Wszystkie wpisy, których autorem jest Krzysztof Hajduk
Adelajda
Za krótko jestem w tym kraju aby wydawać jakieś kategoryczne sądy, ale do tej pory żadne z widzianych australijskich miast nie zauroczyło mnie. Sydney czy Melbourne są na pewno bardzo dobrymi miejscami do życia, sprawnie działającymi metropoliami, przyjaznymi dla swoich mieszkańców i dla odwiedzających turystów, ale brakuje im duszy, charakteru, czegoś unikalnego co pozwalało by zapamiętać je na zawsze i tęsknić za nimi. Adelajda jest inna.
Wyobrażam sobie, że tak przeobraża się Dziki Zachód. Widać tutaj ślady starej zabudowy: długie, prostopadle krzyżujące się drogi, a wzdłuż nich niskie zabudowania, budynki czasem do złudzenia przypominające te widziane na westernach. Ale miejsca saloonów zastąpiły niezliczone bary, a tu i ówdzie wyrastają nowoczesne wieżowce. No i koni żal. Na szczęście Adelajda nie staje się podobna do setek innych nowoczesnych metropolii. Dojrzewa, przypomina raczej dorastającą kobietę, która przestaje być nastolatką i zaczyna być świadoma własnej urody oraz własnej wartości. Co więcej zaczyna pokazywać swój charakter i świadomie kształtować swój styl. Nie zawsze jej to może jeszcze wychodzi, ale już widać, że będzie kiedyś niezwykłą osobą. Taka jest Adelajda, miasto, które swoją nazwę wzięło od imienia kobiety, księżny Clarence i królowej Wielkiej Brytanii.
Mam nadzieję, że kiedyś tutaj wrócimy i zrozumiem, na czym polega magia tego miejsca. Na razie tylko chodzimy po ulicach chłoniemy tą atmosferę bohemy. Właśnie trwa Frindge, festiwal sztuki niezależnej, udało się nam pójść na jedno z przedstawień. Za chwilę zacznie się WOMADelaide, festiwal muzyczny, ale my już niestety będziemy daleko stąd.
Jednak to nie powab Adelajdy przywiódł nas tutaj, ale jej okolice, słynące na całym świecie z produkcji wina, a przede wszystkim najpopularniejszego – shiraz. Najbardziej znana to oczywiście Barossa Valley i tam właśnie planowaliśmy się wybrać, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na McLaren Vale. Nie tylko dlatego, że wydawała się nam ona mniej turystyczna, ale również dlatego, że krótko przed wyjazdem w jednej z naszych ulubionych krakowskich restauracji piliśmy wino właśnie z tego regionu. Ponieważ najbardziej smakuje to wino, z którym ma się jakiś emocjonalny związek, pomyśleliśmy sobie, że dobrze by było sobie taki związek z McLaren Vale wyrobić.
Region położony jest godzinę jazdy pociągiem od Adelajdy, potem trzeba jeszcze kawałeczek podjechać autobusem. Na miejscu pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy Shiraz Trail, ścieżką rowerową prowadzącą wzdłuż winnic. Planowaliśmy właściwie odwiedzić parę winiarni położonych przy tym szlaku, ale skończyło się na jednej. Po degustacji 3 białych doszliśmy do wniosku, że wiemy już wystarczajaco dużo o tych winach. Z czerwonymi daliśmy sobie spokój, i tak było zdecydowanie za ciepło. Kupiliśmy w winiarni butelkę bardzo dobrego, musującego Primo Seco, w sklepie kupiliśmy trochę jedzenia oraz wielki worek lodu, a potem w parku urządziliśmy sobie piknik. Wsadziliśmy wino w lód aby utrzymać jego temperaturę i kolejne dwie godziny spędziliśmy na wyrabianiu sobie emocjonalnego związku z tym miejscem. Trochę obawialiśmy się powrotu na rowerach, w końcu wypiliśmy, licząc degustację, prawie dwie butelki wina, ale jakoś dotarliśmy na miejsce, na szczęście było niedaleko.
Jutro zaczynamy drugą część naszych wakacji – lecimy do Perth, pożyczamy samochód, wyciągamy namiot z plecaka i jedziemy zwiedzamy Zachodnią Australię.
Phillip Island
Może Melbourne nie jest atrakcyjnym miejscem dla turysty, ale na pewno ciekawe rzeczy zobaczyć można niedaleko tego miasta. Mając ograniczony czas zdecydowaliśmy się na wyjazd na Phillip Island, małą wyspę oddaloną jakieś dwie godziny jazdy samochodem od Melbourne. Pojechaliśmy tam, aby zobaczyć… pingwiny. Nie jest to na pewno zwierze, które kojarzy się z Australią, ale to właśnie na Phillip Island tysiące maleńkich pingwinków codziennie wychodzą na brzeg aby spędzić noc w swoich domkach na brzegu.
Australijczycy doszli do wniosku, że można na tym zrobić świetny biznes, więc codziennie tysiące ludzi płaci po kilkadziesiąt dolarów za przyjemność zobaczenia tego widowiska. Wokół tych pingwinków wyrosła cała infrastruktura: sklep z pamiątkami, restauracja, fotograf i wszystko inne, mniej lub bardziej potrzebne w oglądaniu parady. Nie mówiąc już o wyciągnięciu pieniędzy. Warto zaznaczyć, że ten show prowadzi organizacja non-profit, a te pieniądze inwestowane są zdaje się naprawdę dobrze, zarówno w badania jak i infrastrukturę, która wykonana jest z myślą o jak najmniejszej dolegliwości dla tych małych stworzeń.
Widok tysiąca małych, trzydziestocentymetrowych, pingwinków, w mniejszych lub większych grupach wędrujących plażą do swoich domków robi wrażenie. Co jakiś czas zatrzymują się, rozglądają dookoła patrząc to na gapiących się na nich turystów to na swoich kompanów zebranych na brzegu, a potem dalej ruszają w swoją wędrówkę. Czasem niektóre wracają bliżej brzegu, jakby przypominając sobie o czymś, ale potem podejmują przerwaną wędrówkę od nowa. Pingwinki mieszkają w jamach na zboczach gór nad oceanem, część z tych jak jest naturalna, część to drewniane domku zrobione przez organizację zajmującą się tymi zwierzętami. Całą wędrówkę ogląda się z drewnianych pomostów, będąc odseparowanym od zwierząt, ale na tyle blisko, by można było się im przyjrzeć. Obowiązuje rygorystyczny zakaz robienia zdjęć czy kręcenia filmów, wszystko dla dobra zwierząt aby jakiś błysk flesza nie spłoszył ich.
Phillip Island to jednak nie tylko pingwiny. Istnieje tutaj również Koala Conservation Center, ośrodek opieki nad koala. Co prawda nie było ich pierwotnie na tej wyspie, ale zostały sprowadzone i można je oglądać w typowy dla Australii sposób: z wygodnych pomostów wysoko w koronach drzew, dzięki temu zwierzęta te są praktycznie w zasięgu ręki. Na tyle blisko, że kuszącym jest pogłaskanie tych uroczych zwierząt, ale jest to surowo zakazane i na szczęście zakaz ten jest respektowany. Zakłócanie ich spokoju byłoby zresztą głęboko niehumanitarne – te zwierzęta to straszne śpiochy, podobno przesypiają 20 godzin na dobę, budząc się tylko na moment aby zjeść trochę liści eukaliptusowych. Jedzą ich zresztą tak dużo, że konieczne jest ich dowożenie z plantacji, na miejscu drzewa są kompletnie ogołocone.
Na wyspie jest jeszcze jedno miejsce gdzie można zobaczyć koale, to Phillip Island Wildlife Park. Jednak to nie koale, ale kangury są tutaj największą atrakcją. Żyją one w bardzo dużych, otwartych dla zwiedzających zagrodach. Co więcej, wraz z biletem dostajemy karmę którą można karmić kangury, wallaby i emu. Gdy tylko przekroczymy bramę ogrodzenia, w naszym kierunku, biegnąc i skacząc, podążają zwierzęta i już po chwili, niczym św. Franciszek, jesteśmy otoczeni zwierzętami czekającymi na jedzenie. W sumie bardzo fajne doświadczenie, kangury delikatnie biorą w swoje ręce dłoń człowieka i wyjadają karmę. Dość, że pierwszy raz widzieliśmy te zwierzęta, to jeszcze tak z tak bliska. Niektóre z kangurów miały młode w torbach, które wystawiały swoje główki na zewnątrz. Emu były bardziej natrętne, waliły mocno dziobem w dłoń z karmą, co może nie było delikatne, ale nie czyniło krzywdy. Na terenie parku są również inne zwierzęta, m. in. dingo, diabły tasmańskie, kazuary, węże, ale ze zrozumiałych względów do nich już się nie wchodzi.
Tak naprawdę nie wiem co sądzić o tym miejscu. Z jednej strony możliwość zobaczenie z bliska, a nawet dotknięcia kangurów była czymś niezwykłym, ale z drugiej strony nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to coś nienaturalnego i nie jestem przekonany, czy zwierzęta tam są naprawdę szczęśliwe.
Wyspa leży niespełna 2 godziny jazdy od Melbourne. Początkowo mieliśmy pojechać tam komunikacją publiczną, a na miejscu poruszać się na rowerach. Na szczęście w ostatniej chwili zmieniliśmy zdanie i pożyczyliśmy w Melbourne samochód. Jak się okazało, to była bardzo dobra decyzja. Wyspa jest za duża aby wygodnie i szybko poruszać się po niej na rowerze (chyba, że ma się bardzo dużo czasu), a poza tym, nie wyobrażam sobie powrotu w nocy na rowerze z parady pingwinów – miejsce to leży dość daleko od centrum wyspy, a do tego ruch samochodów po “występach” pingwinów jest bardzo duży. Miałem trochę obaw – nigdy do tej pory nie jeździłem po lewej stronie, ale jak się okazało, to było całkiem proste, a przestawienie się na jazdę po “złej” stronie nastąpiło bardzo szybko. Największy problem miałem z kierunkowskazami i wycieraczkami, które są na odwrót ułożone niż w naszych samochodach i co kończyło się nagminnym włączaniem wycieraczek w nieodpowiednim momencie :).
Melbourne
Tytuł najbardziej rozimprezowanego miasta na świecie wędruje do… Melbourne. Widziałem już dużo barów, ale to co się dzieje w tym mieście przekracza moje wyobrażenia. Nie wiem czy to skutek piątkowego wieczoru, czy właśnie rozpoczętego Festiwalu Jedzenia i Wina, ale bary pękały w szwach od imprezowiczów. Czegoś takiego nie widziałem nawet w Hiszpanii.
Melbourne zdobywa regularnie tytułu najlepszego miasta do życia i po tych dwóch popołudniach tutaj spędzonych jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Nie ma tutaj niczego, co mogłoby przyciągnąć turystów, ale wydaje się to być idealne miejsce do mieszkania. Bezpłatna komunikacja publiczna w centrum, mnóstwo miejsca dla pieszych i rowerzystów, a przede wszystkim cudowny Królewski Ogród Botaniczny sprawiają, że to miasto jest bardzo przyjazne dla jego mieszkańców. Niektórzy dodali by również stadion sportowy, podobno bardzo słynny, ale nie mam pojęcie w co tutaj grają.
Dla turystów to miasto ma małą wartość poza tym, że jest to dobra punkt startowy do zwiedzania Wilson Promontory, Great Ocean Road czy Phillip Island.
Uluru
Te 3 godziny lotu z Sydney przeniosło nas dużo dalej niż prawie 40 godzinna podróż z Krakowa, którą odbyliśmy kilka dni temu. Już z samolotu widać było ogromną różnicę. Lecieliśmy nad bezkresem ciemnoceglastoczerwonej pustyni, posiekanej gdzieniegdzie prostymi, ciągnącymi się w nieskończoność kreskami dróg, nakrapiany ciemniejszymi punktami, niczym aborygeńskie malowidła, które widzieliśmy potem, już na ziemi. Tak wygląda słynny australijski Outback.
Gdy tylko drzwi samolotu otworzyły się buchnął nam w twarz prawdziwy żar. Temperatura powietrza wynosiła 41°C, ale to było wciąż 12° mniej od tutejszego rekordu. Na szczęście powietrze tutaj jest suche, więc mimo palącego słońca daje się żyć.
To, co mnie zaskoczyło, to zaskakująco duża, jak na moje wyobrażenia, ilość zieleni. Te ciemne kropki, które widzieliśmy z powietrza to krzaki i drzewa raz gęściej raz rzadziej porozsiewane na czerwonej glebie. Nie są to oczywiście bujne rośliny, raczej karłowate, dostosowane do tutejszego klimatu gatunki, odporne na brak wody i ekstremalne temperatury. Zresztą nie zawsze tak jest, ostatnie kilka lat to okres stosunkowo dużych opadów, stąd również roślinność jest bujniejsza niż kiedyś.
Przybyliśmy do Ayers Rock, miejscowości położonej o 20 minut jazdy od celu naszej podróży. To właściwie jeden duży ośrodek turystyczny składający się z kilku hoteli, pola namiotowego, paru restauracji, poczty, banku, sklepów z pamiątkami i supermarketu. Na miejscu można kupić prawie wszystko, łącznie z iPadami czy konsolami PlayStation. Brakuje tylko alkoholu. Nie można kupić w sklepie ani wina ani nawet piwa. To jest terytorium aborygeńskie i sprzedaż alkoholu jest zakazana. Można go na szczęście kupić w restauracjach i barach, chociaż ceny, jak wszystkie w tym miejscu, są nieprzyzwoicie wysokie.
Przylecieliśmy tutaj aby zobaczyć Uluru nazywaną również Ayers Rock, jeden z symboli Australii, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest coś niesamowitego w tej wysokiej na 348 m i długiej na prawie 4 km górze. Wyrasta ona z bezkresnej równiny, skrząc się w promieniach słońca ognistoczerwonym kolorem. Nic więc dziwnego, że jest ona świętym miejscem dla Anangu, ludu zamieszkującego ten teren. Szczególnie malowniczo wygląda ona o wschodzie i zachodzie słońca, gdy nisko padające, czerwone promienie światła wydobywają całą fakturę i kolor Skały. Wyznaczone są trasy dookoła góry, ale moim zdaniem najlepiej wygląda ona właśnie z daleka. Trzeba jednak przyznać, że niektóre miejsca wyglądają spektakularnie, szkoda, że są ona najświętsze dla Anangu, którzy nie życzą sobie robienia zdjęć w tych miejscach. Nie życzą oni sobie również wchodzenia na szczyt i, chociaż jest to legalne, nie zrobiliśmy tego. Zresztą w tym dniu szlak i tak był zamknięty ze względu na silny wiatr.
Drugą atrakcją jest Kata Tjuta, góra położona jakieś 30 km od Uluru. Aborygeni uważają, że te góry połączone są ze sobą wielkim skalnym łukiem biegnącym pod ziemią. Moim zdaniem Kata Tjuta jest dużo mniej warta uwagi niż Uluru. Ponieważ zbudowana jest z innego materiału, jest dużo bardziej zerodowana, niczym się nie różni od milionów innych skał na całym świecie. Jeśli jednak ktoś jest w okolicy, można się tam wybrać na spacer.
Z Ayers Rock dostępne jest mnóstwo możliwości do zwiedzania zarówno Uluru jak i Kata Tjuta. Pierwsze co rzuca się w oczy to najróżniejsze wycieczki, połączone z dodatkowymi “atrakcjami” typu kieliszek szampana o zachodzie słońca przy Uluru, albo śniadanie o wschodzie słońca przy Uluru. Każda z tych rzeczy kosztuje przynajmniej 180$ od osoby. Osobiście nie widzę żadnej przyjemności w piciu szampana wśród dziesiątek ludzi i milionów natarczywych muszek. Dla miłośników większych wrażeń dostępne są również wycieczki Harleyem, niestety jako “plecaczek” tylko, albo loty samolotem. My zdecydowaliśmy się na Uluru Express – bus, który podwozi w kilka miejsc dając swobodny czas w każdym z nich. Jest to tańsza opcja, co nie znaczy, że tania – za dwie osoby zapłaciliśmy 330 $ za zwiedzanie Kata Tjuta w jeden wieczór i Uluru w kolejny poranek. Ta pierwsza wycieczka obejmuje również krótkie spojrzenie na Uluru, więc jeśli ktoś chce tylko zaliczyć obie atrakcje, to spokojnie może skorzystać z okazji, a na drugi dzień rano już wylecieć z Ayers Rock.
Z perspektywy wydaje mi się jednak, że najsensowniejszą opcją jest pożyczenie samochodu na lotnisku w Ayers Rock i zrobienie wycieczek na własną rękę. Ważne jest, aby dobrze dobrać czas – Uluru jest najbardziej atrakcyjna o wschodzie i zachodzie słońca, na każdą z tych pór dnia wyznaczone są osobne punkty widokowe. Chodzenie w jej okolicy możliwe jest w zasadzie tylko rano, gdy upał nie jest taki morderczy. Później zresztą szlaki są często zamykane. To poważna sprawa, zdarza się, że ludzie umierają od odwodnienia albo udaru słonecznego, sami widzieliśmy akcję ratunkową gdy ktoś zasłabł na szlaku. Niezbędne jest nakrycie głowy i naprawdę spory zapas wody, tutaj zalecają 1 litr na godzinę. Zalecałbym również siatkę na głowę. Wiem, że to kretyńsko brzmi i jeszcze gorzej wygląda, ale w okolicach jest naprawdę mnóstwo malutkich muszek, które chociaż nie kąsają, są niesamowicie irytujące. Sam śmiałem się z tych zaleceń i siatkę miałem tylko dzięki kumplowi, który mi ją polecił, ale gdy wyszedłem na szlak to sił do grania twardziela wystarczyło mi na 3 minuty.
Teraz z żalem opuszczamy Outback kierując się z powrotem na wybrzeże: do Melbourne.
Sydney
Gdy byłem dzieckiem, zaczytywałem się w powieściach o Tomku Wilmowskim. Australia wydawała mi się wtedy odległym, egzotycznym i zupełnie niedostępnym krajem. Na szczęście czasy się zmieniły, świat stał się mały, a ja żeby dotrzeć na miejsce potrzebowałem 37 godzin podróży samolotami zamiast tygodni spędzonych na statku.
Podobnie jak pewnie większość osób, które odwiedzają Australię, swoją podróż zaczęliśmy od Sydney. Okazało się ono takim, jak sobie to wcześniej wyobrażaliśmy – wielkie europejskie miasto, które tylko przez przypadek jest down under. Tak samo wyglądający ludzie, klimat jest śródziemnomorski, typowa, niczym nie wyróżniająca się architektura, nawet język jest europejski. Łatwo zapomnieć, że Stary Świat jest prawie 20 tys. kilometrów stąd. Nic dziwnego, że to miasto zaliczane jest do jednych z najlepszych do życia. Nie ma może takiego czaru jak niektóre inne miejsca na świecie, ale wygląda na to, że to jest po prostu fajne miejsce do zamieszkania.
Trochę przygnębiająca jest tylko świadomość, że na ulicach nie ma śladu Aborygenów, pierwotnych mieszkańców tego lądu. Zostali oni wyparci dawno temu przez przybyszów z Europy, a ostatnio z Azji. Czegoś takiego nie widziałem nigdzie. Nawet w Ameryce Południowej, gdzie konkwistadorzy krzewili naszą kulturę ogniem i mieczem, wszędzie na ulicach spotkać można Indian. Tutaj widzieliśmy dosłownie dwóch Aborygenów grających na ulicy na tradycyjnych instrumentach. I ani jednego więcej, w żadnym sklepie, na lotnisku, na plaży czy na ulicy. Fakt, spędziliśmy tutaj właściwie tylko jeden dzień, ale to i tak wydaje się nienormalne.
Symbolem Sydney, a po części całej Australii jest gmach Opery. W zamyśle projektanta miał on przypominać żagle, niektórzy złośliwcy jednak widzą w nim raczej kopulujące żółwie. Szczerze mówiąc, trochę byłem rozczarowany tym widokiem, pewnie w wielu innych miejscach taki budynek nie zwróciłby specjalnej uwagi, ale tutaj, ze względu na brak spektakularnej architektury, wybija się on ponad przeciętność. Według mnie, jest on słabszy niż np. Muzeum Guggenheima w Bilbao czy nawet Ciudad de las Artes y de las Ciencias w Walencji, którego zamysł wydaje się być nieco nawiązujący do opery w Sydney. Najbardziej byłem zawiedziony kolorem słynnego dachu: na wszystkich zdjęciach jest on śnieżnobiały, podczas gdy w rzeczywistości jest on żółty. Jeśli więc nawet to jest naprawdę żagiel, a nie żółwie, to jest on już mocno spłowiały.
Po drugiej stronie zatoki jest druga ikona miasta – Harbour Bridge, ten, z którego strzelają te wszystkie sztuczne ognie, które oglądamy w telewizji w sylwestrowe południe. Warto wejść na ten most dla ładnego widoku na zatokę. Są nawet wycieczki na samą górę, na przęsła mostu, ale wydanie 270 dolarów (ok. 800 zł) wydaje mi się zdecydowanie zbyt dużym zdzierstwem, nawet jak na tutejsze ceny. Zupełnie za darmo można za to oglądać zatokę z punktu widokowego na jednym z pylonów. Niżej, więc lepiej widać operę 🙂
Okolice zatoki to The Rock, najstarsza dzielnica miasta. Stara jak na tutejsze realia, czyli mająca trochę ponad 200 lat. Dzisiaj pełna pubów, barów, sklepów z pamiątkami, mająca niezaprzeczalny urok. Zaraz obok jest Circular Quay oraz biznesowe centrum miasta pełne drapaczy chmur.
Godzinę jazdy stamtąd jest trzeci z symboli Sydney – Bondi Beach, mekka wyznawców kultu pięknego, opalonego ciała. Muszę stwierdzić z pewnym żalem, że o ile kobiety nie są tutaj jakoś wyjątkowo oszołamiające, to mężczyźni potrafią wpędzić w kompleksy. Nie ma tutaj nafaszerowanych sterydami osiłków, za to faceci naprawdę wyglądają świetnie. Nic dziwnego, w okolicy spotkać można mnóstwo biegających i ćwiczących ludzi. Gdybym był kobietą szukałbym faceta właśnie tutaj, Nie wiem tylko jak u nich z jakąś konwersacją, ale tutaj jest obowiązek szkolny, więc pewnie przynajmniej parę klas każdy z nich skończył, chociaż czytać potrafią. Nie wiem, czy ze zrozumieniem. Przepraszam, nie mogłem sobie darować 😉
Na Bondi Beach można również uprawiać surfing, fale nie są może ogromne ale wystarczające dla początkujących adeptów. Byłem tutaj za krótko aby spróbować, ale kto wie, przede mną jeszcze ponad 2 tygodnie pobytu w Australii.
Jeśli ktoś już zdecyduje się oderwać od plaży, to warto przejść się parę kilometrów spacerem wzdłuż wybrzeża na inną plażę, Coogee Beach, mijając po drodze… inne plaże. To może brzmi nudnie, ale cała wycieczka jest naprawdę fajna, przebiega świetnie przygotowaną ścieżką, a od maja do listopada można oglądać stamtąd wieloryby.
Jeden dzień w Sydney to oczywiście za mało aby poznać to miasto, pewnie jeszcze kiedyś tutaj wrócimy. Póki co opuszczamy wybrzeże i lecimy w somo gorące centrum Australii, do Ayers Rock / Uluru. Na jutro zapowiadają 41°C. Dużo w porównaniu z 26° w Sydney, nie mówiąc już o 3° w Krakowie parę dni temu.
Indochiny i Tajlandia
Nie tego się spodziewałem. Planując ten wyjazd myślałem, że będzie to coś porównywalnego z Indiami – trudna i momentami ciężka, ale jednocześnie pełna wrażeń i egzotyki podróż. Okazało się jednak, że to był bardzo lajtowy wyjazd, a pobyt w tych stronach bardziej przypomina Europę niż Azję.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko było tylko iluzją, teatrem dla bogatych ludzi Zachodu. Spędzając po kilka dni turystycznych gettach każdego z tych krajów nie sposób stwierdzić jak tamtejsze życie wygląda naprawdę. Jasne, fajnie było zjeść dobre jedzenie w eleganckiej restauracji, popić francuskim winem, ale gdy kelner przynosi rachunek wartości jego miesięcznej pensji, to łatwo dojść do wniosku, że to jest chore. Wystarczyło tylko krótkie wyjście poza turystyczną dzielnicę Luang Prabang aby zobaczyć, że prawdziwy Laos nie ma wiele wspólnego z okolicami naszego hotelu. Trudno zresztą, żeby było inaczej, gdy dochód narodowy na osobę Kambodży to 7% polskiego, Laosu 10%, a nawet bogata Tajlandia to tylko trochę ponad 1/3 naszego PKB. Dlatego, mimo, że spędziłem w tamtych krajach 3 tygodnie, to tak naprawdę nic o nich nie wiem.
W Azji najgorsze dla mnie zawsze jest podróżowanie. Zatłoczone drogi powodują, że przejechanie nawet krótkiego dystansu zabiera mnóstwo czasu. Samoloty są dużo szybsze i pozwalają zobaczyć więcej miejsc w krótszym czasie, dlatego to one były podstawowym naszym środkiem transportu. Poza krótką trasą z Ho Chi Minh do Can Tho oraz Hanoi – Ha Long – Hanoi wszędzie lataliśmy. Oszczędziło nam to mnóstwo czasu, ale jednocześnie niestety bardzo mocno nadwyrężyło nasz budżet. Bilety kupowaliśmy przez internet, często na loty z dnia na dzień, a zdarzało się również kupować bilet na kilka godzin przed odlotem. Lataliśmy kilkoma liniami, zawsze były to zachodnie samoloty, nigdy nie mieliśmy żadnych problemów, nie licząc śpiącej załogi na jednym z lotów, mam nadzieję, że przynajmniej pilot nie przysypiał. Szczególnie mile wspominamy Bangkok Airlines, które oferują darmowe wejście do saloniku dla wszystkich pasażerów, a tam można skorzystać z wi-fi, kawy i przekąsek.
Transport publiczny, poza Bangkokiem, właściwie nie istnieje. Jednak wszędzie można skorzystać z ryksz czy taksówek i to jest zdecydowanie lepsze rozwiązanie na zwiedzanie miasta niż piesze wycieczki. Po tych miastach nikt nie chodzi na piechotę, chodniki, jeśli w ogóle są, to i tak są zajęte przez parkujące skutery albo stoiska handlowe. Zawsze trzeba się targować, bo kierowcy naciągają niemiłosiernie.
Jedzenie, jak wszędzie w Azji, jest bardzo dobre, chociaż moim zdaniem nie dorównuje indyjskiemu. Każdy kraj ma swoją specyficzną, różniącą się od sąsiadów kuchnię, wszędzie jednak dominowały ryby, owoce morza i warzywa. Dość trudno było mi się przyzwyczaić do kuchni wietnamskiej – ich przywiązanie do zup już od śniadania i generalnie do moczenia wszystkiego w sosach i zupach jest dość irytujące, więc po kilku dniach nie mogłem na zupy już patrzeć. Kuchnia kambodżańska jest pełna aromatów i bardzo ostra, chociaż chyba najsmaczniejsza moim zdaniem z tych czterech krajów. Turystyczne dzielnice tych krajów pełne są bardzo dobrych restauracji, ale bez problemów i tanio można również zjeść w wielu barach i u ulicznych sprzedawców. Najmilej wspominamy restaurację Hoa Tuc, położoną w starej sajgońskiej rafinerii opium, nie tylko ze względu na wyśmienite jedzenie i bardzo dobry wybór win, ale przede wszystkim za jej położenie – w centrum, ale jednocześnie w ustronnym ogrodzie z daleka od zgiełku miasta.
Wybór noclegów jest ogromny – od miejsca w hostelu za parę dolarów do apartamentów hotelowych za $10,000. Byliśmy w szczycie sezonu, ale nie było nigdy problemów z wyborem hotelu. Zdecydowanie najlepszym noclegiem był Green Village Homestay, nieopodal Can Tho, nie tylko ze względu na spokój, ale również na niezwykłą gościnność właścicielki.
Z gościnnością spotykaliśmy się zresztą na każdym kroku. Mieszkańcy tamtych regionów są niezwykle miłymi i otwartymi ludźmi, chętnymi do pomocy i dobrze mówiącymi po angielsku. Zawsze czuliśmy się bezpiecznie, no ale to nie Kraków, gdzie buraki chodzą z nożami po ulicach.
Mam pewne wrażenie niedosytu. Chcieliśmy chyba za dużo zobaczyć jak na jedne wakacje, ale tak naprawdę nie poznałem żadnego z tych krajów. To tak jakby zwiedzać góry skacząc od szczytu do szczytu, nie widząc piękna ich zboczy, a przede wszystkim nie zaznając wysiłku (i satysfakcji) z wchodzenia na te szczyty. Pewnie nigdy już w te okolice nie pojadę, ale kto wie…
Chiang Mai
Miała być plaża, a są góry. Zdecydowaliśmy, że szkoda by było spędzić resztę wakacji leżąc na piasku, więc zamiast na południe, skierowaliśmy się na północ Tajlandii do Chiang Mai.
Oczekiwania były duże: mieliśmy iść na trekking, zobaczyć rdzennych mieszkańców i spać w górach. Jednak gdy bliżej przyglądnęliśmy się ofercie, okazało się, że ten trekking to tak naprawdę godzina marszu, reszta to jakieś pływanie na tratwach, jazda na słoniach czy inne bzdety. Najgorsze okazały się te plemiona – to są uchodźcy z Birmy, którym Tajlandia nie daje azylu, ale nie waha się zamykać ich w ludzkich zoo i zarabiać na nich. Uznaliśmy, że nie przyłożymy do tego ręki i w ten sposób zamiast trekkingu spędziliśmy kilka dni na poznawaniu uroków Chiang Mai i okolic.
Miasto niestety nie ma uroku Luang Prabang, ale na szczęście nie ma również toksycznej energii Bangkoku. Ma sporo świątyń, ale szczerze mówiąc, po 3 tygodniach pobytu tutaj, nie mam już ochoty na oglądanie tysięcznego wizerunku Buddy. Na szczęście jest parę dobrych barów i restauracji, co jest tym bardziej cenne, że kuchnia północnej Tajlandii różni się od tego, co próbowaliśmy w stolicy.
Szukając jakiś atrakcji w Chiang Mai trafiliśmy do… zoo. Nie lubię takich miejsc, ale z braku lepszych pomysłów oraz zwabieni dobrymi recenzjami, zdecydowaliśmy pojechać tam na chwilę, ale tak się nam spodobało, że spędziliśmy cały dzień. Ogród jest świetnie zrobiony, zwierzęta mają mnóstwo miejsca. Zdecydowanie największą atrakcją są pandy. Nigdy nie widziałem ich żywych, na wolności nie mam właściwie szans aby je kiedykolwiek spotkać, ale zoo w Chiang Mai, jako jedno z niewielu na świecie ma parę tych uroczych zwierząt. Spędziliśmy pewnie z godzinę obserwując ich zachowanie.
Angkor
Wolałbym, aby Angkor był na przykład w Berlinie, w końcu miałbym jakiś powód, aby odwiedzić to miasto. Ale to Khmerowie stworzyli milionową metropolię w czasach, gdy Berlin był małą wioską, więc aby zobaczyć to niezwykłe miejsce musiałem więc pofatygować się aż do Kambodży, ale warto by było pojechać dużo dalej, aby poznać ten cud ludzkiego geniuszu. To co zobaczyłem, jest porównywalne z Tikal, wg mnie lepsze niż Machu Picchu, chociaż wciąż ustępujące Taj Mahal.
Dzisiaj z tej metropolii zostały tylko ruiny, ale zwiedzając je wystarczy trochę wyobraźni, aby uświadomić sobie jak piękne i jak potężne było to miasto osiem wieków temu. Najsłynniejsza jest Angkor Wat, świątynia wybudowana w XII w. na cześć hinduskiego boga Wisznu. Do dzisiaj ogromne wrażenia z daleka robią jej górujące nad horyzontem wieże, z których najwyższa ma 65 m. Z bliska, gdy widać, że budowlę mocno nadgryzł ząb czasu, można podziwiać piękne płaskorzeźby, przedstawiające sceny z hinduskich eposów.
Jeszcze większe wrażenie robi pobliski Angkor Thom, otoczone murem miasto o powierzchni ponad 9 km², niegdysiejsza stolica imperium Khmerów. Na jego terenie znajduje się między innymi Bayon, świątynia z której wież spogląda 216 wizerunków twarzy króla. Szkoda, że to również jest ruina. Bardzo ciekawy jest również Ta Prohm, częściowo porośnięte drzewami, których korzenie wrastają w mury.
Cały kompleks jest ogromny, trudno sobie wyobrazić aby go zwiedzić w jeden dzień nie rezygnując z ciekawych miejsc. My poświęciliśmy mu dwa dni i wciąż zostało parę rzeczy do zobaczenia. Najwygodniej chyba poruszać się tuk-tukiem, wynajęcie go na cały dzień kosztuje $15. Zawozi co kompleksu, potem wozi od jednej świątyni do drugiej, a po ruinach trzeba już oczywiście chodzić samemu. Są ludzie, którzy objeżdżają to na rowerze, to może być dobra alternatywa, ale trzeba być przygotowanym na spore odległości i duży upał.
Nocuje się w Siem Reap, mieście położonym kilka kilometrów od ruin. Jest to typowa turystyczna noclegownia, pełna barów, restauracji, hoteli, salonów masażu i sklepów z pamiątkami. Trudno znaleźć w tym jakiś urok, chociaż trzeba przyznać, że poziom niektórych restauracji jest naprawdę bardzo wysoki.
Luang Prabang
Dlaczego podoba mi się Luang Prabang? Chyba dlatego, że jest tak bardzo europejski. Nie była to zbyt miła konstatacja – przeleciałem na drugą stronę globu, aby podziwiać to, co mam blisko siebie! Ale ta Europa, którą tutaj mam już nie istnieje. To jest Europa francuskich Indochin, przynajmniej tak, jak ja ją sobie wyobrażam. Domy z dużym tarasami wychodzącymi na wielki ogród porośnięty tropikalną roślinnością, stare samochody, nobliwe Francuzki. To wszystko wciąż tutaj jest, ale w tych domach są butikowe hotele, restauracje albo sklepy sprzedające gustowne pamiątki, stare samochody są atrakcją hoteli mającą przyciągnąć gości. I tylko Francuski się nie zmieniły, wciąż jest ich tutaj bardzo wiele. Bo to Francuzi są chyba najliczniejszą tutaj grupą turystów.
Jednak nie za kolonialną architekturę Luang Prabang został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W mieście jest 33 świątynie buddyjskie, niektóre duże, inne mniejsze, ale wszystkie przepiękne. Te najciekawsze położone są na półwyspie tworzonym przez Mekong i rzekę Nam Khan, jest to również najfajniejsza część miasta, pełna knajpek i butików.
Codziennie o świcie w Luang Prabang odbywa się ceremonia Tak Bat w czasie której mnisi otrzymują od wiernych jedzenie, w zamian oferując modlitwę. Jeszcze przed świtem ludzie ustawiają się wzdłuż ulicy, każdy ma z sobą naczynie z ryżem. Potem setki ubranych w szafranowe szaty mnichów, rzędem, w medytacji, przechodzi wzdłuż szpaleru ludzi otrzymując od każdego po łyżce ryżu. Wszystko to odbywa się w zupełnej ciszy i robi na postronnych ogromne wrażenie. Ja tylko przyglądałem się z boku, nie chcąc brać udziału w uroczystości, której nie rozumiem, ale i tak była to dla mnie znakomita lekcja pokory i dzielenia się z innymi.
To nie była zresztą jedyna lekcja, którą odbyłem w Laosie. Nauczyłem się również uprawiać ryż. Co prawda nie jest to odpowiednia pora, ale na pokazowym gospodarstwie nawet teraz można było spróbować swoich sił np. w oraniu. Wszystko byłoby super, ale to był pług ciągnięty przez woła, a ja musiałem brnąć po kolana (dosłownie!) w błocie, bo przecież ryż rośnie w wodzie. Zabawa była jednak przednia, dowiedziałem się wielu nowych rzeczy. Tak w ogóle, to w Laosie bardzo popularny jest ryż kleisty, specjalne odmiana, nieco słodsza od zwykłej, której nasiona kleją się do siebie, nie klejąc się do rąk. Jest do podstawowy składnik jedzenia tutaj, dostaje się go w specjalnym pojemniku, z którego wyciąga się go ręką i robi małe kulki. Potem macza się go w różnych sosach i je. Bardzo dobry jest również do deseru, na przykład z mango. Pyszności, po powrocie muszę poszukać takiego ryżu w Polsce.