Archiwum kategorii: Indochiny 2015

Bangkok

Bardzo zaskoczyło mnie to miasto. Gdyby nie buddyjskie świątynie i mnisi w szafranowych kaszajach można byłoby pomyśleć, że jesteśmy w Europie. Ale im przebywa się w tym mieście, tym więcej Azji się tu odkrywa – uliczne stragany z aromatycznym jedzeniem, hałasujące tuk-tuki, egzotyka schowana wśród fasad nowoczesnych wieżowców.

Przylecieliśmy późnym wieczorem po dość krótkiej – w porównaniu z ostatnią wycieczką na Bali – podróży. Właściwie najwygodniej byłoby dojechać do miasta nowoczesnym pociągiem *Skytrain”, ale wizja dwóch przesiadek późnym wieczorem w obcym mieście skłoniła nas do pójścia na łatwiznę i wzięcia taksówki. Byłoby OK, gdyby nie korek na 4 pasmowej drodze z lotniska, ale korki to stały element tutejszego krajobrazu.

Gdy rano wstaliśmy obudzeni budzikiem, trochę rozczarowała nas pogoda, było ciepło, ale nie upalnie, jak się spodziewaliśmy. Tak naprawdę 28°C jest bardziej stosowne do zwiedzania miasta, ale uciekając od zimy miałem ogromną ochotę na jakieś ekstremalne doznania. No trudno, spędzimy w okolicy jeszcze 3 tygodnie, wygrzejemy się.

Na dzień dobry zapłaciliśmy frycowe dając się namówić na beznadziejną wycieczkę łodzią za prawie 80 zł od osoby. Chcieliśmy tylko popłynąć do największych tutejszych atrakcji, czyli Wat Phra Kaew oraz Grand Palace, a to można było zrobić tramwajem wodnym za 4 zł. Cóż, pierwszy dzień, byliśmy trochę spłoszeni. W Tajlandii trzeba ciągle uważać na naciągaczy, a taksówkarze to jakaś zaraza. Nie chcą włączyć licznika, bo mówią, że jest duży ruch (jakby kiedykolwiek był mały), a gdy się uprzesz, po prostu powiedzą, że nie pojadą i koniec. Nieco mniej kapryśni są kierowcy tuk-tuków, chociaż i tak na dzień dobry podają cenę dwa razy wyższą od tej, za którą w końcu zgodzą się pojechać. A tak w ogóle, to najlepszym środkiem transportu jest tutaj tramwaj wodny, za paręnaście bathów można szybko przedostać się do największych atrakcji miasta. Trzeba tylko jakoś na przystań dojechać i tutaj znowu trzeba uważać na taksówkarzy, którzy zamiast na przystań tramwaju wodnego wożą na przystanie łodzi wycieczkowych, za co dostają stosowną prowizję. Alternatywnym transportem jest Skytrain BTS (tramwaj jeżdżący po umieszczonych wysoko torach) lub metro, ale sieć transportowa jest niestety niewielka, a poza tym w godzinach szczytu zapycha się ona niemiłosiernie. Dlatego następnym razem, jeśli w ogóle do niego dojdzie, będę rezerwował nocleg koło przystani rzecznej.

Bangkok, Wielki pałac
Bangkok, Wielki pałac

Wracając do atrakcji: Wat Phra Kaew to przepięknie i bogato zdobiony kompleks świątynny ze statuetką Szmaragdowego Buddy. Jest on niezwykłą świętością dla buddystów, jego szaty zmienia podobno sam król Tajlandii, sam zresztą otaczany ogromną czcią, jego portrety są widoczne na każdym kroku, łącznie z banknotami. Grand Palace z kolei, to była rezydencja władców Tajlandii, z zewnątrz wygląda bardzo imponująco, do środka nie udało się nam wejść.

Niedaleko jest inna świątynia, Wat Pho. Z zewnątrz nie robi ona specjalnego wrażenia, szczególnie jeśli wcześniej było się w Wat Phra Kaew. Ale wystarczy wejść do środka, aby oniemieć na widok ogromnego, gigantycznego posągu wypełniającego cały budynek. Trudno w ogóle to opisać, złoty posąg leżącego buddy, zamkniętego w klatce z kolumn podtrzymujących dach świątyni jest kompletnie surrealistyczny i na pewno trudny do zapomnienia.

Bangkok, Wat Pho
Bangkok, Wat Pho

Mniejsze wrażenie robi 3 metrowy posąg Złotego Buddy, w Wat Trimit, ale gdy pomyśli się, że jest on wykonany w całości ze złota i waży 5 ton, mimowolnie człowiek zaczyna się zastanawiać nad jego wartością materialną. Na szczęście nie mam zielonego pojęcia ile kosztuje złoto, więc niespecjalnie się tym podniecałem.

Złota zresztą w okolicy jest sporo – obok Wat Trimit zaczyna się Chińska Dzielnica, pełna sklepików i bazarów. Sprzedają one głównie jedzenie, w większości kompletnie dla mnie nieznane, egzotyczne i, czasami, nieco… przerażające. Ale są również sklepy ze złotem. Nie ze srebrem, nie z kamieniami szlachetnymi, ale ze złotem, tylko i wyłącznie. Ogromny wybór łańcuchów i łańcuszków, wisiorów i wisiorków. Szczerze mówiąc, wygląda to trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale są różne gusta, czego dowodzą spore tłumy w sklepach.

Bangkok, chińska dzielnica
Bangkok, chińska dzielnica

Aha, w Bangkoku są również mini warany. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, sam w to nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem na własne oczy w parku Lumphini około metrowego gada jako żywo przypominającego warana. Nawet tak samo wyciągał język. Niesamowicie. A tak w ogóle, to ten park przypominał mi Central Park w Nowym Jorku, tyle, że otaczające wieżowce w Bangkoku są nowsze. Następna rzecz, która łączy Bangkok bardziej z Zachodem niż ze Wschodem. Tylko de warany…

Wizyta w Tajlandii nie mogła by się odbyć bez tradycyjnego masażu. Salony masażu można spotkać na każdym rogu, my zdecydowaliśmy się na dwugodzinny zabieg, w czasie którego masażystki wbijały nam w mięśnie palce, łokcie kolana i stopy. To zdecydowanie nie miało nic wspólnego z relaksem, na następny raz wezmę jakąś aromaterapię czy coś podobnego. Oczywiście pod warunkiem, że przestaną mnie wreszcie po tym ostatnim masażu boleć mięśnie.

Nie mogliśmy oczywiście zapomnieć o naszym ulubionym punkcie programu kulturalnego: restauracjach. Tajskie jedzenie znam, lubię, często zresztą sami je robimy w domu. Pobyt tutaj oczywiście nie mógłby się obyć bez porównania naszych dzieł z oryginałami. W sumie curry wychodzi nam nie gorzej, ale moim ulubionym daniem tutaj stał się pad thai – smażony makaron ryżowy z jajkiem, tofu, kiełkami i innymi dodatkami. Wcześniej go nie znałem, spróbowałem tutaj w dwóch różnych restauracjach i za każdym razem był super, pewnie po powrocie do domu zaczniemy go robić.
W Bagkoku spędziliśmy dwa dni i bez większego żalu wylecieliśmy stamtąd do Wietnamu. Teraz jesteśmy w Sajgonie, ale jak było, opowiem w następnym odcinku.

Sajgon

“Ale Sajgon!” chciało by się powiedzieć. Puls miasta bije tutaj wyjątkowo szybko i głośno. Ulicami pędzą tabuny skuterów przeciskając się pomiędzy pieszymi i nielicznymi jeszcze luksusowymi samochodami. Stare budynki powoli ustępują miejsca lśniącym drapaczom chmur, a małe sklepiki butikom światowych kreatorów mody. Kiedyś pewnie nowe i bogate zwycięży, a sklepy i skutery staną się tylko wspomnieniem.

Sajgon już kiedyś przegrał. To tutaj była stolica Południowego Wietnamu i stąd uciekali Amerykanie po przegranej wojnie. O tym przypomina Muzeum Pamiątek Wojennych, kiedyś zwane, bardziej trafne biorąc pod uwagę ekspozycję, Muzeum Zbrodni Wojennych Stanów Zjednoczonych i Chin. O Chinach nie ma tutaj nic, ale całe dwa piętra zajmują informacje o amerykańskiej agresji. Epatują one okrucieństwem i są bardzo jednostronne, ale faktem jest, że to co Amerykanie tutaj zrobili było potworne i trudno nie podziwiać Wietnamczyków za to, że byli w stanie przetrwać i wygrać to starcie.

Ho Chi Minh (Sajgon)
Ho Chi Minh (Sajgon)

Teraz oficjalna nazwa miasta to Ho Chi Minh, żądzą tutaj partia komunistyczna na spółkę z pieniądzem. Wietnam stara się wprowadzać chiński model: zamordyzm polityczny i wolny rynek. Efektem tego jest ogromne rozwarstwienie dochodów: wielu ludzi żyje w biedzie, ale w kraju jest coraz więcej bogatych ludzi, co widać w butikach Versace czy salonach Bentleya. Ale na przejściu granicznym wciąż jest komuna i nieudolni urzędnicy.

Nie, żeby mi było jakoś specjalnie żal tych ludzi na skuterach. Jeżdżą jak wariaci, gdy na drodze brakuje miejsca, pomykają po chodnikach, sam parę razy o mały włos nie zostałem rozjechany właśnie na chodniku. Ale moja wina, po co się plątam, tutaj nikt poza turystami nie chodzi na piechotę. Ciężko zresztą chodzić, skoro chodniki są zajęte przez jeżdżące po nich albo zaparkowane na nich skutery, a jeśli gdzieś nawet zostało jakieś miejsce, to jest ono zajęte przez handlarzy. Nie, Sajgon to zdecydowanie nie jest miejsce dla pieszych.

Ho Chi Minh, poczta
Ho Chi Minh, poczta

Miasto dużo lepiej wygląda wieczorem, gdy nie widać starych kamienic, a restauracje otwierają swoje drzwi. Jedzenie tutaj jest naprawdę wspaniałe, tylko dla niego warto tutaj przyjechać. Jest ciepło, więc można sobie usiąść przy stoliku w ogródku, z dala od ulicznego dźwięku, z głośników cicho sączy się jazz, w kieliszkach lśni dobre wino. I tylko jedzenie przypomina, że jesteśmy w Azji. Czasem trzeba sobie je samemu przygotować (na przykład rolując sajgonki albo wrzucając do podgrzewanego garnka owoce morza). Ale efekt jest obłędny, wciąż czuć tutaj kulturę francuskich kolonizatorów przyprawioną azjatyckimi aromatami.

Jutro opuszczamy już Sajgon, jedziemy do Delty Mekongu. Żegnajcie więc dobre restauracje, idą ciężkie czasy.

Delta Mekongu

Mekong, jedna z najważniejszych rzek świata. Wypływa z Chin, ale to tutaj, w Wietnamie kończy swój bieg w Morzu Południowochińskim rozlewając się wcześniej w ogromną deltę.

Delta Mekongu
Delta Mekongu

Przyjechaliśmy tutaj zwabieni sławą i egzotyką tego miejsca, a przy okazji aby odetchnąć trochę od zgiełku miasta. Udało się nam znaleźć fajny nocleg kilka kilometrów od miasta Can Tho. Śpimy w Green Village Homestay, bardzo prostej bambusowej chacie, a nocą zamiast jazgotu skuterów słychać odgłosy nocnych zwierząt. Wszystko to jest podobne do Bambu Indah, w którym spaliśmy kiedyś na Bali, chociaż niestety nie aż tak wyrafinowane. Jednak niezwykła otwartość i uprzejmość właścicielki z nawiązką rekompensuje drobne niedogodności. Wietnamczycy zresztą są bardzo przyjaźni, ciągle spotykamy się z oznakami sympatii.

Dowiedzieliśmy się przy okazji, że biali uważani są tutaj za bardzo atrakcyjnych ludzi, ze względu na kolor skóry – tak jak my im zazdrościmy ciemniej karnacji, tak oni nam jasnej, co tylko świadczy o tym, że ciężko jest ludziom dogodzić.

Can Tho, nocny bazar
Can Tho, nocny bazar

Can Tho jest doskonałym punktem wypadowym do zwiedzania pływających bazarów. Problem tylko w tym, że trzeba wstać bardzo wcześnie rano, aby coś zobaczyć. Wcześnie rano oznacza 5.00! Warto jednak wstać, ponieważ widok dziesiątek, może setek mniejszych i większych łódek jest niezwykły. Właściciele tych łódek kupują od rolników owoce i warzywa (tylko tym się handluje) i dostarczają je tutaj. Każda łódka ma na maszcie zatknięty owoc, aby z daleka było widać co oferuje. Ich klientami są kolejni hurtownicy, którzy sprzedają produkty na lądzie. Jest to więc odpowiednik krakowskich Rybitw i tak jak u nas, dookoła wyrosło całe zaplecze: na mniejszych łódkach sprzedawane są napoje, jedzenie, ubrania, a nawet losy loteryjne. Ludzie żyją na łódkach, jedzą i śpią.

Samo Can Tho jest mało ciekawym miastem. Warto co najwyżej wybrać się na nocny bazar, na którym oferuje się szwarc, mydło i powidło, a przy okazji również bardzo dobre jedzenie sprzedawane na ulicznych straganach. Zdaje się, że zdecydowanie za dużo tutaj jem, na szczęście to jedzenie jest niskokaloryczne, oparte głównie na warzywach, owocach i ziołach, więc nie spotyka się tutaj otyłych ludzi. Mam więc nadzieję, że mnie również nie przybędzie.

Hanoi

Tego nie było w planie. Nie, żebyśmy nie uważali tego miasta za warte odwiedzenia, ale odstręczała nas myśl o chłodzie o tej porze roku. Poza tym, wakacje to zawsze są kompromisy, nawet jadąc na 3 tygodnie w tak duży region, trzeba coś wybrać i z czegoś zrezygnować.

Hanoi, świątynia Bach Ma
Hanoi, świątynia Bach Ma

Hanoi i cały północny Wietnam planowaliśmy zostawić “na kiedyś”, czyli tak na prawdę “na nigdy”. Zaraz z Delty Mekongu mieliśmy pojechać na parę dni na plażę do Kambodży, jednak gdy planowaliśmy podróż z Can Tho do Silhanoukville doszliśmy do wniosku, że szkoda nam dwóch dni na przejazd na plażę, skoro w ciągu 2 godzin możemy być samolotem w Hanoi. Kupiliśmy więc bilety i znaleźliśmy się w stolicy Wietnamu. Nie żałujemy, chociaż pewnie już nigdy Silhanoukville nie zobaczymy.

Hanoi to zdecydowanie ciekawsze miasto niż Ho Chi Minh. Oczywiście, również są tutaj miliony skuterów, również jest hałaśliwie i tłoczno. Ale jest również coś, czego brakowało w Sajgonie: klimat. Stare miasto, gdzie śpimy, to labirynt małych uliczek, pełnych sklepików, barów i restauracyjek. Można na nich spotkać handlarzy noszących ze sobą swój kram albo wiozących go na rowerze, można również wstąpić do jednej z małych świątyń na chwilę modlitwy, medytacji albo tylko po to, aby podziwiać jej piękno. Można zajrzeć do któregoś z setek barów ulicznych aby zjeść wraz z hanojczykami pho bo czy bun cha albo usiąść w którejś z eleganckich restauracji i spróbować kuchni fusion łączącej to co najlepsze w tradycji europejskiej i azjatyckiej.

Hanoi, jezioro Hoan Kiem
Hanoi, jezioro Hoan Kiem

Będąc tutaj trudno nie zobaczyć jeziora Hoan Kiem wraz ze znajdującą się na niej świątynią Ngoc Son. Jezioro jest takie sobie, ale fajnie się dookoła niego przespacerować. Rano dużo ludzi podobno ćwiczy w jego okolicach tai-chi. Podobno, bo byliśmy zbyt leniwi aby wstać o 6. i to zobaczyć. Najfajniejszy chyba tam jest jednak ładny, czerwony mostek prowadzący na wysepkę, na której znajduje się świątynia.

Ładniejszą świątynią jest Bach Ma, również znajdująca się na starym mieście, ją koniecznie trzeba odwiedzić. Mieliśmy w planie pójść również do muzeum w byłym więzieniu Hao Lo, lepiej znanym jako “Hanoi Hilton”, gdzie byli trzymani amerykańscy jeńcy, ale niestety brakło czasu. Mauzoleum Ho Chi Minha od początku nie planowaliśmy oglądać.

Zatoka Ha Long

Jeden z cudów świata, na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kilka tysięcy wysp wyrasta pionowymi skałami prosto z morza tworząc niesamowitą scenerię. Zdecydowaliśmy się wypłynąć i spędzić noc na łódce pośród tych wysepek.

Zatoka Halong
Zatoka Halong

W powietrzy było lekka mgiełka, w której rozpływały się bardziej oddalone od nas wyspy. Było za to słonecznie i wystarczająco ciepło, aby z leżaka na górnym pokładzie oglądać piękno zatoki. Większe i mniejsze wysepki powoli przesuwały się przed naszymi oczami w miarę jak statek coraz bardziej zanurzał się w archipelag. Wyspy, a właściwie większe i mniejsze pionowe skały gęsto wyrastające z morza, całkowicie bezludne, porośnięte rzadką roślinnością tworzą prawdziwy labirynt, w który poruszają się dziesiątki, może setki łódek z turystami. Na szczęście zatoka jest na tyle duża, że jakiś czas po wypłynięcie z portu traci się z oczu inne łódki i można w spokoju delektować się spokojem i pięknem przyrody.

Podróż z Hanoi do miasta Ha Long skąd wyruszają łódki trwa 4 godziny i, jak to w Azji, jest dość traumatycznym przeżyciem. Najwygodniej jest zorganizować wszystko przez jakąś agencję turystyczną w Hanoi, wtedy oni zajmą się transferem. Same statki są dość komfortowe, kabiny są spore, z łazienką i klimatyzacją. Na łodzi zapewnione jest tradycyjne, smaczne jedzenie wietnamskie. Na noc statek cumuje, a rano rusza z powrotem, całość trwa prawie 24 godziny plus transfer w obie strony.

Luang Prabang

Dlaczego podoba mi się Luang Prabang? Chyba dlatego, że jest tak bardzo europejski. Nie była to zbyt miła konstatacja – przeleciałem na drugą stronę globu, aby podziwiać to, co mam blisko siebie! Ale ta Europa, którą tutaj mam już nie istnieje. To jest Europa francuskich Indochin, przynajmniej tak, jak ja ją sobie wyobrażam. Domy z dużym tarasami wychodzącymi na wielki ogród porośnięty tropikalną roślinnością, stare samochody, nobliwe Francuzki. To wszystko wciąż tutaj jest, ale w tych domach są butikowe hotele, restauracje albo sklepy sprzedające gustowne pamiątki, stare samochody są atrakcją hoteli mającą przyciągnąć gości. I tylko Francuski się nie zmieniły, wciąż jest ich tutaj bardzo wiele. Bo to Francuzi są chyba najliczniejszą tutaj grupą turystów.

Luang Prabang, Tak Bat
Luang Prabang, Tak Bat

Jednak nie za kolonialną architekturę Luang Prabang został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W mieście jest 33 świątynie buddyjskie, niektóre duże, inne mniejsze, ale wszystkie przepiękne. Te najciekawsze położone są na półwyspie tworzonym przez Mekong i rzekę Nam Khan, jest to również najfajniejsza część miasta, pełna knajpek i butików.

Codziennie o świcie w Luang Prabang odbywa się ceremonia Tak Bat w czasie której mnisi otrzymują od wiernych jedzenie, w zamian oferując modlitwę. Jeszcze przed świtem ludzie ustawiają się wzdłuż ulicy, każdy ma z sobą naczynie z ryżem. Potem setki ubranych w szafranowe szaty mnichów, rzędem, w medytacji, przechodzi wzdłuż szpaleru ludzi otrzymując od każdego po łyżce ryżu. Wszystko to odbywa się w zupełnej ciszy i robi na postronnych ogromne wrażenie. Ja tylko przyglądałem się z boku, nie chcąc brać udziału w uroczystości, której nie rozumiem, ale i tak była to dla mnie znakomita lekcja pokory i dzielenia się z innymi.

Luang Prabang, uprawa ryżu
Luang Prabang, uprawa ryżu

To nie była zresztą jedyna lekcja, którą odbyłem w Laosie. Nauczyłem się również uprawiać ryż. Co prawda nie jest to odpowiednia pora, ale na pokazowym gospodarstwie nawet teraz można było spróbować swoich sił np. w oraniu. Wszystko byłoby super, ale to był pług ciągnięty przez woła, a ja musiałem brnąć po kolana (dosłownie!) w błocie, bo przecież ryż rośnie w wodzie. Zabawa była jednak przednia, dowiedziałem się wielu nowych rzeczy. Tak w ogóle, to w Laosie bardzo popularny jest ryż kleisty, specjalne odmiana, nieco słodsza od zwykłej, której nasiona kleją się do siebie, nie klejąc się do rąk. Jest do podstawowy składnik jedzenia tutaj, dostaje się go w specjalnym pojemniku, z którego wyciąga się go ręką i robi małe kulki. Potem macza się go w różnych sosach i je. Bardzo dobry jest również do deseru, na przykład z mango. Pyszności, po powrocie muszę poszukać takiego ryżu w Polsce.

Angkor

Wolałbym, aby Angkor był na przykład w Berlinie, w końcu miałbym jakiś powód, aby odwiedzić to miasto. Ale to Khmerowie stworzyli milionową metropolię w czasach, gdy Berlin był małą wioską, więc aby zobaczyć to niezwykłe miejsce musiałem więc pofatygować się aż do Kambodży, ale warto by było pojechać dużo dalej, aby poznać ten cud ludzkiego geniuszu. To co zobaczyłem, jest porównywalne z Tikal, wg mnie lepsze niż Machu Picchu, chociaż wciąż ustępujące Taj Mahal.

Angkor
Angkor

Dzisiaj z tej metropolii zostały tylko ruiny, ale zwiedzając je wystarczy trochę wyobraźni, aby uświadomić sobie jak piękne i jak potężne było to miasto osiem wieków temu. Najsłynniejsza jest Angkor Wat, świątynia wybudowana w XII w. na cześć hinduskiego boga Wisznu. Do dzisiaj ogromne wrażenia z daleka robią jej górujące nad horyzontem wieże, z których najwyższa ma 65 m. Z bliska, gdy widać, że budowlę mocno nadgryzł ząb czasu, można podziwiać piękne płaskorzeźby, przedstawiające sceny z hinduskich eposów.

Angkor Thom
Angkor Thom

Jeszcze większe wrażenie robi pobliski Angkor Thom, otoczone murem miasto o powierzchni ponad 9 km², niegdysiejsza stolica imperium Khmerów. Na jego terenie znajduje się między innymi Bayon, świątynia z której wież spogląda 216 wizerunków twarzy króla. Szkoda, że to również jest ruina. Bardzo ciekawy jest również Ta Prohm, częściowo porośnięte drzewami, których korzenie wrastają w mury.

Angkor, apsara
Angkor, apsara

Cały kompleks jest ogromny, trudno sobie wyobrazić aby go zwiedzić w jeden dzień nie rezygnując z ciekawych miejsc. My poświęciliśmy mu dwa dni i wciąż zostało parę rzeczy do zobaczenia. Najwygodniej chyba poruszać się tuk-tukiem, wynajęcie go na cały dzień kosztuje $15. Zawozi co kompleksu, potem wozi od jednej świątyni do drugiej, a po ruinach trzeba już oczywiście chodzić samemu. Są ludzie, którzy objeżdżają to na rowerze, to może być dobra alternatywa, ale trzeba być przygotowanym na spore odległości i duży upał.

Nocuje się w Siem Reap, mieście położonym kilka kilometrów od ruin. Jest to typowa turystyczna noclegownia, pełna barów, restauracji, hoteli, salonów masażu i sklepów z pamiątkami. Trudno znaleźć w tym jakiś urok, chociaż trzeba przyznać, że poziom niektórych restauracji jest naprawdę bardzo wysoki.

Chiang Mai

Miała być plaża, a są góry. Zdecydowaliśmy, że szkoda by było spędzić resztę wakacji leżąc na piasku, więc zamiast na południe, skierowaliśmy się na północ Tajlandii do Chiang Mai.

Chiang Mai, rot daang
Chiang Mai, rot daang

Oczekiwania były duże: mieliśmy iść na trekking, zobaczyć rdzennych mieszkańców i spać w górach. Jednak gdy bliżej przyglądnęliśmy się ofercie, okazało się, że ten trekking to tak naprawdę godzina marszu, reszta to jakieś pływanie na tratwach, jazda na słoniach czy inne bzdety. Najgorsze okazały się te plemiona – to są uchodźcy z Birmy, którym Tajlandia nie daje azylu, ale nie waha się zamykać ich w ludzkich zoo i zarabiać na nich. Uznaliśmy, że nie przyłożymy do tego ręki i w ten sposób zamiast trekkingu spędziliśmy kilka dni na poznawaniu uroków Chiang Mai i okolic.

Chiang Mai, wnętrze świątyni
Chiang Mai, wnętrze świątyni

Miasto niestety nie ma uroku Luang Prabang, ale na szczęście nie ma również toksycznej energii Bangkoku. Ma sporo świątyń, ale szczerze mówiąc, po 3 tygodniach pobytu tutaj, nie mam już ochoty na oglądanie tysięcznego wizerunku Buddy. Na szczęście jest parę dobrych barów i restauracji, co jest tym bardziej cenne, że kuchnia północnej Tajlandii różni się od tego, co próbowaliśmy w stolicy.

Szukając jakiś atrakcji w Chiang Mai trafiliśmy do… zoo. Nie lubię takich miejsc, ale z braku lepszych pomysłów oraz zwabieni dobrymi recenzjami, zdecydowaliśmy pojechać tam na chwilę, ale tak się nam spodobało, że spędziliśmy cały dzień. Ogród jest świetnie zrobiony, zwierzęta mają mnóstwo miejsca. Zdecydowanie największą atrakcją są pandy. Nigdy nie widziałem ich żywych, na wolności nie mam właściwie szans aby je kiedykolwiek spotkać, ale zoo w Chiang Mai, jako jedno z niewielu na świecie ma parę tych uroczych zwierząt. Spędziliśmy pewnie z godzinę obserwując ich zachowanie.

Indochiny i Tajlandia

Nie tego się spodziewałem. Planując ten wyjazd myślałem, że będzie to coś porównywalnego z Indiami – trudna i momentami ciężka, ale jednocześnie pełna wrażeń i egzotyki podróż. Okazało się jednak, że to był bardzo lajtowy wyjazd, a pobyt w tych stronach bardziej przypomina Europę niż Azję.

Luang Prabang, Mekong
Luang Prabang, Mekong

Zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko było tylko iluzją, teatrem dla bogatych ludzi Zachodu. Spędzając po kilka dni turystycznych gettach każdego z tych krajów nie sposób stwierdzić jak tamtejsze życie wygląda naprawdę. Jasne, fajnie było zjeść dobre jedzenie w eleganckiej restauracji, popić francuskim winem, ale gdy kelner przynosi rachunek wartości jego miesięcznej pensji, to łatwo dojść do wniosku, że to jest chore. Wystarczyło tylko krótkie wyjście poza turystyczną dzielnicę Luang Prabang aby zobaczyć, że prawdziwy Laos nie ma wiele wspólnego z okolicami naszego hotelu. Trudno zresztą, żeby było inaczej, gdy dochód narodowy na osobę Kambodży to 7% polskiego, Laosu 10%, a nawet bogata Tajlandia to tylko trochę ponad 1/3 naszego PKB. Dlatego, mimo, że spędziłem w tamtych krajach 3 tygodnie, to tak naprawdę nic o nich nie wiem.

Delta Mekongu
Delta Mekongu

W Azji najgorsze dla mnie zawsze jest podróżowanie. Zatłoczone drogi powodują, że przejechanie nawet krótkiego dystansu zabiera mnóstwo czasu. Samoloty są dużo szybsze i pozwalają zobaczyć więcej miejsc w krótszym czasie, dlatego to one były podstawowym naszym środkiem transportu. Poza krótką trasą z Ho Chi Minh do Can Tho oraz Hanoi – Ha Long – Hanoi wszędzie lataliśmy. Oszczędziło nam to mnóstwo czasu, ale jednocześnie niestety bardzo mocno nadwyrężyło nasz budżet. Bilety kupowaliśmy przez internet, często na loty z dnia na dzień, a zdarzało się również kupować bilet na kilka godzin przed odlotem. Lataliśmy kilkoma liniami, zawsze były to zachodnie samoloty, nigdy nie mieliśmy żadnych problemów, nie licząc śpiącej załogi na jednym z lotów, mam nadzieję, że przynajmniej pilot nie przysypiał. Szczególnie mile wspominamy Bangkok Airlines, które oferują darmowe wejście do saloniku dla wszystkich pasażerów, a tam można skorzystać z wi-fi, kawy i przekąsek.

Luang Prabang
Luang Prabang

Transport publiczny, poza Bangkokiem, właściwie nie istnieje. Jednak wszędzie można skorzystać z ryksz czy taksówek i to jest zdecydowanie lepsze rozwiązanie na zwiedzanie miasta niż piesze wycieczki. Po tych miastach nikt nie chodzi na piechotę, chodniki, jeśli w ogóle są, to i tak są zajęte przez parkujące skutery albo stoiska handlowe. Zawsze trzeba się targować, bo kierowcy naciągają niemiłosiernie.

Bangkok, chińska dzielnica
Bangkok, chińska dzielnica

Jedzenie, jak wszędzie w Azji, jest bardzo dobre, chociaż moim zdaniem nie dorównuje indyjskiemu. Każdy kraj ma swoją specyficzną, różniącą się od sąsiadów kuchnię, wszędzie jednak dominowały ryby, owoce morza i warzywa. Dość trudno było mi się przyzwyczaić do kuchni wietnamskiej – ich przywiązanie do zup już od śniadania i generalnie do moczenia wszystkiego w sosach i zupach jest dość irytujące, więc po kilku dniach nie mogłem na zupy już patrzeć. Kuchnia kambodżańska jest pełna aromatów i bardzo ostra, chociaż chyba najsmaczniejsza moim zdaniem z tych czterech krajów. Turystyczne dzielnice tych krajów pełne są bardzo dobrych restauracji, ale bez problemów i tanio można również zjeść w wielu barach i u ulicznych sprzedawców. Najmilej wspominamy restaurację Hoa Tuc, położoną w starej sajgońskiej rafinerii opium, nie tylko ze względu na wyśmienite jedzenie i bardzo dobry wybór win, ale przede wszystkim za jej położenie – w centrum, ale jednocześnie w ustronnym ogrodzie z daleka od zgiełku miasta.

Hanoi, świątynia Bach Ma
Hanoi, świątynia Bach Ma

Wybór noclegów jest ogromny – od  miejsca w hostelu za parę dolarów do apartamentów hotelowych za $10,000. Byliśmy w szczycie sezonu, ale nie było nigdy problemów z wyborem hotelu. Zdecydowanie najlepszym noclegiem był Green Village Homestay, nieopodal Can Tho, nie tylko ze względu na spokój, ale również na niezwykłą gościnność właścicielki.

Z gościnnością spotykaliśmy się zresztą na każdym kroku. Mieszkańcy tamtych regionów są niezwykle miłymi i otwartymi ludźmi, chętnymi do pomocy i dobrze mówiącymi po angielsku. Zawsze czuliśmy się bezpiecznie, no ale to nie Kraków, gdzie buraki chodzą z nożami po ulicach.

Mam pewne wrażenie niedosytu. Chcieliśmy chyba za dużo zobaczyć jak na jedne wakacje, ale tak naprawdę nie poznałem żadnego z tych krajów. To tak jakby zwiedzać góry skacząc od szczytu do szczytu, nie widząc piękna ich zboczy, a przede wszystkim nie zaznając wysiłku (i satysfakcji) z wchodzenia na te szczyty. Pewnie nigdy już w te okolice nie pojadę, ale kto wie…