Archiwa tagu: Hiszpania
Cuenca
Chcieliśmy tym razem spędzić wakacje w Andaluzji i Kastylii, poświęcając każdemu z tych regionów mniej więcej tyle samo czasu. Załamanie pogody spowodowało niestety zmianę tych planów i zmusiło nas do szukania ciepła na Południu. Nie żałujemy, ale Castilla y León pozostanie na przyszłość, a na teraz została nam Castilla – La Mancha i jedno z najbardziej urokliwych miasteczek w Hiszpanii: Cuenca.
Pierwsze wrażenie nie jest najlepsze – wjeżdża się w zwykłe, średniej wielkości miasto. Ale gdy już dotrze się do starego centrum, wszystko się zmienia. Dwupasmowe jezdnie zmieniają się w wąskie, momentami nawet bardzo wąskie uliczki, a zamiast nowoczesnych budynków widzimy stare kamieniczki, w tym te, z których słynie Cuenca: casas colgadas, czyli wiszące domy. Z tym „wiszące” to jednak spora przesada jest, domy stoją tak jak wszędzie na świecie, wiszą co najwyżej balkony na ich ścianach. Nie zmienia to jednak faktu, że te domy są bardzo ładne, oryginalne i niezwykle wyglądające na stromych urwiskach wzgórza, na którym położone jest stara część miasta.
Mieliśmy szczęście, ponieważ trafiliśmy na festiwal pinchos, Zaopatrzyliśmy się w stosowny przewodnik z mapką barów i restauracji, które startują w konkursie. Spróbowaliśmy większość z nich, każde z kieliszkiem wina, więc do hotelu wróciliśmy w wesołym nastroju. Na szczęście byliśmy już po dwutygodniowym pobycie w Hiszpanii więc ta spora dawka hiszpańskiej kultury nie skończyła się jakimś kacem na następny dzień.
Cabo de Gata
Dzisiaj mieliśmy pojechać do Ubedy i Baezy, ale padający deszcz skłonił nas do zmiany planów. Na szczęście w Hiszpanii zawsze gdzieś świeci słońce, a jak sprawdziliśmy, teraz świeciło nawet niedaleko od nas, zaledwie 250 km na południe.
Po 2 godzinach jazdy deszcz przestał padać, chwilę później wyjrzało słońce, a gdy dojechaliśmy na wybrzeże, w okolice Almerii, po chmurach nie było już śladu. Zmienił się również krajobraz: zielone pola i lasy zastąpiły surowe, pustynne wzgórza. Nie było może upalnie, ale dwadzieścia parę stopni i pełne słońce było miłą i pożądaną odmianą po ostatnich zimnych i mokrych dniach.
Skierowaliśmy się do San José, centrum Parku Narodowego Cabo de Gata. Okolice uchodzą za najpiękniejszy fragment śródziemnomorskiego wybrzeża Hiszpanii. Tak podobno wyglądała Costa del Sol przed zabetonowaniem i najazdem hord turystów z Północy i Wschodu. Miasteczko leży nad niewielką zatoką, o tej porze roku jest jeszcze prawie puste nie licząc paru mieszkańców i nielicznych turystów. Nie mieliśmy żadnej rezerwacji, postanowiliśmy poszukać noclegu już na miejscu. Marzył się nam hotel nad samym morzem, aby można było zasypiać przy szumie fal, ale nic takiego nie było w miasteczku. W zamian za to dostaliśmy pokój nieco dalej od morza, ale za to z… solarium. Biorąc go, za bardzo nie wiedziałem co pani miała na myśli, ale cena poza sezonem była promocyjna, a ja nie chciałem wyjść na prostaka, który nigdy nie słyszał o solarium. Pokiwałem więc ze zrozumieniem głową, w geście „a, tak, solaria jedzą mi z ręki” i poszedłem do pokoju. Na miejscu okazało się, że solarium to po prostu wyjście na dach, gdzie są leżaki i można się opalać. Fajna sprawa, jeśli ktoś lubi się opalać, ale miło jest również położyć się wieczorem i patrzeć na gwiazdy.
Na szczęście Cabo de Gata ma ofertę nie tylko dla miłośników solariów. To przede wszystkim piękna, choć surowa natura. Suchy klimat sprawia, że roślinność jest tutaj uboga, ale tym większe wrażenie robi wybrzeże. Z rzadka porośnięte roślinnością góry, schodzące do morza i skrywające największy skarb tych okolic: piękne, zaciszne plaże. Jest ich tutaj dziesiątki, może nawet setki, małe i trochę większe, z piaskiem lub drobnymi żwirkiem (moje ulubione). Puste, ukryte przed wzrokiem ciekawskich, więc nic dziwnego, że miejsce to stało się mekką naturystów.
Cabo de Gata to park narodowy, poza kilkoma miasteczkami nie wolno tutaj nic budować, nie ma wielkich ośrodków turystycznych, dużych hoteli czy prywatnych plaż. Wszystko jest nieskażone, czyste i dostępne dla wszystkich. Do niektórych plaż, tych znajdujących się w miasteczkach lub ich pobliżu można dojść pieszo, do innych trzeba dojechać, zostawić samochód na parkingu, czasem dość daleko od morza i pieszo dojść na plażę. Na miejscu nie ma żadnych barów, fast foodów, więc wszystko trzeba zabrać ze sobą. Ten drobny wysiłek rekompensuje z nawiązką możliwość obcowania z nieskażoną przyrodą, a cisza przerywana jest tylko szumem fal.
Najsłynniejszą plażą w okolicy jest Playa de los Muertos (Plaża Umarłych). Jej makabryczna nazwa wzięła się z czasów, gdy na przybrzeżnych skałach rozbijały się statki, a ludzie tracili tam życie. Te czasy na szczęście minęły i teraz można cieszyć się krystalicznie czystą wodą i piękną plażą z drobniutkim żwirkiem, który z delikatnym szelestem rozstępuje się pod stopami. Jednak to nie żwirek, ale Hollywood uczyniło tą plażę sławną “wystawiając” ją w 3. części Indiany Jonesa.
Okolice Cabo de Gata mają zresztą dużo więcej związków z filmem. Na pustyni niedaleko Tabernas, Sergio Leone kręcił swoje spaghetti westerny, były tutaj nakręcone niektóre sceny z 2001 Odyseja Kosmiczna, Mad Max III, a nawet z kultowego filmu mojego pokolenia: Conan z Arnoldem Schwarzeneggerem. Dzisiaj można zobaczyć Fort Bravo, miasteczko z Dzikiego Zachodu, gdzie wciąż kręcone są filmy, chociaż teraz już głównie reklamowe. Zwiedzanie tej atrakcji kosztuje 20€, co nam wydało się przesadą, więc zobaczyliśmy ją tylko z zewnątrz.
Niedaleko Tabernas można zobaczyć coś, co przypomina scenografię do innego filmu, tym razem science-fiction. To Plataforma Solar De Almería – ośrodek badawczy nad energią słoneczną. Mieliśmy ogromnego pecha, bo był w tym momencie zamknięty do zwiedzania, ale nawet z za ogrodzenia robi prawdziwie „kosmiczne” wrażenie – najróżniejsze instalacje pozwalające pozyskiwać i przekształcać energię słoneczną. Tutaj badane są i rozwijane różne technologie związane z wykorzystaniem słońca do produkcji elektryczności czy do odsalania wody. Największe wrażenie robi wieża z piecem, który do 1500 ºC rozgrzewają promienie słoneczne odbite od 300 ruchomych luster i skupione w jednym miejscu na szczycie wieży.
Jaén
W Jaén powstaje połowa hiszpańskiej produkcji oliwek i oliwy z oliwek. Przyjechaliśmy tutaj więc aby zapoznać się z produkcją tego przysmaku, a przy okazji zwiedzić miasto. Niestety, pogoda jeszcze się pogorszyła. O ile wieczorem, gdy przyjechaliśmy do miasta było chłodno, ale bezdeszczowo, to rano lało już na całego, więc darowaliśmy sobie zwiedzanie miasta i od razu pojechaliśmy do muzeum oliwy i oliwek niedaleko miasta, ale nawet tam rzęsisty deszcz popsuł nam zwiedzanie, ponieważ częścią ekspozycji był mały sad oliwny z różnymi odmianami drzew oliwnych. Reszta muzeum była na szczęście pod dachem, więc mieliśmy okazję dowiedzieć się trochę o produkcji oliwy, którą tak bardzo lubimy.
Mieliśmy w planie również odwiedzenie Úbeda i Baeza, innych miejscowości słynących z produkcji oliwek, ale mieliśmy już dość deszczu i zdecydowaliśmy się pojechać na południe, ku słońcu.
Ronda
To chyba była ostatnia rzecz, jakiej spodziewałem się na tych wakacjach: śnieżyca. Koniec kwietnia, południe Andaluzji. Niewiarygodne. Ludzie stawali i robili sobie zdjęcia. Niestety, śnieżyca miała również złe konsekwencje – stłuczka i zamknięty na chwilę ruch. W Polsce taki śnieg w zimie nie byłby problemem, w Hiszpanii na letnich oponach i przy nieprzyzwyczajonych do tego Hiszpanach nawet parę centymetrów białego puchu okazało się tyleż atrakcją co kłopotem.
Mimo tych przeszkód jakoś dojechaliśmy do kolejnego celu naszej podróży, do Rondy. Symbolem miasta jest Puente Nuevo, ogromny most nad wąwozem Tajo z XVIII w. i właściwie tylko dla tego mostu tutaj przyjechaliśmy. Tym bardziej, że pogoda nam nie sprzyja. Co prawda nie ma śniegu, ale jest bardzo zimno (6 °C), co nie sprzyjało spacerom. Ale most był naprawdę przepiękny i wart przyjazdu. Oprócz tego w Rondzie nie ma specjalnych atrakcji, wystarczy parę godzin na przejście się po urokliwym starym mieście.
Będąc w Rondzie warto zajrzeć również do niezwykłego miasteczka: Setenil de las Bodegas. Będąc tam, ma się wrażenie odwiedzin areny walki toczonej pomiędzy Naturą, a miastem. Ciężkie skały wiszące nad domami i ulicami sprawiają wrażenie, że Natura tę walkę zaraz wygra.
Gibraltar
Właściwie to mieliśmy ominąć to miejsce, nie spodziewaliśmy się tam nic ciekawego, co mogło by nas zainteresować. Ponieważ jednak zaskoczyła nas zmiana pogody i przewidywane ochłodzenie, zdecydowaliśmy się również zrewidować nieco swoje plany. Co, jak się okazało, było trafną decyzją.
Gibraltar robi wrażenie, Skała widoczna jest już z odległości wielu kilometrów. Spaliśmy w Hiszpanii, w Linea de la Concepción, która bezpośrednio graniczy z Gibraltarem. Dzięki temu rano, na piechotę, mogliśmy przekroczyć granicę między Hiszpanią, a Wielką Brytanią. Naszym celem była oczywiście The Rock (Skała). Niestety, silny wiatr unieruchomił kolejkę linową, więc na szczyt wybraliśmy się na piechotę. I znowu okazało się to szczęśliwym zbiegiem okoliczności ponieważ widoki z drogi wiodącej na szczyt (Mediterrean Steps) okazały się przepiękne. Na samej górze warto odwiedzić Jaskinię Św. Michała, reszta jest średnio interesująca.
Samo miasto sprawia dość surrealistyczne wrażenie – brytyjska wysepka w środku Hiszpanii, przekracza się granicę i nagle znajduje w zupełnie innym świecie. Nie mogliśmy się oprzeć i poszliśmy na fish & chips, które tak chętnie jemy będąc w Anglii, ale tutaj to jednak była porażka. Trudno powiedzieć, czy winny był kucharz, czy też na tle kuchni hiszpańskiej, angielska wypadła tak blado.
Zanim jednak dojechaliśmy do Gibraltaru, w drodze z Jeréz odwiedziliśmy dwa miejsca. Jedno to Conil de la Frontera, ładna miejscowość turystyczna z piękną, ogromną plażą. Niestety, chłód i wiatr nie sprzyjał spędzaniu czasu w tym miejscu. Pochodziliśmy trochę po plaży i pojechaliśmy dalej, do Tarify. To najdalej wysunięty na południe skrawek Europy. Będąc tutaj zaliczyliśmy już 3. europejski przylądek – po portugalskim Cabo de Roca i norweskim Nordkapp. Fajne miejsce – będąc na cyplu, po prawej stronie ma się wzburzony, targany wiatrem Atlantyk, nad którym widać setki latawców kitesurferów. Po lewej spokojne Morze Śródziemne, na którym leniwie pływają jachty. Dwa różne żywioły, ta sama woda, częściowo jedynie przedzielona kilkumetrowym pasmem lądu.
Jeréz
Miasto, po którym nie spodziewaliśmy się dużo, a które sprawiło nam bardzo miłą niespodziankę. Okazało się być tak fajne, że zamiast planowanych kilku godzin, spędziliśmy tutaj dwa dni.
Miasto słynie oczywiście z jerez (sherry) – produkowanego tutaj mocnego wina. Nie mogło się więc obejść bez pielgrzymki do jednej z winnic. Polecono nam Bodega Tradición, która specjalizuje się w starych sherry. Mają nawet kilka beczek z 1970 r., podobno to był bardzo dobry rocznik, trudno się z tym nie zgodzić. 😉 Jednak jerez nie jest winem w moim typie, niech piją go Anglicy, ja wolę coś lżejszego.
Ale Jeréz to nie tylko sherry, to również, o czym niewielu wie, ważny ośrodek flamenco. Działa tutaj nawet instytut flamenkologii (sic!), mający w swoich zasobach tysiące książek, filmów i innych materiałów dotyczących tej sztuki. Stąd wywodzi się bulería, jedna z odmian flamenco. Mieliśmy okazję pójść na koncert jednego z najsłynniejszych artystów, pochodzącego się z tego miasta Chopillo de Jeréz. Z różnych względów bardzo wahałem się czy wziąć udział w tym pokazie, także dlatego, że wcześniej kilka razy widziałem w Hiszpanii pokazy flamenco. Ten był jednak zupełnie inny. Nie tylko dlatego, że nie było tam tańca, więc wszystko ograniczało się do muzyki, ale przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy byłem na występnie, gdzie turyści stanowili drobną mniejszość, za to lokalna publiczność stworzyła wspaniałą atmosferę, wchodząc w interakcje z artystą, zachęcając go okrzykami do jeszcze lepszego śpiewu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, nie wiedziałem nawet, że tak koncert flamenco może wyglądać.
Jest jeszcze trzeci symbol Jeréz – to konie. Zobaczyłem ich hodowlę w stadninie pod miastem. To, że konie są pięknymi zwierzętami, to każdy wie, ale pokaz ich ujeżdżania był niesamowity. Widziałem takie rzeczy dawno temu w TV, ale zobaczyć to na własne oczy to co innego. Pod wpływem tego występu przypomniało mi się, że kiedyś sam jeździłem konno i zapragnąłem do tego wrócić. Oczywiście nie marzę o takich wyczynach jak tutejsi jeźdźcy, ale być znowu z tymi pięknymi zwierzętami, to niezwykła przyjemność
Kadyks
Zdaje się, że miałem zbyt duże oczekiwania co do Kadyksu, stąd pewnie małe rozczarowanie, którego tutaj doświadczyłem. Jednak warto zajrzeć do Kadyksu, najprawdopodobniej najstarszego miasta w Europie.
Na szczęście to miasto opiera się trochę najeźdźcom z Północy i nie zostało kompletnie zabetonowane paskudnymi apartamentowcami. Poza paroma wyjątkami stara część miasta zachowała swój stary klimat i można w nieskończoność spacerować po labiryncie uliczek odwiedzając od czasu do czasu takie miejsca jak Park Genoves (ogród botaniczny, oprócz różnych gatunków roślin można tutaj spotkać nawet papugi), Torre Tavira, skąd nie tylko rozciąga się piękny widok na miasto, ale gdzie również można oglądać niezwykły pokaz camera oscura, gdzie na ekranie, w zupełniej ciemności, obserwować można na żywo życie miasta podglądane przez system luster. Koniecznie trzeba się przejść nabrzeżnym pasażem El Campo del Sur, który przypomina słynny hawański El Malecón, grał go zresztą w jednym z filmów o Bondzie
Córdoba
Prawie dokładnie rok temu również byłem w Córdobie, ale argentyńskiej. Teraz odwiedziłem tą hiszpańską, o wiele dłuższej tradycji, pamiętającej jeszcze czasy Al-Andalus, kalifatu, złotej ery kultury islamskiej, gdy w przyjaźni żyli tutaj muzułmanie, chrześcijanie i żydzi.
Największą atrakcją miasta jest Katedra, nosząca nazwę Mezquita (meczet). To swoiste rozdwojenie jaźni ma swoje wytłumaczenie zarówno w historii, jak i architekturze tego miejsca. Obecna świątynia katolicka powstała na środku muzułmańskiego meczetu, a ten z kolei, powstał na miejscu wizygockiego kościoła pod wezwaniem Św. Wincentego. Tą historię widać do dzisiaj – typowy dla islamskiej architektury las kolumn i arkad otacza ołtarz i nawę kościoła. To wszystko wygląda bardzo oryginalnie.
Córdoba to jednak nie tylko Mezquita. Jednym z symboli miasta są ukwiecone patia. Co prawda coroczny konkurs zaczyna się dopiero za 2 tygodnie, ale już dzisiaj można zwiedzać wiele pięknych ogrodów, które wkrótce będą konkurować ze sobą. Warto zaopatrzyć się w plan, odwiedzić kilka domów i porozmawiać z właścicielami tych pięknych ogrodów.
Widzieliśmy również Alzacar de los Reyes Cristianos. Największą jego atrakcją są ogrody, piękne, ale jednak odstające od tych, które widzieliśmy kiedyś w Sevilli, nie mówiąc już o Generalife w Alhambrze.
Andaluzja słynie z hodowli koni, a w Córdobie istnieją do dzisiaj Stajnie Królewskie. Niestety w czasie, kiedy byliśmy w mieście nie było pokazów konnych, musieliśmy zadowolić się samymi odwiedzinami w stajniach. Ale mieliśmy szczęście i jeden z koni był ćwiczony na padoku, dzięki czemu mieliśmy okazję aby podziwiać to piękne zwierzę.
Consuegra
Co jest symbolem Hiszpanii? Na pewno flamenco, wino, plaże, słońce, dla niektórych pewnie jacyś piłkarze. Ale jest jeszcze jeden widok, który nieodparcie przywodzi nam na myśl Hiszpanię: to wiatraki, z którymi walczył Don Kichote.
Jadąc dzisiaj z Toledo do Córdoby zboczyliśmy nieco z drogi i wstąpiliśmy na parę godzin do małej miejscowości Consuegra, aby zobaczyć je na własne oczy. Nie wiem, czy akurat o nich myślał Cervantes pisząc swoje dzieło, ale jest to całkiem prawdopodobne, w końcu to jest La Mancha, ojczyzna Błędnego Rycerza.
Dzisiaj oczywiście żaden z tych wiatraków już nie pracuje, ale stały się dużą atrakcją turystyczną i można je zobaczyć na wielu pocztówkach z Hiszpanii. Nic dziwnego, tuzin charakterystycznych budowli na grzbiecie wzgórza górującego nad okolicą robi duże wrażenie, szczególnie na tle niebieskiego nieba. Byliśmy nawet w środku jednego z nich, gdzie można było zobaczyć fragmenty mechanizmu.