Archiwa tagu: Kostaryka

Galeria: Kostaryka

Nowy Jork

Koniec wakacji. Jestem w samolocie do Europy, czas wracać do zimnej, ponurej i smutnej rzeczywistości. Mimo wszystko z żalem wracamy, ale zaczynamy już planować następny wyjazd, co nieco poprawia nam humory.

Straciliśmy wczorajsze popołudnie z powodu opóźnienia samolotu, więc dzisiaj rano musieliśmy nadrobić zaległości. To była już moja trzecia wizyta w NY, ale pierwsza Joli dlatego chcieliśmy zobaczyć możliwie dużo w ciągu kilku godzin, które mieliśmy do wylotu. Byliśmy w Downtown, widzieliśmy z daleka Statuę Wolności i z bliska Wall Street oraz Ground Zero po World Trade Center. Spędziliśmy jeszcze chwilę na Times Square i pojechaliśmy na lotnisko. Szkoda, bardzo lubię to miasto, mam nadzieję, że będzie okazja przyjechać tutaj na kilka dni, gdy już będzie cieplej. Jakoś skurczył mi się świat i nie przerażają mnie długie loty, więc jestem w stanie wyobrazić sobie spędzenie weekendu w USA, może trochę przedłużonego weekendu.

Lot do USA

Dopiero dzisiaj zobaczyliśmy, ile szczęścia mieliśmy w podróży na Kostarykę. Gdy rano przyszliśmy na lotnisko okazało się, że lot do Miami opóźniony jest o prawie 5 godzin. Ogromna kolejka prawie się nie przesuwała, ponieważ większość pasażerów wymagała zmiany rezerwacji również na następne loty. Na szczęście tym razem mieliśmy mnóstwo czasu na przesiadkę więc do opóźnienia podchodziliśmy bez większych emocji. Ale z planowanej kolacji na Manhattanie nici.

W Nowym Jorku wylądowaliśmy koło północy, zostawiliśmy duże bagaże w przechowalni na lotnisku i taksówką pojechaliśmy na Manhattan do wcześniej zarezerwowanego hotelu. Zanim jednak doszliśmy do taksówki czekało nas bardzo przykre spotkanie z mrozem, prawdziwy szok po 2 tygodniach upałów.

Poás

Wulkany na Kostaryce zdecydowanie są przereklamowane. Najczęściej są w chmurach, a jak już coś widać, to nie powala to na kolana. Zresztą może specjalnie są w chmurach? Przecież podobno bardziej interesujące jest to co zakryte niż to co odkryte. Ale to chyba nie o wulkanach było…

Widziałem środek wulkanu, żadne cuda – wielka, osmolona dziura w ziemi, ze środka której leniwie snuje się dym. W powietrzu czuć lekki zapach siarkowodoru. Tam niżej jest piekło. A wyżej chmury, które rozwiewają się tylko na moment odkrywając wątpliwe wdzięki starego krateru, aby za moment znowu wstydliwie przykryć je  białą  zasłoną mgły.

Kawa
Kawa

Po południu pojechaliśmy do największego kostarykańskiego producenta kawy – Britt. Fabryka położona jest w pobliżu miejscowości Barva, bardzo blisko stolicy. Zanim tam dojechałem, kostarykańskie drogi zaliczyły ode mnie parę niewybrednych komentarzy. W fabryce liczyliśmy, że dowiemy się czegoś ciekawego o kawie, ale wyszliśmy nieco rozczarowani. Prezentacja prowadzona była przez aktorów, miała w założeniu być zabawna, ale niewiele wniosła do naszej wiedzy. Szkoda, tym bardziej, że mamy porównanie z fabryką tequili, którą widzieliśmy w Meksyku. Tamta była prawdziwą lekcją produkcji i degustacji tequili, a tutaj uraczono nas mało skomplikowanym show. Ale można się było tego spodziewać – pija się tutaj kawę na modłę amerykańską – mało kawy, dużo wody. Nie ma szans, aby doceniać smak kawy, dla mnie każda tutaj smakuje tak samo. Na szczęście zrobiliśmy małe zakupy w sklepie firmowym, będziemy próbować w Polsce.

Ostatni wieczór na Kostaryce spędziliśmy w meksykańskiej knajpie wspominając jak fajnie było w Meksyku. Trochę nas rozczarowała Kostaryka, ale może to jest wynik przykrego wydarzenia sprzed tygodnia i braku atmosfery nowości, która towarzyszyła nam w czasie pierwszej podróży do Ameryki Łacińskiej?

Monteverde

Powoli zaczynam oswajać się z myślą, że lato skończy się za 2 dni i znowu znajdę się w środku ponurej zimy. Pomaga mi w tym przeraźliwe zimno panujące na polu: 14° C. Jestem bowiem na wysokości 2,700 m, bardzo blisko wulkanu Poás do krateru którego mamy zamiar jutro zajrzeć.

Dzisiaj rano znowu byliśmy w lesie mgielnym, tym razem w rezerwacie Monteverde położonym niedaleko Santa Elena. To co wczoraj zobaczyliśmy zachęciło nas do zostania jeszcze jednego dnia w okolicy w celu lepszego przyjrzenia się kwezalom. Tym razem poszliśmy bez przewodnika, będąc pewnym, że wczoraj zdobyliśmy wszelkie doświadczenie konieczne do wytropienia ptaków. Jednak zderzenie tego co nam się wydawało, z tym jak wygląda rzeczywistość było brutalne i bardzo szybko zweryfikowało naszą pewność siebie. W ten sposób nasz pierwszy samodzielny birdwatching skończył się na kilku ptaszkach wielkości wróbla. No trudno, dopiero się uczymy.

Monteverde nie różni się specjalnie od Santa Elena. Tyle, że jest tu więcej turystów, a trasa jest dużo lepiej utrzymana, bardzo często z betonowymi bloczkami, aby turystki na szpilkach nie zgubiły swoich pantofelków w błocie. Ani ja ani Jola nie byliśmy w szpilkach, więc było nam zupełnie obojętne po czym chodzimy. Turystów było sporo, ale bez przesady, głównie jakieś wycieczki emerytów. Dla takich właśnie wycieczek działa całe miasteczko Santa Elena z jego restauracjami, hotelami i całą tą tandetną cepelią w sklepach.

Widok na San Jose
Widok na San Jose

Koło południa wyjechaliśmy stamtąd kierując się w stronę wulkanu Poás, niecałe 40 km od Alajuela. Droga niestety okazała się być fatalna – na Drodze Panamerykańskiej ruch był ogromny, wielkie ciężarówki mozolnie wspinające się na górskie serpentyny skutecznie blokowały drogę. Miałem już serdecznie dość kostarykańskich dróg i zaczynam dochodzić do wniosku, że pożyczenie samochodu nie było najlepszym pomysłem.

Śpimy w strasznej ruderze, dobrze, że przynajmniej jest jakaś grzałka, aby trochę zagrzać pokój. Ale za to widok, który mamy zapiera dech w piersiach – w dole widać San Jose, a niedaleko nas wulkan. Wieczór znowu był w chmurach, mam nadzieję, że nie powtórzy się historia z Arenalu.

Monteverde

Las mgielny robi niesamowite wrażenie, jest piękny i przerażający jednocześnie. O ile w Corcovado widzieliśmy las deszczowy, to tutaj, na wysokości prawie 1,500 m istnieje las mgielny, chłodniejszy i bardziej wilgotny. Pierwszą rzeczą, która uderza w oczy to gęsta i bujna zieleń. Zwisające liany oraz wszechobecne mchy sprawiają wrażenie, jakby ten las przed chwilą wynurzył się z morskich odmętów i wciąż jeszcze ociekał wodą i wodorostami. Atmosferę tą potęguje jeszcze mgła spowijająca las i pustka tu panująca.

Jedne rośliny żyją na drugich, na pojedynczym drzewie może rosnąć nawet 200 innych organizmów. Czasem w symbiozie, częściej jako pasożyty. Te same twarde reguły obowiązują również w świecie zwierząt. Osa żądli tarantulę, a gdy ta jest sparaliżowana, składa w ciele pająka jaja. Gdy tarantula dochodzi po chwili do siebie myśli, że zagrożenie już minęło, nieświadoma, że wkrótce z jaj wylęgną się małe poczwarki, które będą żywiły się ciałem swojego nosiciele zjadając go od środka.

Ale las mgielny jest również cudowny. Żyje tutaj jeden z najpiękniejszych ptaków świata – kwezal, będący dla Azteków i Majów symbolem piękna i wolności. Widzieliśmy go przez chwilę przez lornetkę wśród gęstych liści, niestety zbyt daleko i zbyt krótko aby zrobić mu zdjęcie.

Nasz przewodnik był prawdziwym pasjonatom. Potrafił rozpoznawać odgłosy ptaków, znał ich zwyczaje, wiedział czym się żywią, a więc gdzie trzeba ich szukać. Dzięki niemu zobaczyliśmy mnóstwo różnych ptaków, niestety większość z nich to były drobne ptaszki. Cieszę się, że udało się zobaczyć przynajmniej z daleka kwezala. Mam nadzieję, że jutro w Monteverde zobaczymy więcej.

Po południu znaleźliśmy sobie inny hotel w Santa Elena, nie tak fajny jak poprzedni, ale zupełnie przyzwoity, a do tego tańszy. Resztę dnia spędziliśmy głównie w barach.

Z Karaibów do Monteverde

Zupełnie zmieniliśmy plany. Kradzież zepsuła nam kompletnie nastroje, mieliśmy serdecznie dość Karaibów i zamiast leżeć na plaży jak planowaliśmy wcześniej, jesteśmy teraz domku w Santa Elena, w pobliżu lasów mgielnych Monteverde i Santa Elena. Mamy nadzieję zobaczyć jutro kwezale, najpiękniejsze ptaki Kostaryki.

Rano pojechaliśmy zgłosić kradzież na policję w Bri Bri. Policjant kilkakrotnie dopytywał się mnie, czy na pewno chcę, aby wszczęli dochodzenie. Dawał mi jasno do zrozumienia, że dając się okraść narobiłem im mnóstwa problemów. Co za brak taktu i poszanowania dla gospodarzy z mojej strony!

Plantacja bananów
Plantacja bananów

Z Karaibów do Monteverde jechaliśmy prawie cały dzień. Drogi w Kostaryce, jeśli są asfaltowe, to nie są najgorszej jakości. Niestety asfalt nie jest tutaj standardem i często zdarzało mi się jeździć tutaj wyboistymi, szutrowymi drogami. Jeszcze większym problemem jest jednak ruch tutaj panujący, nie ma autostrad, a niektóre drogi, jak na przykład droga Panamerykańska, są niemiłosiernie zatłoczone.

Do Monteverde dojeżdża się od strony wybrzeża Oceanu Spokojnego. Samochód wspina się mozolnie serpentynami, początkowo drogą asfaltową, a potem żwirową, pełną wyrw i ostrych zakrętów. Od razu po przyjeździe znaleźliśmy sobie przewodnika na jutro i umówiliśmy się na 7 rano przy wejściu do rezerwatu. Samo miasteczko jest typowym kurortem, pełnym turystów, sklepów z tandetnymi pamiątkami i restauracji. Śpimy w fajnym domku, bezpośrednio przylegającym do lasu. Niestety, jutro będziemy sobie musieli poszukać innego hotelu, w tym już nie ma na jutro miejsc.

Puerto Viejo

Okradli nas! Nie spodziewałem się tego tutaj w Kostaryce, ale stało się. Straciliśmy Joli plecak z aparatem, obiektywem, paroma innymi drobiazgami. Szkoda sprzętu, ale najbardziej szkoda super zdjęć, które Jola zrobiła w Corcovado. Nie wybaczę sobie tego, to była wyłącznie moja wina.

Rano wyjechaliśmy z Puerto Viejo do pobliskiej Manzanilli. Miała tutaj być najfajniejsza plaża w Kostaryce. Niestety, rozczarowaliśmy sie mocno. A może po prostu mieliśmy zbyt duże oczekiwania, licząc na drugie San Augustinillo? Nie zostaliśmy w Manzanilli, wróciliśmy w stronę Puerto Viejo szukając po drodze jakiegoś fajnego miejsca. Za drugim czy trzecim razem trafiliśmy na w miarę fajny hotelik położony na plaży. Nie było to to, o czym marzyliśmy, ale wydawał się wystarczający na spędzenie 2-3 dni. Zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy zobaczyć pokój. Jola chciała zabrać ze sobą plecak, jak to miała w zwyczaju, ale ja jej powiedziałem, aby zostawiła go, przecież odchodzimy zaledwie 20 metrów od samochodu i wrócimy za 3 minuty. Niestety, gdy wróciliśmy, plecaka już nie było. W samochodzie zepsuty był zamek centralny i drzwi pasażera nie zamknęły się. Ktoś wykorzystał okazję i ukradł plecak ze środka samochodu. Na plaży koło hotelu i w barze nieopodal było pełno ludzi, ale nikt nic nie zauważył.

Pojechaliśmy z powrotem do Puerto Viejo aby złożyć zawiadomienie na policji. Policjantka, która nie mówiła po angielsku stwierdziła, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy jutro do Bri Bri, gdzie ma siedzibę policja dochodzeniowa. Ale przyjęła od nas zawiadomienie i spisała raport.

Mieliśmy dość Karaibów. Postanowiliśmy, że przenocujemy w tym samym hotelu co wczoraj, a jutro pojedziemy do Monte Verde.

Puerto Viejo

Doszliśmy do wniosku, że po 4 ciężkich dniach w dżungli zasłużyliśmy na chwilę relaksu. W ten sposób leżę sobie teraz na hamaku słuchając świerszczy, żab i dobiegającej z niedalekich barów muzyki reggae.

Noc spędzona w cywilizowanych warunkach, w hotelu z klimatyzacją pozwoliła nam bardzo szybko zebrać siły. Inna sprawa, że klimat z Puerto Jimenez, w porównaniu z tym w dżungli wydał nam się nadzwyczaj łagodny. Rano na śniadanie zjedliśmy kupione dzień wcześniej w sklepie papaje i mango, a potem samolotem wróciliśmy do San Jose. Pożyczyliśmy znowu samochód, pojechaliśmy do hotelu, w którym w poniedziałek zostawiliśmy nasze główne bagaże i pojechaliśmy do Puerto Viejo nad Morzem Karaibskim. Pierwotnie planowaliśmy, że będzie to Cahuita, ale Jose odradził nam to miejsce, ze względu na dużą przestępczość.

Puerto Viejo
Puerto Viejo

Puerto Viejo to mała osada nadmorska. Jest tutaj mnóstwo turystów, ale w jakiś sposób wydają się oni być czymś naturalnym w tym miejscu. To miasteczko nie zamieniło się w żaden kurort, dalej ma swój specyficzny karaibski klimat. Może dlatego, ze nie ma tutaj wielkich hoteli, za to jest mnóstwo barów w których grają reggae? A może dlatego, ze już w pól godziny od przyjazdu tutaj jeden koleś w dredach proponował mi trawkę? Niestety nie skorzystałem, ponieważ Jola zagroziła mi, ze wróci do domu beze mnie, ale chęć była wielka. Skończyło się na mojito w jednym z barów. Przyciągnął mnie on polska flaga wywieszona na zewnątrz oraz fajna muzyką. Zazwyczaj staram się trzymać z daleka od moich rodaków za granica, zbyt często musiałem się za nich wstydzić, ale tym razem ciekawość zwyciężyła. Przy barze wisiała jeszcze jedna polska flaga, tym razem z godłem, więc o pomyłce nie mogło być mowy. Była to zresztą jedyna flaga w tym miejscu. Barmanka powiedziała, że to od polskich przyjaciół i, że dużo Polaków przyjeżdża tutaj. Ciekawe, ponieważ ja, poza jedną babą wrzeszczącą po polsku na swoje dzieci w sklepie w Puerto Jimenez nie spotkałem tutaj nikogo. Ale może po prostu nie poznałem ich, ponieważ flagę zostawili w małym barze w Puerto Viejo?

W Puerto Viejo pierwszy raz w życiu miałem okazję spróbować kuchni fusion. Już dawno miałem na to ochotę, ale dopiero teraz trafiła się okazja. Jadłem potrawę, która była połączeniem kuchni indyjskiej i karaibskiej i było to zdecydowanie najlepsze jedzenie, które jadłem do tej pory w tym kraju. Niestety, Kostaryka nie jest kulinarną potęgą, od tutejszego gallo pinto (ryżu z czarną fasolą) robi mi się już niedobrze. Na szczęście kraj ten ma inne zalety, które z nawiązką rekompensują drobne defekty na talerzu

Corcovado

Znowu jesteśmy w cywilizacji, mniej więcej. Śpimy w normalnym hotelu, szumi klimatyzator, przed chwilą wypiliśmy w knajpie piwo i zjedli dobry obiad.

Wąż
Wąż

Dzień zaczął się jednak zupełnie inaczej. O 6. rano zjedliśmy śniadanie, spakowali się i o 7. wyruszyli w podróż. Zaczęło się mocnym akcentem – na drodze stanął nam wielki tapir, nie sądziłem, że zwierzęta te są takie wielkie. Nie zdarzyliśmy nawet zrobić mu zdjęcia, ponieważ spłoszony uciekł. Potem jeszcze widzieliśmy kilka razy tego samego, a potem innego tapira, ale już nigdy tak blisko. Chwilę potem okazało się, że musimy przekroczyć rzekę. Prawdziwą, sporą rzekę, a nie taki strumyk, jakie do tej pory przekraczaliśmy wiele razy dziennie. Podnieśliśmy plecaki do góry i w ubraniach weszliśmy do wody i brodząc w wodzie, która sięgała mi do piersi powoli przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Ubrania szybko wyschły, tym bardziej że szliśmy wzdłuż wybrzeża, w rzadkim lesie, wiec słonce bezlitośnie w nas grzało.

Ara czerwona (Ara macao)
Ara czerwona (Ara macao)

Najgorsze jednak nastąpiło dopiero później – zeszliśmy na plażę i w piekącym słońcu szliśmy po grząskim piasku przez godzinę. W butach, ubraniu, z ciężkimi plecakami. Plaza była bezkresna, szeroka, kompletnie bezludna, piękna, a nad naszymi głowami latały wielkie ary. Miałem jednak tak serdecznie dość tej plaży, słońca i piachu, że nawet nie miałem ochoty robić zdjęć. Gdy skończyła się plaża, zaczęło się rumowisko skalne, jeszcze gorsze i trudniejsze do sforsowania. Na końcu tej plaży i rumowiska padłem kompletnie wycieńczony. A to nie był jeszcze koniec.

Mrówkojad (Tamandua mexicana)
Mrówkojad (Tamandua mexicana)

Przewodnik był dla nas bezlitosny, gnał nas przez dżunglę chcąc zdążyć przed przypływem, który spowodowałby, że droga stałaby się nie do przejścia. Pewnie minęliśmy dużo ciekawych zwierząt, dobrze, że ja zauważyłem mrówkojada, który z gracją pozował nam do zdjęć. W pewnym momencie zobaczyliśmy gromadkę małp kapucynek, z razem z nimi kilka koati. Zwierzęta nie bały się nas, były prawie na wyciągniecie reki. To było niesamowite, zatrzymaliśmy się tam i przez prawie pół godziny robiliśmy zdjęcia.

Pod koniec wędrówki trafiliśmy do stacji Carate, najpiękniej położonej z tych, które do tej pory widzieliśmy. Tak musiał wyglądać raj – tuż nad oceanem, na skraju dżungli, przy bezkresnej plaży. A do tego kompletny spokój, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, nie było nawet drogi. Zamieniłem parę słów z strażnikiem, bardzo zazdroszcząc mu tej pracy. Ale my niestety, nie mogliśmy zostać w tym cudownym miejscu i po chwili ruszyliśmy dalej. Znowu szliśmy plażą, obserwując po drodze ary. Tym razem było jednak bliżej, jakieś 3.5 km i dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczynała się droga i skąd odebrał nas samochód i zawiózł do Puerto Jimenez.