Archiwum kategorii: Meksyk 2008

Wakacje w Meksyku w 2008 r.

W chmurach

Lot z Madrytu do Meksyku trwa 11 godzin. Miejsca w klasie turystycznej niestety nie są dostosowane do ludzi mojego wzrostu i większość z tych długich godzin lotu spędzę zapewne na szukaniu miejsca na moje nogi. Na szczęście wystartowaliśmy w nocy, więc mimo niewygody może uda mi się nieco przespać.

Z Krakowa wylecieliśmy o 13.45 samolotem Iberii do Madrytu. W stolicy Hiszpanii mieliśmy kilka godzin, więc pojechaliśmy metrem do centrum, w okolice Plaza de España i Palacio Real. Niestety, zrobiło się już ciemno, więc nie udało się wiele zobaczyć, ale to co zobaczyliśmy utwierdziło nas w przekonaniu, że wrócimy tu na któryś weekend.

México D. F.

Nie chciałbym przesadzić, ale mam wrażenie, że mój pierwszy dzień w Meksyku był nieco rozczarowujący. Spodziewałem się zobaczyć egzotyczne miasto, a nie widziałem tutaj niczego, czego bym wcześniej gdzieś nie widział. Meksyk w moich oczach sprawia wrażenie miasta będącego mieszanką śródziemnomorską i północnoamerykańską. Może jednak tak to powinno wyglądać? Przecież zarówno USA jak i Meksyk są państwami postkolonialnymi, do tego blisko z sobą współpracującymi. Z drugiej strony to Hiszpanie tworzyli podwaliny Meksyku, trudno więc, aby ich wpływy nie były tutaj widoczne. Jakby jednak nie było, rozczarowanie jest.

Rano przyjechaliśmy taksówką z lotniska do hotelu. Za taksówkę zapłaciliśmy w kasie na lotnisku, więc nie było ryzyka oszukania, czy nawet rabunku, co podobno w przypadku zwykłych taksówek się tutaj zdarza. Hotel jest dobry, bo tani (450 pesos za dobę). Jest w Zona Rosa, ale niestety bardzo daleko od metro, więc czekają nas tutaj długie spacery. Sam hotel nie jest rewelacyjny, ale czysty, więc spokojnie da się tu przeżyć 2 noce.

Rano pojechaliśmy do serca miasta – na Zócalo. Myślałem, że zrobi na mnie większe wrażenie, ale może moje oczekiwania były zbyt wielkie? Podobnie z katedrą – widziałem już lepsze. Nowością był natomiast Palacio Nacional, gdzie oglądaliśmy m. in. murale Diego Rivery, bardziej znanego jako mąż Fridy Kahlo. Na Zócalo widzieliśmy tańczącą gromadę Indian. Pokaz niestety mocno trącał cepelią i jakoś nie wzbudził mojego zachwytu. Po południu poszliśmy do parku Chapultepec, gdzie, mimo dnia roboczego, były straszne tłumy.

Poza podróżą z lotniska poruszaliśmy się metrem, które nie sprawia, wbrew temu co się czyta, wrażania specjalnie niebezpiecznego. Pewnie pomaga obecność policji na każdym rogu i na stacjach metra. Ludzie są tutaj niezwykle mili, uśmiechają się, chętnie wskazują drogę, nie żądając w zamian bakszyszu, jak to bywa w krajach arabskich.

Oczywiście nie mogłem sobie odmówić spróbowania tutejszego jedzenia, ale niestety znowu zawiodłem się nieco. Jadłem burritos i enchiladas, smakowały zupełnie inaczej niż te, które jadłem w Polsce, ale niekonieczne były one lepsze.
Myślę, że moje rozczarowanie wynika raczej ze zbyt dużych oczekiwań. Spodziewałem się czegoś w klimacie, który znam z Indii, a zastałem europejskie miasto. Ale mam nadzieję, że to wszystko się zmieni, gdy tylko dotrę do Oaxaca. Ale wcześniej jeszcze Teotihuacan i Acapulco.

Teotihuacán

Dzisiaj naprawdę poczułem, że jestem 12 tys. km od domu. Pojechaliśmy do Teotihuacán, 50 km od stolicy, gdzie zobaczyliśmy ruiny pozostawione przez tamtejszą cywilizację. Było to pierwsze miasto z prawdziwego zdarzenia na zachodniej półkuli, którego początki sięgają 200 r. n.e. Ogromne wrażenie robią tamtejsze budowle, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że zostały one wybudowane w czasach, gdy na ziemiach obecnej Polski nie potrafiono wybudować porządnej chaty.

Teotihuacán, Aleja Zmarłych
Teotihuacán, Aleja Zmarłych

Główną oś miasta stanowi 3 kilometrowa Aleja Zmarłych, przy której znajduje się Piramida Słońca – trzecia pod względem wysokości na Ziemi i Piramida Księżyca, nieco mniejsza, ale nadal budząca szacunek dla budowniczych. Odniosłem wrażenie, że Meksykanie mają dość lekki stosunek do swojego dziedzictwa, co ma swoje zalety – mogliśmy się wspiąć po 245 stopniach i wyjść na szczyt Piramidy Słońca, skąd rozciągał się niesamowity widok na starożytne miasto i okolicę. Coś takiego jest nie do pomyślenia np. w Egipcie. Z drugiej strony, chyba restauracja tych zabytków mocno odbiega od realiów epoki – nie jestem specjalistą, ale nie wydaje mi się, aby w Teotihuacán, 1,500 lat temu, znano beton, którego pełno tam teraz wszędzie.

Po południu poszliśmy do Muzeum Archeologicznego. Posiadane przez nich zbiory dotyczące kultur prekolumbijskich są naprawdę warte zobaczenia. To co zobaczyliśmy dało nam przedsmak tego, co będziemy widzieć w czasie naszych wakacji.
Jadąc do Teotihuacán wypróbowaliśmy tutejszy transport autobusowy, który ma być podstawowym środkiem transportu w czasie naszych wakacji. Jestem miło zaskoczony, wszystko poszło bez problemów i sprawnie. Jutro czeka nas dłuższa wyprawa – opuszczamy stolicę i jedziemy do Acapulco lub Oaxaca, zdecydujemy rano.

Oaxaca

Wreszcie zobaczyłem Meksyk taki, jakim go sobie wyobrażałem. Przyjechaliśmy do Oaxaca. Jest to cudowne miasto, pełne architektury kolonialnej, wyglądające tak, jak meksykańskie miasta wyglądać powinny. Niskie, kolorowe kamienice wzdłuż wąskich uliczek, cicha i spokojna atmosfera, fajne restauracje. Śpimy w hotelu Las Golodrinas, 2 przecznice od centrum. Hotel kosztuje 520 pesos za dobę, a więc jest droższy niż ten w Meksyku, ale zdecydowanie warto. Pokój składa się z trzech pomieszczeń (w tym łazienka) i wychodzi na cudowne patio pełne egzotycznych (dla mnie) drzew i krzewów.

Zmieniliśmy nasze pierwotne plany i zrezygnowaliśmy z Acapulco. Trochę szkoda, ale doszliśmy do wniosku, że nie mamy ochoty na oglądanie kurortu pełnego turystów, wielkich betonowych hoteli i zgiełku. Do Oaxaca przyjechaliśmy autobusem ADO klasy de lujo. Co prawda sporo kosztował (420 pesos), ale jest bez porównania lepszy niż autobusy, którymi jeździłem w Polsce. Bardzo wygodne, mocno rozkładane siedzenia, mnóstwo miejsca na nogi, ubikacja, kawa i napoje na miejscu pozwalają spędzać wiele godzin jazdy bez zmęczenia. Jaka miła odmiana po koszmarze jazdy w Norwegii 2 lata temu. Transport jest świetnie zorganizowany, bagaż nadaje się podobnie jak na lotnisku i odbiera się przy wyjściu z autobusu. Drogi Meksykanie też mają lepsze niż Polacy, ale to akurat nie jest jakimś specjalnym osiągnięciem.

Po drodze można było podziwiać bardzo egzotyczny dla mnie krajobraz – góry Sierra Madre, wulkany, pustkowia porośnięte kaktusami. Momentami te sterczące kaktusy na zboczach sprawiały wrażenie sierści porastającej góry.

Przez cały czas spotykam się z niezwykłą uprzejmością i przyjacielskim nastawieniem Meksykanów. Być może trochę pomaga mi fakt, że rozmawiam z nimi po hiszpańsku, ale mam wrażenie, że to po prostu ich cecha narodowa.
Wieczorem, w centrum miasta, odbywała się fiesta, dzieci i dorośli poubieranie w odświętne stroje, śpiewali, tańczyli i bawili się.

Dzisiaj zdążyliśmy jedynie pobieżnie zwiedzić miasto, zostawiając sobie dokładne zwiedzanie na jutro. Udało się nam za to zjeść najlepszy do tej pory obiad. Tak więc dzisiaj nie tylko zobaczyłem mój wymarzony Meksyk, ale skosztowałem po raz pierwszy mojej wymarzonej meksykańskiej kuchni.

Monte Albán

Wiem, nie powinienem tego robić, ale nie mogłem się powstrzymać. Myślałem o tym już od wielu miesięcy, długo zanim przyjechałem do Meksyku. Zjadłem dzisiaj chapulines – przysmak z Oaxaca, dostępny tutaj na każdym rogu, w wielkich misach wystawionych przez ulicznych sprzedawców. Jest to rodzaj koników polnych, smakują całkiem dobrze, a do tego podobno są bogate w białko. Mam jednak kaca moralnego po tym strasznego, już więcej tego nie zrobię. Dużo łatwiej mi pójdzie zapewne z escamoles – larwami mrówek. Wielokrotnie byłem pogryziony przez mrówki, więc będziemy kwita. Natomiast koniki nic mi nie zrobiły, żal mi ich.

Zanim jednak dokonałem tego barbarzyńskiego czynu byłem na Monte Albán – wzgórzu w pobliżu Oaxaca, na którym są ruiny miasta Zapoteców. Bardzo ciekawe miejsce, dobrze zachowane ruiny, a do tego wspaniały widok z góry na okolicę sprawiają, że warto się tam wybrać. Bardziej mi się to miejsce podobało niż Teotihuacán. Szkoda tylko, że turystów było dość sporo, ale dało się wytrzymać.

Na Monte Albán spędziliśmy 2.5 godziny, a potem poszliśmy na spacer po mieście. Znowu natknęliśmy się na święto. Ciekawe, czy my mamy takie szczęście, czy też oni tutaj codziennie imprezują. Dziewczynki były ubrane w tradycyjne suknie, natomiast chłopcy byli przebrani na Pancho Villę. O ile ich malowane wąsy i brody były zabawne, to strzelby-zabawki w ich rękach wcale zabawne nie były. Nie rozumiem, jak można dawać dzieciom broń do ręki, nawet jeśli nie była prawdziwa. I to w czasie oficjalnego święta.

Nad oceanem

Siedzę sobie na tarasie domku nad Pacyfikiem. Słucham szumu oceanu, nad sobą mam miliony gwiazd. Jest koniec listopada, a tutaj, po zachodzie słońca, jest nadal pewnie z 25°C. Mógłbym tutaj zostać do końca życia.

Przyjechaliśmy do San Augustinillo. Z Oaxaca to tylko 250 km, ale te 6 godzin jazdy długo zapadnie mi w pamięci – tak krętej drogi przez góry jeszcze nie widziałem, wydawało się, że te serpentyny nigdy się nie skończą. Tak dojechaliśmy do Pochutli, a stamtąd taksówką dojechaliśmy do maleńkiej wioski nad oceanem. Wynajęliśmy tutaj domek, o ile to można nazwać w ogóle domkiem – po raz pierwszy spałem w hotelu, do którego nie było klucza, a do tego brakowało 2 ścian. Na szczęście jest łazienka (bez ciepłej wody) i moskitiera nad łóżkiem.

San Augustinillo

Ostatnie dwa dni spędziłem głównie kołysząc się na hamaku na plaży, pod palapą – dachem z liści palmowych. Stałem się tutaj wielkim fanem hamaków, jeden kupiłem sobie nawet do domu od przygodnego sprzedawcy. Nie wiem tylko, jak go zamontuję.

Plaża w San Augustinillo jest cudowna, a co najważniejsze, zupełnie pusta. Na kilkukilometrowej plaży było tylko kilkoro turystów, do tego bardzo ciepła, turkusowa woda i świetna pogoda – żadnej chmury, prawie bezwietrznie, 35°C w dzień i 25°C w nocy. Dobrze, że domek nie miał ścian, a miał za to wentylator. W przeciwnym wypadku trudno by było wytrzymać. Dzięki temu, że domek był zupełnie otwarty, miało się wrażenie spania na plaży, niesamowite uczucie. Sam domek zbudowany był głównie z bambusa, a dach miał z liści palmowych.

W wiosce jest kilka małych restauracji, które serwują wspaniałe jedzenie. Przez te kilka dni żywiliśmy się głównie owocami – jadłem tutaj przepyszną papaję – oraz świeżymi, świetnie przyrządzonymi rybami.

Przez cały czas towarzyszył nam szum, a właściwie huk łamiących się fal. Niedaleko stąd jest Puerto Escondido – mekka surferów, którzy mają świetne warunki do uprawiania tego sportu. Miałem ochotę spróbować, ale bałem się, że mi się to spodoba i będę chciał przyjeżdżać tutaj co chwilę.

Świetne miejsce, aby nabrać sił przed dalszą podróżą – dzisiaj czeka nas całonocna jazda do San Cristóbal de las Casas.

San Cristóbal de las Casas

Nocna, 11 godzinna podróż autobusem była nieco cięższa niż się spodziewałem. Jednak autobus 1. klasy, mimo, iż wciąż lepszy niż polski PKS, ustępował nieco temu “de lujo”, którym jechaliśmy do Oaxaca. Poza tym, spanie w najlepszym nawet autobusie to żaden luksus.

San Cristóbal przywitał nas o świcie koszmarnym zimnem. Miasto leży na wysokości 2,500 m npm i po 2 dniach w tropikach przyjazd w góry i panujący tutaj klimat były dla nas szokiem. Trzęsąc się z zimna, dotarliśmy do hotelu, odświeżyli i wymaszerowali w miasto. Na szczęście zaraz zrobiło się ciepło, a potem wręcz upalnie.

San Cristóbal de las Casas, "Bóg jest miłością"
San Cristóbal de las Casas, „Bóg jest miłością”

Nazwa tego miasta pochodzi od biskupa Chiapas, dominikanina, który w XVI w. bronił praw tutejszych Indian przed bezlitosnym wyzyskiem Hiszpanów. Bardzo podoba mi się San Cristóbal de las Casas. Nieco przypomina Oaxaca, ale jest nieco mniejsze i wydaje się być bardziej autentyczne, mniej skomercjalizowane. Dużo więcej widać tu Indian, którzy na bazarze sprzedają swoje rękodzieło. Korzystając z okazji kupiliśmy trochę drobiazgów dla siebie, pomagając jednocześnie troszeczkę miejscowej ludności, która żyje bardzo skromnie i dla której turyści są głównym źródłem dochodu.

Widać, że to miasto jest mocno zaniedbane, szczególnie do widzianej niedaleko Oaxaca. Tam wszystko było czyste i odnowione, a tutaj domy mają odrapane elewacje, chodniki są nierówne, a drogi zniszczone. Chyba sporo prawdy jest w tym, że Chiapas dostaje mniej pieniędzy niż inne stany. Dlatego zresztą wybuchło tutaj powstanie Zapatistas, którzy na przełomie 1993/1994 na kilka dni przejęli miasto i rządzili tutaj, zanim nie zostali wyparci przez wojska rządowe, które zresztą są tutaj bardzo widoczne. Do dzisiaj można tutaj kupić na każdym rogu figurki subcomandante Marcosa, są też odpowiednie kominiarki. Na ścianach domów jest dużo graffiti z rewolucyjnymi tekstami, w tutejszym kinie wyświetlane są filmy martyrologiczne o Zapatistas. To są prawdziwi bohaterowie mieszkańców Chiapas.

Potomkowie Majów

Dzisiaj pojechaliśmy do leżących w górach, w pobliżu San Cristóbal indiańskich wiosek, gdzie mieszkają potomkowie Majów – San Juan Chamula oraz Zinacanta. Mieliśmy okazję zobaczyć jak ci ludzie żyją i poznać nieco ich kulturę.

Indiańska wioska
Indiańska wioska

Religia tych Indian jest niesamowitą mieszanką chrześcijaństwa i wierzeń prekolumbijskich. Gdy przybyli tutaj Hiszpanie i zaczęła się konkwista oraz towarzyszące jej nawracanie na siłę na chrześcijaństwo, ludzie ci przyjęli religię swoich najeźdźców. Nie tylko dlatego, że zostali do tego zmuszeni, ale głównie dlatego, że doszli do wniosku, że bogowie białych najeźdźców muszą być potężniejsi niż ich właśni skoro pozwolili konkwistadorom podbić plemiona amerykańskie. Indianie zaczęli czcić katolickich świętych widząc w nich swoich poprzednich bogów.

Kościół w Chamuli, jedyny dla całej społeczności liczącej 60 tys. Indian, z zewnątrz nie różni się od milionów innych kościołów na całym świecie. Ale to co zobaczyliśmy w środku było niesamowite.

Chamula, kościół San Juan
Chamula, kościół San Juan

Posadzka wysypana jest igliwiem sosnowym, a na podłodze w grupach siedzą ludzie paląc przed sobą rzędy cienkich świeczek i kadzidło. Modlą się pijąc Coca-Colę (czasem inne napoje gazowane) i pox – wyrabiany tutaj napój alkoholowy z trzciny cukrowej. W modlitwach uczestniczą curranderos (znachorzy), którzy mają za zadanie wygoniać złego ducha z ciała osoby albo uwolnić ją od klątwy, w czym pomaga właśnie Coca-Cola, a właściwie zawarty w niej gaz. Zły duch uciekając wraz z gazem z człowieka trafia do kury, która przynoszona jest tutaj wcześnie w worku lub pudle kartonowym. Potem ta kura jest chwilę trzymana nad dymem, a następnie currandero łamie jej kark, unicestwiając jednocześnie złego ducha. Każda grupa lub rodzina odprawia rytuał na własną rękę, dlatego w kościele na podłodze siedzi na raz wiele takich grup.

Cmentarz
Cmentarz

Sam kościół ma nieco inny układ niż spotykany u nas. Wnętrze podzielone jest na dwie części: lewą / jasną / pozytywną / męską oraz prawą / ciemną / negatywną / żeńską (sorry, koleżanki). Podział ten pochodzi z wierzeń Majów i jest odzwierciedleniem cyklu Słońca – dnia i nocy. Również z tego powodu, z przodu kościoła, wizerunek Jezusa nie jest pośrodku, ale po lewej stronie. Na środku jest Jan Chrzciciel. Wzdłuż bocznych ścian stoją figury świętych, którzy to święci są odpowiednikami poszczególnych bogów prekolumbijskich. Do tych świętych również modlą się Indianie stojąc lub siedząc przed nimi.

Do kościoła w Chamula czasem przyjeżdża ksiądz katolicki, ale normalnie funkcje religijne sprawuje 20 duchownych, którzy sami zgłosili się na tą funkcję. Trzeba tylko mieć ok. 120 tys. pesos rocznie na sfinansowanie świąt i dlatego funkcja duchownego jest tymczasowa.

Niestety, robienie zdjęć w środku kościoła, podobnie jak fotografowanie samych Indian, czy też ich obrzędów jest surowo zabroniono, o czym informują odpowiednie tablice. Indianie wierzą, że dusza modlącego się człowieka opuszcza jego ciało i dlatego nie pozwalają na robienie sobie zdjęć. Można jedynie fotografować wioskę, czy kościół z zewnątrz.

Wnętrze indiańskiego domu
Wnętrze indiańskiego domu

Miałem okazję być w domu Indiańskim, widziałem jak Ci ludzie żyją. Piłem pox (smakuje jak nasz bimber) i jadłem najlepsze do tej pory tacos.

W pobliżu domów często spotyka się krzyże, które jednak nie mają nic wspólnego z krzyżem chrześcijańskim. Jest to symbol świętego drzewa, które w akcie stworzenie świata oddzieliło niebo i ziemię. Koło tego krzyża co odprawiane są kilka razy dziennie modły.

Wg Majów, obecnie żyjemy w czwartym cyklu, który ma skończyć się 21.12.2012, wraz z końcem kalendarza. Poprzednie 3 cykle skończyły się tragicznie – bogowie zniszczyli całą ludzkość, która była kolejno stworzona z gliny, drewna i słomy. Na szczęście my, ludzie żyjący w czwartym cyklu, zostaliśmy stworzeni z mąki kukurydzianej i krwi, bogowie są z nas zadowoleni i nie zostaniemy zniszczeni, po prostu zacznie się nowy cykl. To dobra wiadomość. Na wszelki wypadek jednak nie będę robił planów na Sylwestra 2012.

W dżungli

Po dwóch zimnych dniach w górach znowu cieszymy się słońcem i ciepłem. Przybyliśmy do Palenque, podobno najfajniejszych ruin w Meksyku, zobaczymy jutro.

Ponieważ samo Palenque jest mało ciekawym miasteczkiem, nocujemy w El Panchán, małej osadzie w dżungli, przy drodze z Palenque do ruin. Jest tutaj dużo domków o zupełnie przyzwoitym standardzie (siatki na komary w oknach zamiast szyb, łazienka z ciepłą wodą), a do tego w dobrych cenach – płacimy 240 pesos za dobę. Miejsce jest naprawdę super, prawdziwa dżungla z

Palenque, małpa
Palenque, małpa

egzotycznymi roślinami i zwierzętami. Zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie, to coś zupełne innego niż las, jaki znałem do tej pory. Nie chodzi tylko o różnice w roślinności, co o jej ogromną różnorodność. W lesie strefy umiarkowanej w jednym miejscu spotkać można kilka, kilkanaście gatunków roślin. Tutaj w jednym miejscu są ich dziesiątki, jeśli nie setki. Jedne rosną na drugich, przeplatają się, sąsiadują ze sobą. Różnorodność biologiczna i gęstość roślinności jest cechą, która wydaje mi się najbardziej charakterystyczną. Jestem tutaj kilka godzin, a widziałem już rodzinę małp, kolibra, mnóstwo kolorowych kwiatów i motyli. A tak naprawdę, to jest tylko namiastka dżungli, nie mogę doczekać się tej prawdziwej.

Domki rozłożone są na wystarczająco dużej powierzchni wśród drzew, aby nie czuło się tłoku. Na miejscu są też małe restauracje i agencje turystyczne, które oferują różny transport lub wycieczki. Nie musimy więc jechać do samego Palenque aby zarezerwować sobie transport do Gwatemali. Niestety, to wszystko ma również swoje złe strony. Panuje tutaj trochę atmosfera kurortu turystycznego, od której do tej pory zawsze udało się nam uciec. Teraz, zamiast słyszeć odgłosy lasu, słyszę jakieś żałosne fałsze zespołu grającego nieopodal. Szkoda, tego typu atrakcje mam w domu, tutaj przyjechałem zupełnie w innym celu. Nie mam pojęcia, dlaczego gospodarze wyobrażają sobie, że występy amatorskich zespołów to to, na co czekają przyjeżdżający tu ludzie. No trudno, i tak nie ma lepszego miejsca w drodze do Palenque, jakoś te dwie noce przetrzymam.

Palenque

Dzisiaj zwiedzaliśmy Palenque, najfajniejsze ruiny, jakie do tej pory widziałem. O ich atrakcyjności w moich oczach decyduje nie tyle ich ogrom i piękno, co ich położenie w samym centrum dżungli. Właśnie ta część nieodrestaurowana, porośnięta roślinnością, podobała mi się najbardziej. Zresztą całość robi ogromne wrażenie, zwłaszcza jeśli się pamięta, że zostało wybudowane 2000 lat temu, bez użycia narzędzi metalowych, zwierząt jucznych, a nawet koła.

Droga z El Panchán do ruin liczy 3 km, ale łatwo można ją pokonać jeżdżącym co kilka minut busem. Sam teren ruin jest podzielony jakby na 2 części – jedna, z Templo de las Inscripciones (Świątynią Inskrypcji) jest bardziej odrestaurowana – z ruin usunięto rośliny, wyrównano trawnik. Druga część, leżąca w dżungli, gęsto zarośnięta roślinnością, pozwala zobaczyć ruiny w taki sposób, w jaki widzieli je ich badacze w XIX w. Wśród historii z tymi ruinami związanych jedna z ciekawszych dotyczy ekscentrycznego hrabiego de Waldeck, który będąc w wieku 60 lat przez dwa lata mieszkał na szczycie jednej z piramid, która teraz zresztą nosi nazwę Templo de Conde (Świątynia Hrabiego). Po powrocie do Europy napisał książkę na temat Palenque ilustrując ją fałszywymi ilustracjami. Wzbudził tym ogromne zainteresowanie, wielu uważało Palenque za ruiny zaginionej Atlantydy.

Guatemala

Jestem w Gwatemali, w kraju, który geograficznie jest bliski Meksykowi, ale jednocześnie zupełnie inny. Widać, że jest to kraj biedniejszy, ale jednocześnie bardziej egzotyczny. Krajobraz jest typowo tropikalny, podobnie jak pogoda. Tak ciepło, szczególnie wieczorem, jeszcze nie było.

Granica pomiędzy Meksykiem i Gwatemalą
Granica pomiędzy Meksykiem i Gwatemalą

Jestem tu za krótko, aby móc coś więcej powiedzieć o Gwatemali. Pierwsze wrażenie są jednak bardzo pozytywne, podoba mi się tutaj, chociaż wszechobecna na ulicach broń nieco ten zapał studzi. Przy każdym praktycznie sklepie jest ochroniarz z długą bronią, na ulicy często spotyka się mężczyzn noszących broń jak kowboje na westernach. Mieszkamy we Flores, wyspie będącej swego rodzaju rezerwatem dla turystów, poza którym jest podobno niebezpieczne. Niestety, trudno mi to będzie sprawdzić, ponieważ jutro, jeszcze przed świtem, jedziemy do Tikal, naszego głównego celu podróży tutaj.

Tutejsze ceny są dużo niższe niż w Meksyku, za obiad dla dwóch osób zapłaciliśmy 150 quetzals, ok. 20 zł, bardzo dobry hotel, pewnie najlepszy jaki do tej pory mieliśmy, kosztuje $30.

Dojazd z Palenque do Flores jest bardzo prosty. Skorzystaliśmy z usług agencji, która za 350 pesos od osoby załatwiła całą podróż: 3 godz. jazdy busem spod naszego domku w El Panchán do Frontera Corozal na granicy, potem 20 min. łodzią wzdłuż rzeki do Betel w Gwatemali, a następnie 4 godz. autobusem do Flores. To samo można by było co prawda zrobić na własną rękę, ale wyszło by dłużej (trzeba by jechać do Palenque, potem czekać na połączenia) i drożej – samo wynajęcie łodzi kosztuje 700 pesos, a nie zawsze udaje się znaleźć kogoś do dzielenia kosztów. Sama granica w żaden sposób nie przypomina tego, co znamy z Europy i przypomina raczej przekraczanie zielonej granicy. Odprawy wyjazdowej w Meksyku dokonuje się w zwykłym budynku przy drodze, potem idzie się na piechotę z plecakami nad rzekę, gdzie wsiada się na łódkę. Po 20 min. płynięcia w dół rzeki ląduje się już po drugiej jej stronie, w Gwatemali. Tam załadowaliśmy się do przedpotopowego autobusu, a nasze plecaki wylądowały na jego dachu. Posterunek graniczny był dopiero kilkanaście minut jazdy od miejsca, w którym wylądowaliśmy, pewnie bym go minął, gdybym jechał sam.

Tikal

Warto było przyjechać do Gwatemali aby zobaczyć Tikal. Jak do tej pory była to zdecydowanie największa atrakcja tych wakacji. Ruiny te przyćmiewają Palenque nie tyle ze względu na swoją wielkość i rozległość, co na dżunglę, która je otacza. Różni się ona od tej, która widziałem w Meksyku – jest gęstsza, większa, bardziej dzika. Ruiny są prawie w całości w tej dżungli zanurzone, jedynie szczyty piramid górują nad linią lasu.

Tikal, ruiny miasta Majów
Tikal, ruiny miasta Majów

Idąc ścieżką przez dżunglę naprawdę czuło się bliskość przyrody. Byliśmy tam sami, może oprócz tysięcy komarów, które nam towarzyszyły. Na szczęście wcześniej kupiliśmy odpowiedni środek zawierający coś, co nazywa się DEET, podobno jakaś trucizna, ale jedyna skuteczna w tych warunkach. Na szczęście komary nie były jedynymi reprezentantami tutejszej fauny. Widziałem dzisiaj na wolności tukany, papugi, dwa różne gatunki małp i mnóstwo innych zwierząt i roślin. Jest to niesamowite uczucie, gdy idąc ścieżką przez dżunglę nagle słychać nad głową, na szczytach drzew, jakiś szelest i widzi się małpy skaczące z gałęzi na gałąź, albo siedzące i przyglądające się ludziom na dole. Niestety, przy okazji okazało się, że moje umiejętności fotograficzne i sprzęt są niewystarczające do robienia zdjęć dzikim zwierzętom. Robienie zdjęć utrudniają gałęzie, wśród których ukrywają się zwierzęta i które często mylą autofocus. Bardzo trudne są też warunki oświetleniowe – w dżungli jest dość ciemno, a do tego zwierzęta często są widoczne na tle jasnego nieba i kontrast uniemożliwia zrobienie dobrego zdjęcia. Również mój wielki obiektyw, który wstyd nosić na wierzchu, bo wszyscy się za mną oglądają, jest i tak za krótki, aby zrobić np. zdjęcie małpy na szczycie drzewa. Muszę chyba kupić coś jeszcze większego. No i muła, który by to wszystko za mną nosił.

Tikal, dżungla
Tikal, dżungla

Mimo wszytko, moje pierwsze doświadczenia z dżunglą są na tyle fascynujące i zachęcające, że w przyszłości chcę to powtórzyć. Mam nadzieję, że błędy, które tym razem zrobiłem, będą nauczką na przyszłość i sprawią, że moja następna wyprawa do dżungli będzie bardziej owocna fotograficznie. Wieczorem, w restauracji gdzie jedliśmy obiad, zacząłem już oglądać przewodnik o Kostaryce, może jeden z najbliższych urlopów spędzę właśnie tam. Również w tej restauracji spotkało małe zaskoczenie. Zamówiłem sobie koktajl owocowy z pomarańczy, ananasa i czegoś, co nazywa się chaya. Gdy spytałem się co to takiego, kelnerka pokazała na kwiatek doniczkowy, który stał w kącie. Myślałem, że to tylko taka przenośnia, ale ona podeszła do tego kwiatka, obcięła mu kilka liści i poszła do kuchni robić koktajl. Był dobry. Zresztą to nie była jedyna roślina doniczkowa, którą jadłem w Gwatemali – wcześniej jadłem potrawę z juki, też mi bardzo smakowała. W domu pewnie będą się dziwnie na mnie patrzeć, gdy będę się oblizywał patrząc na jukę w doniczce.

Powrót do Meksyku

To była koszmarna podróż. Droga z Flores do Chatumal na granicy Meksyku zajęła nam 10 godzin, które do tego spędziliśmy w starym, rozklekotanym autobusie. Po drodze minęliśmy Belize, kraj zupełnie inny niż Meksyk czy Gwatemala. To karaibskie państwo, w którym mieszkają potomkowie piratów i czarnoskórych niewolników, nie wydało się nam jednak wystarczająco ciekawe, aby poświęcić mu dzień wakacji. Podobno jest to bardzo atrakcyjne miejsce dla wielbicieli nurkowania – to tutaj znajduje się słynna Blue Hole i rafa koralowa. Na razie jednak nie nurkuję, chociaż parę razy mnie to kusiło, więc Belize sobie tym razem darowałem.

Z Chatumal pojechaliśmy, tym razem już wygodnym autobusem do Tulum nad Morzem Karaibskim. Chcemy tu odpocząć kilka dni przed powrotem do Polski. Wynajęliśmy domek na plaży, który niestety nie dorównuje temu z San Augustinillo. A do tego jest dwa razy droższy. Jedzenie w restauracji było niedobre i dużo droższe niż gdzie indziej w Meksyku. Po raz pierwszy dostałem też tutaj piwo z wsadzoną limonką do środka – już teraz wiem, skąd się wziął ten sposób – z Jukatanu, nie z Meksyku.

Poszedłem spać z lekkim niepokojem, nie podobało mi się tutaj. Nawet morze szumiało bardzo mizernie, zupełnie inaczej niż ocean. Zobaczymy rano, za dnia.

Karaiby

Kilka dni temu, pewna Meksykanka odradzała mi wyjazd na Jukatan, twierdząc, że to jest Gringoland. Miała niestety rację. Jeśli ktoś swoją podróż do Meksyku ograniczył do Jukatanu, to nie ma pojęcia czym jest Meksyk.

Uciekliśmy z Karaibów. Tam było beznadziejnie. Rano okazało się, że mieszkaliśmy w niekończącym się ciągu domków, jeden koło drugiego. Nasz i tak był jeden z lepszych, wychodził bezpośrednio na plażę, do morza mieliśmy 20 metrów. Co z tego, skoro przed naszym domkiem była ścieżka, która prowadziła do następnych domków i co chwila ktoś tamtędy przechodził. Nie było mowy o otwarciu domku, tak jak było to nad Oceanem Spokojnym, tutaj była duża kłódka, na którą zamykało się drzwi. Wyszliśmy na plażę, licząc na to, że uda nam się znaleźć jakiś inny, lepszy domek. Ale żaden nie był nawet porównywalny z tym z San Augustinillo. Do tego plaża w Tulum jest zupełnie przeciętna, daleko od moich wyobrażeń o Karaibach, pełna ludzi, wąska i brudna. W domku co chwilę nie było wody, a ciepłej nie było w ogóle, moskitiery były pełne dziur, a łóżka małe. Nie było światła w łazience, a główne wyłączało się przekręcając żarówkę. A to wszystko za 1,100 pesos! Trudno nie było odnieść wrażenia, że miejscowość ta powstała po to, aby naciągać gringos. Na śniadanie dostaliśmy niedobrą sałatkę owocową i, po raz pierwszy w Meksyku, sok pomarańczowy z kartonu, zamiast świeżo wyciskanego, “bo nie mieli”. I to wszystko w Papaya Playa, podobno jednych z najlepszych cabañas w Tulum. Wolałem nie sprawdzać, jak było w tych gorszych. Musiałbym być nienormalny, aby tam zostać. Byłem tak zawiedziony, że nie miałem nawet ochoty robić żadnych zdjęć.

Zdecydowaliśmy się zupełnie zmienić swoje plany. Zadzwoniłem i zmieniłem rezerwację lotu z Cancun do stolicy z piątku na wtorek. Dzisiaj przyjechaliśmy do Chichén Itzá, rano zwiedzimy ruiny, wieczorem polecimy do miasta Meksyk, a stamtąd pojedziemy do Guadalajary.

Tulum nauczyło mnie, jak ważny jest wybór noclegu nad morzem. Nie jestem zwolennikiem spędzania całych wakacji na plaży, zanudziłbym się po dwóch dniach, ale fajnie jest zrobić sobie małą przerwę w intensywnym zwiedzaniu. Nasz domek w San Augustinillo pokazał nam, jak może wyglądać nocleg nad morzem i teraz ciężko będzie trzymać się tego standardu. Na przyszłość na pewno będę bardzo skrupulatnie sprawdzał każdy nocleg nad morzem. O ile miejsce noclegu w mieście nie ma specjalnego znaczenia, to wybór właściwej plaży i domku na niej jest bardzo istotny.

Chichén Itzá

Ta zmiana planów sporo nas kosztowała – za zmianę lotu zapłaciliśmy niewiele mniej, niż za nowy bilet. Mam nadzieję, że Guadalajara będzie tego warta.

Dzisiaj rano zwiedzaliśmy ruiny Chichén Itzá. Fajne i bardzo dobrze odrestaurowane ruiny. Może z tego względu, w przeciwieństwie do innych widzianych do tej pory, nie można się na nie wspinać. Trochę szkoda, już się przyzwyczaiłem, że mogę wchodzić na zabytki. W mojej opinii ruiny te nie dorównują Tikal, ale z Palenque już mogę konkurować.

Dobrze, że nocowaliśmy blisko ruin i przyszliśmy zaraz po ich otwarciu. Dwie godziny później przyjechały już autobusy z wycieczkami z całego Jukatanu i ruiny zaroiły się od turystów. Ale my wtedy już zbieraliśmy się do wyjścia.

Do Cancún pojechaliśmy autobusem, a stamtąd polecieliśmy do Meksyku samolotem. Jeszcze w Cancún na lotnisku kupiłem przez telefon bilet na nocny autobus z Meksyku do Guadalajary.

Guadalajara

Nocna podróż autobusem do Guadalajary była bardzo luksusowa, siedzenie przypominały raczej te z lotniczej klasy business niż autobusowe. Gdyby nie film, którym kierowca katował nas przez pierwsze dwie godziny, jazdy byłoby super.

Guadalajara, kamieniczki w Tlaquepaque
Guadalajara, kamieniczki w Tlaquepaque

Guadalajara jest pierwszym dużym miastem, które widziałem od 2 tygodni. Różni się ono jednak mocno od stolicy, jest mniej kosmopolityczne, wydaje się żyć spokojniejszym życiem. Mieszkamy w hotelu w samym centrum, skąd można zwiedzać miasto na piechotę. Samo centrum jest średnio ciekawe, katedra, parę placów, ale nie dla zabytków tu przyjechaliśmy. Guadalajara do ojczyzna mariachis i tequili. Tequile będziemy poznawać jutro, dzisiaj skupiliśmy się na mariachis. Słynne miejsce, gdzie oni koncertują – Plaza de Mariachis – jest bardzo niepozorna, widzieliśmy tak kilku z nich strojących swoje instrumenty. Ożywa ona wieczorami, ale wtedy jest tam podobno niebezpiecznie, więc postanowiliśmy nie szukać guza i zobaczyć ich występ w restauracji Casa Bariachi, gdzie codziennie oni występują. Pierwszy raz byłem świadkiem takiego koncertu, była to typowa muzyka, w Polsce nazywana biesiadną. Zresztą to jest istota mariachis, grają oni do kotleta (a właściwie do tortilli), na weselach etc. Nie podoba mi się taka muzyka, natomiast pokaz był bardzo interesujący. Muzycy byli odpowiednio ubrani, grali muzykę, która jest symbolem Meksyku. W czasie koncertu sprzedali nam dwie płyty z ich “hitami”, będzie na pamiątkę. Bardzo się cieszę, że zdecydowaliśmy się zmienić plany i przyjechać tutaj. Teraz już wiem, że wizyta w Meksyku, bez poznania kultury mariachis byłaby niepełna.

Dzisiaj byliśmy również w Tlaquepaque, uroczej dzielnicy Guadalajary, pełnej małych uliczek, galerii i kawiarni. Super atmosfera, bardzo dobre miejsce na odpoczynek przy kawie i margaricie.

Tequila

Większość spytanych osób, a już na pewno 100% spytanych mężczyzn, na pytanie z czym im się kojarzy Meksyk odpowie bez wahania, że z tequilą. Dlatego, jak tylko trafiła się okazja, pojechaliśmy do mekki smakoszy wódki z agawy, miasteczka Tequila położonego godzinę jazdy autobusem od Guadalajary. Jadąc tam widzieliśmy plantacje agawy, z której wytwarza się słynny napój.

Tequila
Tequila

Sama miejscowość jest bardzo ładna, wygląda jak typowe meksykańskie miasteczko. Kolorowe domy, mężczyźni chodzący w kapeluszach i to, co czyni to miasto słynnym na cały świat – fabryki tequili. Zwiedziliśmy słynną gorzelnię José Cuervo, gdzie zobaczyliśmy, jak wygląda proces produkcji tego napoju. Fajna sprawa stać w miejscu, gdzie w beczkach jest przechowywanych milion litrów tego napoju. Przy okazji dowiedziałem się sporo o gatunkach i sposobie picia tequili. Oczywiście sposób z limonka i solą jest wynalazkiem gringo, żaden szanujący się Meksykanin tak tego nie pije. Tequila powinna być pita podobnie jak nasza wódka, ale nie schłodzona, tak, aby można było wyczuć jej aromat i smak. Bo dobra tequila ma smak i aromat. Nie mogłem sobie odmówić uczestniczenia w profesjonalnej degustacji tequili. Degustację prowadziła pracownica José Cuervo (fajną ma pracę). Tequila, w zależności od czasu leżakowania, dzieli się na zwykłą (białą), leżakującą 15 dni w beczkach, reposado (leżakująca 3-9 miesięcy) i añejo, która leżakuje 12 miesięcy. Im trunek dłużej leżakuje, tym ma łagodniejszy smak i zapach oraz nabiera złotego koloru. W czasie degustacji postawiono przed nami 3 kieliszki z tequilą – od zupełnie przeźroczystej po ciemno złotą – po kolei była to tequila biała, reposado i añejo. Różnica w smaku była kolosalna. Ta biała była paląca, reposado była dużo łagodniejsza, a añejo była wspaniała. Można ją łatwo rozpoznać rozprowadzając ją po ściankach kieliszka. Jest tak gęsta, że ściekając po ściance tworzy charakterystyczne zacieki, tak zwane łzy. Kupując tequile, trzeba zwracać również uwagę na napis 100% agave, ponieważ tylko on gwarantuje, że pochodzi ona tylko z agawy. W przeciwnym wypadku udział agawy może być nawet tylko 51%. Wszystkie te zasady są opisane w odpowiednich przepisach i kontrolowane przez komisję ds. produkcji tequili.

México D. F.

Wcześnie rano wyjechaliśmy z Guadalajary i pojechaliśmy do Meksyku. Chcieliśmy na koniec oglądnąć tam jeszcze park Xochimilco, po którym kanałami pływają gondole. Niestety, podróż metrem przez całe miasto trwała 2 godziny, a potem czekał nas jeszcze daleki spacer. Na końcu okazało się, że po parku można pływać tylko łódką, na co nie mieliśmy już niestety czasu. Źli i zmęczeni wróciliśmy do centrum. Na pocieszenie pojechaliśmy do restauracji, aby zjeść ostatnio dobry obiad w Meksyku. Wybraliśmy Fonda el Refugio, gdzie miały być escamoles (larwy mrówek). Niestety, okazało się, że są one dostępne tylko we wrześniu, więc musiałem obejść się ze smakiem. Natomiast inne jedzenie było bardzo dobre, jadłem m. in. bardzo dobrego kaktusa. Na ścianie tej restauracji wisiał portret Salmy Hayek, która tutaj kiedyś jadła. Może nawet siedziałem przy tym samym stoliku co ona?

Galeria: Meksyk