Bardzo zaskoczyło mnie to miasto. Gdyby nie buddyjskie świątynie i mnisi w szafranowych kaszajach można byłoby pomyśleć, że jesteśmy w Europie. Ale im przebywa się w tym mieście, tym więcej Azji się tu odkrywa – uliczne stragany z aromatycznym jedzeniem, hałasujące tuk-tuki, egzotyka schowana wśród fasad nowoczesnych wieżowców.
Przylecieliśmy późnym wieczorem po dość krótkiej – w porównaniu z ostatnią wycieczką na Bali – podróży. Właściwie najwygodniej byłoby dojechać do miasta nowoczesnym pociągiem *Skytrain”, ale wizja dwóch przesiadek późnym wieczorem w obcym mieście skłoniła nas do pójścia na łatwiznę i wzięcia taksówki. Byłoby OK, gdyby nie korek na 4 pasmowej drodze z lotniska, ale korki to stały element tutejszego krajobrazu.
Gdy rano wstaliśmy obudzeni budzikiem, trochę rozczarowała nas pogoda, było ciepło, ale nie upalnie, jak się spodziewaliśmy. Tak naprawdę 28°C jest bardziej stosowne do zwiedzania miasta, ale uciekając od zimy miałem ogromną ochotę na jakieś ekstremalne doznania. No trudno, spędzimy w okolicy jeszcze 3 tygodnie, wygrzejemy się.
Na dzień dobry zapłaciliśmy frycowe dając się namówić na beznadziejną wycieczkę łodzią za prawie 80 zł od osoby. Chcieliśmy tylko popłynąć do największych tutejszych atrakcji, czyli Wat Phra Kaew oraz Grand Palace, a to można było zrobić tramwajem wodnym za 4 zł. Cóż, pierwszy dzień, byliśmy trochę spłoszeni. W Tajlandii trzeba ciągle uważać na naciągaczy, a taksówkarze to jakaś zaraza. Nie chcą włączyć licznika, bo mówią, że jest duży ruch (jakby kiedykolwiek był mały), a gdy się uprzesz, po prostu powiedzą, że nie pojadą i koniec. Nieco mniej kapryśni są kierowcy tuk-tuków, chociaż i tak na dzień dobry podają cenę dwa razy wyższą od tej, za którą w końcu zgodzą się pojechać. A tak w ogóle, to najlepszym środkiem transportu jest tutaj tramwaj wodny, za paręnaście bathów można szybko przedostać się do największych atrakcji miasta. Trzeba tylko jakoś na przystań dojechać i tutaj znowu trzeba uważać na taksówkarzy, którzy zamiast na przystań tramwaju wodnego wożą na przystanie łodzi wycieczkowych, za co dostają stosowną prowizję. Alternatywnym transportem jest Skytrain BTS (tramwaj jeżdżący po umieszczonych wysoko torach) lub metro, ale sieć transportowa jest niestety niewielka, a poza tym w godzinach szczytu zapycha się ona niemiłosiernie. Dlatego następnym razem, jeśli w ogóle do niego dojdzie, będę rezerwował nocleg koło przystani rzecznej.
Wracając do atrakcji: Wat Phra Kaew to przepięknie i bogato zdobiony kompleks świątynny ze statuetką Szmaragdowego Buddy. Jest on niezwykłą świętością dla buddystów, jego szaty zmienia podobno sam król Tajlandii, sam zresztą otaczany ogromną czcią, jego portrety są widoczne na każdym kroku, łącznie z banknotami. Grand Palace z kolei, to była rezydencja władców Tajlandii, z zewnątrz wygląda bardzo imponująco, do środka nie udało się nam wejść.
Niedaleko jest inna świątynia, Wat Pho. Z zewnątrz nie robi ona specjalnego wrażenia, szczególnie jeśli wcześniej było się w Wat Phra Kaew. Ale wystarczy wejść do środka, aby oniemieć na widok ogromnego, gigantycznego posągu wypełniającego cały budynek. Trudno w ogóle to opisać, złoty posąg leżącego buddy, zamkniętego w klatce z kolumn podtrzymujących dach świątyni jest kompletnie surrealistyczny i na pewno trudny do zapomnienia.
Mniejsze wrażenie robi 3 metrowy posąg Złotego Buddy, w Wat Trimit, ale gdy pomyśli się, że jest on wykonany w całości ze złota i waży 5 ton, mimowolnie człowiek zaczyna się zastanawiać nad jego wartością materialną. Na szczęście nie mam zielonego pojęcia ile kosztuje złoto, więc niespecjalnie się tym podniecałem.
Złota zresztą w okolicy jest sporo – obok Wat Trimit zaczyna się Chińska Dzielnica, pełna sklepików i bazarów. Sprzedają one głównie jedzenie, w większości kompletnie dla mnie nieznane, egzotyczne i, czasami, nieco… przerażające. Ale są również sklepy ze złotem. Nie ze srebrem, nie z kamieniami szlachetnymi, ale ze złotem, tylko i wyłącznie. Ogromny wybór łańcuchów i łańcuszków, wisiorów i wisiorków. Szczerze mówiąc, wygląda to trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale są różne gusta, czego dowodzą spore tłumy w sklepach.
Aha, w Bangkoku są również mini warany. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, sam w to nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem na własne oczy w parku Lumphini około metrowego gada jako żywo przypominającego warana. Nawet tak samo wyciągał język. Niesamowicie. A tak w ogóle, to ten park przypominał mi Central Park w Nowym Jorku, tyle, że otaczające wieżowce w Bangkoku są nowsze. Następna rzecz, która łączy Bangkok bardziej z Zachodem niż ze Wschodem. Tylko de warany…
Wizyta w Tajlandii nie mogła by się odbyć bez tradycyjnego masażu. Salony masażu można spotkać na każdym rogu, my zdecydowaliśmy się na dwugodzinny zabieg, w czasie którego masażystki wbijały nam w mięśnie palce, łokcie kolana i stopy. To zdecydowanie nie miało nic wspólnego z relaksem, na następny raz wezmę jakąś aromaterapię czy coś podobnego. Oczywiście pod warunkiem, że przestaną mnie wreszcie po tym ostatnim masażu boleć mięśnie.
Nie mogliśmy oczywiście zapomnieć o naszym ulubionym punkcie programu kulturalnego: restauracjach. Tajskie jedzenie znam, lubię, często zresztą sami je robimy w domu. Pobyt tutaj oczywiście nie mógłby się obyć bez porównania naszych dzieł z oryginałami. W sumie curry wychodzi nam nie gorzej, ale moim ulubionym daniem tutaj stał się pad thai – smażony makaron ryżowy z jajkiem, tofu, kiełkami i innymi dodatkami. Wcześniej go nie znałem, spróbowałem tutaj w dwóch różnych restauracjach i za każdym razem był super, pewnie po powrocie do domu zaczniemy go robić.
W Bagkoku spędziliśmy dwa dni i bez większego żalu wylecieliśmy stamtąd do Wietnamu. Teraz jesteśmy w Sajgonie, ale jak było, opowiem w następnym odcinku.