Archiwa tagu: Indie

Galeria: Indie

Informacje praktyczne

Transport

Na długie dystanse podróżowaliśmy samolotem. Lot Lufthansą z Krakowa do Delhi i z powrotem, przez Monachium kosztował 2,650 zł od osoby. Wylecieliśmy i wrócili w środę, trochę niewygodnie ale o tysiąc złotych taniej, niż gdybyśmy wylecieli i wrócili w niedzielę. Po Indiach podróżowaliśmy lokalnymi liniami: SpiceJet i Kingfisher. Mają one nowe samoloty, identyczne jak europejskie linie, Kinfisher nawet lepsze. A do tego są bardzo punktualne, nawet boarding zaczynał się dokładnie w oznaczonym czasie. Lot Delhi – Kochi – Delhi kosztował 6,500 Rs, a Delhi – Varanasi – Delhi 6,200 Rs. Lotnisko w Delhi jest nowe, podobnie w Varanasi. To w Kochi ma już swoje lata ale nic nie można mu zarzucić.

Pomiędzy Delhi, Jaipurem i Agrą podróżowaliśmy pociągiem. Bilety kosztowały ok 300 Rs w klasie 3 AC (tzn. 3 leżanki jedna nad drugą, w dzień składane i 3 osoby siedzące obok siebie, z klimatyzacją). Bilety najlepiej kupować przez internet za pośrednictwem www.cleartrip.com. Dla Polaków przyzwyczajonych do „luksusów” PKP indyjskie koleje nie są złe, czasem nawet lepsze niż te rodzime. Są sprzątane nawet w czasie jazdy, są w przyzwoitym stanie technicznym, w wagonach, przynajmniej w naszej klasie, były gniazdka elektryczne. Na moje 3 podróże, pociąg raz był punktualny, raz spóźnił się jakieś 10 minut, a raz 2.5 godziny, ale wtedy powodem były jakieś rozruchy. Pociągi są bardzo, ale to bardzo długie, więc ważne jest, aby znaleźć właściwy wagon – numery wyświetlane są nad peronami sporo przed przyjazdem pociągu.

W Kerali podróżowaliśmy również autobusem, ale to jest dość traumatyczne doświadczenie. Nie chodzi nawet o jakość autobusu, ale o ich styl jazdy. Poruszające się tutaj samochody przypominają raczej bezwładną watahę, w której każdy chce wyrwać się do przodu, nie zważając na żadne zasady, ani nawet na zdrowy rozsądek. Dlatego po kilku godzinach szaleńczej jazdy, wyboistą często drogą, przy przeładowanym autobusie wyprzedzającym nawet na ciasnych zakrętach, naprawdę byliśmy zmęczeni. Do tego, przynajmniej na tych trasach, które my przejeżdżaliśmy autobusem: Alleppey-Peryiar-Kochi, przejazd 200 km zajmuje 6 godzin. Jest za to dość tani, ok. 100 Rs od osoby.

Kilka razy jeździliśmy również taksówkami, głównie z / na lotniska. Wychodzi stosunkowo drogo, ale i tak jak na europejskie standardy to tanie podróżowanie. Za 20-30 km płaciliśmy ok. 500 Rs. Jazda była bez porównania bardziej komfortowa niż autobusem, kierowcy jeżdżą bardziej ostrożnie, pewnie dlatego, że żal im drogich jak na ich warunki samochodów.

Najczęściej używanym jednak przez nas środkiem transportu była autoryksza, tzw. tuk-tuk, bezkonkurencyjna do jazdy po mieście. Ceny zawsze są negocjowalne przed wejściem do pojazdu, płaciliśmy jakieś 30 – 100 Rs za pół godziny jazdy. Wadą ryksz jest to, że może być w nich zimno, oraz, że jest się bezpośrednio wystawionym na kurz i hałas indyjskiej ulicy. Rykszę warto też wynająć na dłuższy czas, nawet na cały dzień, aby kierowca powoził nas po ciekawych miejscach i czekał na miejscu na nasz powrót. Wychodzi to taniej (ok. 500 – 700 Rs za cały dzień) i mniej stresująco niż szukanie rykszy za każdym razem.

Biorąc rykszę lub taksówkę, zawsze trzeba dopytać się, czy kierowca wie, gdzie chcemy jechać. Najgorzej jest z hotelami i dlatego warto mieć przy sobie numer telefonu do nich, aby wytłumaczyli kierowcy, jak dojechać.

Spacery po indyjskich miastach nie mają sensu – ani ulice, ani zabytki nie są oznaczone, nawet mając mapę nie ma szans aby do nich trafić. Mieszkańcy też nie zawsze są w stanie pomóc. Lepiej wziąć rykszę, nawet, jeśli wydaje się nam, że nasz cel jest niedaleko.

Hotele

Mieszkaliśmy w średniej klasy hotelach, płaciliśmy najczęściej jakieś 1,200 – 1,800 Rs za noc w dwuosobowym pokoju, z łazienką. Pokoje były zawsze czyste, podobnie jak pościel. Nie ma sensu robić rezerwacji przez internet, ponieważ bardzo dużo się przepłaca, dużo lepiej zadzwonić posługując się np. rekomendacjami „Lonely Planet”. Prawie nigdy nie mieliśmy ogrzewania w pokoju, co może być zimą problemem na północy, gdy temperatura spadała w nocy do kilku stopni. Na południu często nie ma również ciepłej wody, nie zawsze jest klimatyzacja, ale za to zawsze wydajne wiatraki, nam to wystarczało.

Zdecydowanie najfajniejszym hotelem, w którym byliśmy był „Malayalan” (tel. 0477 2234591) nad rozlewiskami w Alleppey. Nie ma ani ciepłej wody, ani klimatyzacji czy internetu, do restauracji trzeba jechać 15 minut rykszą (śniadania są, można również zamówić kawę, albo pyszny sok ze świeżego ananasa), ale jest położony w tak uroczym miejscu, że rekompensuje to wszystkie niedogodności. Do tego bardzo miły i pomocny właściciel. Fajny hotel mieliśmy również w Jaipurze: Umaid Bhawan (tel. 0 141 2206426).

Jedzenie i picie

Kuchnia indyjska jest przepyszna, właściwie nigdy nie zdarzyło się nam zawieść. Nie jedliśmy na ulicy, zawsze staraliśmy się iść do restauracji rekomendowanych przez przewodnik. Dla Europejczyka czasem restauracje mogą sprawiać dość wstrząsające wrażenie, a pracownicy Sanepidu w ogóle nie powinni tutaj przyjeżdżać w obawie przed zawałem serca, ale to jest część tutejszej kultury i decydując się na przyjazd tutaj, trzeba iść na kompromis, naprawdę warto. Zresztą często to tylko wrażenie, stołowaliśmy się tutaj regularnie przez 3 tygodnie, żyjemy i mamy się dobrze.

Kuchnia indyjska to przede wszystkim warzywa i przyprawy, podaje się również kurę (np. słynny tandoori chicken) oraz ryby i owoce morza (te przede wszystkim na południu). Jedzenie generalnie jest tanie, za obiad dla 2 osób, bez alkoholu, płaciliśmy 300-500 Rs.

Potrawy nie są aż tak ostre, jak by się mogło wydawać, zdarzało mi się czasem nawet prosić o ostrą wersję, zawsze była do zjedzenia. Na początku jadłem, zgodnie z tutejszym zwyczajem, palcami prawej ręki, ale potem przestałem się wygłupiać, bo trochę żałośnie to wyglądało – Hindusi jedzą ręką w domu, ale w restauracjach używają sztućców, fakt, że czasem dość niezdarnie. Tylko w jednej restauracji nie podano nam w ogóle sztućców.

Dobrze jest zrobić sobie przed wyjazdem słownik kulinarny i mieć go ze sobą, ponieważ menu nie mają opisów, a same nazwy niewiele mówią. Będąc w dwójkę albo w większej grupie warto zamawiać różne potrawy, a potem dzielić się nimi, co jest o tyle łatwe, że najczęściej osobno podawane jest danie w miseczce, a osobno talerz, więc można nakładać sobie po trochę.

Woda w kranach jest niezdatna do picia, ale na każdym kroku oraz w restauracjach można dostać wodę butelkowaną. Dobre są również soki ze świeżych owoców, ale tutaj już trochę zależy od miejsca, gdzie się kupuje. Mnie bardzo posmakowało lassi – napój z owoców lub warzyw oraz rodzaju jogurtu. Może być słodki, albo słony. Za to z alkoholem jest ogromny problem. Nigdzie nie spotkałem drinków czy żadnego mocniejszego alkoholu, nie zawsze było nawet piwo. Zawsze jednak warto spytać – nawet jeśli nie ma go w menu, to często kelner go przyniesie w szklance zawiniętej w serwetkę albo w jakimś kubku. Piwo jest za to w restauracjach dość drogie – 100-120 Rs. za butelkę 660 ml. Zapewne są ośrodki wypoczynkowe, drogie restauracje czy hotele gdzie nie ma problemu z alkoholem, ale my unikaliśmy takich miejsc.

Pieniądze

Korzystaliśmy głównie z bankomatów, są one powszechnie dostępne. Miejsca, gdzie można płacić kartą są dość ograniczone, przynajmniej w obszarze cenowym, w którym my poruszaliśmy się. Raz zdarzyło się nam zapłacić część kosztów pokoju w EUR, ale nie wiem, na ile to jest powszechna możliwość. Są za to kantory, gdzie walutę można wymienić. Zawsze warto z sobą mieć trochę drobnych, po 10 Rs – czasem są problemy z wydaniem reszty za rykszę.

Internet

Jest dość łatwo dostępny, jest sporo kawiarenek internetowych. Ale problemem już była możliwość włożenie karty i wysłania zdjęć. Zdarzają się miejsca, gdzie można przyjść ze swoim komputerem i połączyć się przez wi-fi. Hotele również często mają internet bezprzewodowy, chociaż nie zawsze on działa, a czasem działa tylko w okolicach recepcji.

Przed podróżą warto odwiedzić te adresy:

Język

W Indiach używa się ponad 1,600 (sic!) języków i dialektów, a 18 języków jest oficjalnie wpisane do konstytucji. Dlatego angielski, ponad 60 lat od odzyskania niepodległości, wciąż jest często używany i dość powszechnie znany. Nie oznacza to jednak, że nie można natknąć się na taksówkarza czy rykszarza niewładającego tym językiem.

Waranasi

Waranasi – duchowa stolica Indii, święte miasto Śiwy. Nikogo nie pozostawia obojętnym. Święci asceci, płonące stosy kremacyjne, ludzie przeżywający religijną ekstazę w świętych wodach Gangesu i inni biorący tam kąpiel lub robiący pranie, handlarze proponujący przejażdżkę łodzią albo masaż ręki, sklepy z jedwabiem, krowy przepychające się pomiędzy ludźmi na wąziutkich uliczkach miasta, świątynie dostępne tylko dla wyznawców hinduizmu – to wszystko odciska już chyba nieusuwalne piętno w umyśle przyjeżdżającego tutaj człowieka Zachodu.

Waranasi, życie na ghatach
Waranasi, życie na ghatach

Wg Kashi Khandy, świętego tekstu hinduizmu traktującego o stworzeniu i historii świata, miasto założył Śiwa. Mieszkali tutaj bogowie, ale nastąpił okres 60 letniej suszy. Nie mogąc sobie poradzić z tą sytuacją, Brahma poprosił o pomoc króla Ripundżaja, który zdaje się, niezbyt lubił bogów. Ripundżaj, choć niechętnie, zgodził się na przejęcie władzy nad miastem, ale pod warunkiem, że wszyscy bogowie się z niego wyniosą. Król rozpoczął swoje rządy przyjmując ironicznie imię Diwodasa (Sługi Niebios) i szybko przywrócił porządek w mieście. Załamani bogowie, obserwując rozwój miasta i jednocześnie nie mogąc do niego wrócić, zaczęli knuć spisek, rzucając co chwilę Diwodasie kłody pod nogi. Ten jednak radził sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu. Gdy żona zaczęła przyciskać samego Śiwę, ten zaczął na serio starania o odzyskanie miasta. Wysłał do niego 64 panienki, które jako tancerki, wróżki i inne czarodziejki próbowały wprowadzić trochę fermentu do miasta, ale ich starania spełzły na niczym, a one same zdecydowały się zostać w mieście. Podobnie stało się z wysłanym Surją (bogiem słońca), Brahmą, paroma innymi bóstwami. W końcu wysłał tam Wisznu, który przebrany za bramina zaczął rozsiewać jakieś marksistowskie bzdety o równości i walce z systemem kast, co, jak nietrudno się domyślić, wprowadziło chaos i zanik systemu społecznego. Wisznu zaproponował wtedy Diwodasowi, że rydwan sfrunie na Ziemię i zabierze go do najwyższego nieba. Zmęczony władca poddał się i zgodził na tę propozycję.

Waranasi, ceremonia arati
Waranasi, ceremonia arati

Najbardziej charakterystycznym elementem miasta są ghaty – nabrzeżne stopnie schodzące do Gangesu. To tutaj toczy się właściwie całe życie – ludzie modlą się, medytują, handlują, strzygą się, myją, piorą, a gdy umierają, właśnie na ghatach kremacyjnych są paleni. Na jednym z najpopularniejszych ghatów – Dasaswamedh – codziennie o zmierzchu odprawia się ceremonię arati, w czasie której odświętnie ubrani mężczyźni trzymają w rękach zapalone lampy, zwracając je w cztery strony świata ofiarując światło bogom. Obrzędom towarzyszy śpiew, bębny i bicie dzwonów, a po ich zakończeniu, na wodę Gangesu spuszczane są małe łódeczki wypełnione kwiatami i z zapaloną w środku świeczką. Cała uroczystość robi ogromne wrażenie i na pewno warto ją zobaczyć.

Waranasi, Manikarnika - ghat kremacyjny
Waranasi, Manikarnika – ghat kremacyjny

Innym słynnym ghatem jest Manikarnika – to tutaj odbywają się publiczne kremacje zwłok. Wg wyznawców hinduizmu, życie jest cyklicznym kręgiem narodzin i śmierci (samsara), a jakość kolejnych wcieleń zależy od postępowania w poprzednim życiu (tzw. karma). Śmierć w Waranasi i kremacja zwłok nad Gangesem to szansa na mokszę – wyrwanie się z tego przeklętego kręgu reinkarnacji i połączenie się z Brahmanem. Obsługą kremacji zajmują się domowie, kremacja kosztuje średnio 5 tys. rupii (ok. 300 zł) i zależy od użytego do spalenia zwłok drewna, którego zużywa się 500 kg. Ciało zmarłego, przystrojone płótnem przenosi się na bambusowych noszach uliczkami miasta na teren ghatu kremacyjnego. Następnie ciało zanurzane jest w Gangesie w celu obmycia z grzechów, a potem namaszczane olejkami i układane na stosie. Pod stos podkładany jest ogień i wszyscy oczekują kilka godzin, aż ciało spali się doszczętnie. Prowadzący ceremonię zbiera prochy zmarłego i wrzuca je do rzeki. Dla mnie jest czymś niezrozumiałym, że ten moment wystawiony jest na widok gapiów, którzy z niewielkiej odległości mogą obserwować całą ceremonię, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że to są Indie, kraj o zupełnie innej, niezrozumiałej i jednocześnie fascynującej dla mnie kulturze. Dla tych ludzi to wydarzenie jest szczęśliwe – ich krewny właśnie doznał mokszy, przyjechał do tego miasta by właśnie tutaj umrzeć i tutaj zostać skremowanym. Z drugiej strony, pogrzeby w naszej kulturze również są publiczne.

Waranasi, życie na ghatach
Waranasi, życie na ghatach

Samych ghatów jest mnóstwo, ciągną się one przez kilka kilometrów wzdłuż całego wybrzeża Gangesu w Waranasi. Ale to miasto to nie tylko ghaty. Odchodząc od rzeki wchodzi się w labirynt wąziutkich uliczek, tzw. gali. Są one zbyt wąskie, aby mogły nimi jeździć samochody, a nawet ryksze i dzięki temu są wolne od typowego dla Indii hałasu silników i trąbienia klaksonów. Warto się nimi przejść, mijając się od czasu do czasu z wałęsającą się krową, obserwując sklepiki czy świątynie. Niestety, wstęp do tych ostatnich jest najczęściej ograniczony wyłącznie dla wyznawców hinduizmu, można co najwyżej pooglądać je z zewnątrz. To ogromna szkoda, ponieważ są one niezwykłe, piękne i fascynujące. Najważniejsza świątynia Waranasi – Vishwanath – jest kompletnie niedostępna, a nawet niewidoczna dla zwiedzających, ponieważ schowana jest w zamkniętych uliczkach. Na szczęście istnieją również świątynie, które można zobaczyć przynajmniej z zewnątrz. Taką jest np. Wiśalakszi, świątynia „bogini o wielkich oczach“, jedna z tzw. śakti pith – miejsc, gdzie upadły kawałki ciała martwej bogini Sati, pierwszej żony Śiwy, która dokonała samounicestwienia protestując przeciwko braku szacunku dla Śiwy ze strony jej ojca. W miejscu Wiśalakszi miało spaść oko bogini. Są również świątynie, które można zobaczyć, jak np. świątynia nepalska. W jej wnętrzu mieści się linga (symbol Śiwy), która jest repliką Paśupateśwary ze świątyni Paśupatinath w Katmandu. Do jej wnętrza prowadzą 4 symetrycznie rozłożone wejścia, każde zdobione misternymi rzeźbami w drewnie, przedstawiającymi wyobrażenia bogów.

Sarnath, mnisi buddyjscy
Sarnath, mnisi buddyjscy

Na pewno warto wybrać się na przejażdżkę łodzią po Gangesie, szczególnie o świcie, gdy zaczyna się życie na ghatach, a pierwsze promienie słońca tworzą niepowtarzalną atmosferę. Godzinna przejażdżka kosztuje około 100 – 200 rs za 2 osoby, zdecydowanie są to dobrze wydane pieniądze.

Ale to miejsce jest bardzo ważne nie tylko dla wyznawców hinduizmu. Kilka kilometrów stąd, w Sarnath narodził się buddyzm. W tamtejszym Parku Jeleni Siddhartha Gautama, książę pochodzący z Lumbini w dzisiejszym południowym Nepalu, lepiej znany jako Budda, wygłosił do pięciu uczniów swoje pierwsze kazanie wprawiając w ten sposób po raz pierwszy w ruch koło Dharmy, będącym symbolem prawa, prawdy, filozofii buddyjskiej. Było to w II poł. VI w. pne. Przez kilkaset lat rozwijał się tutaj ośrodek buddyjski, aż do najazdów muzułmanów w 1017 r. i później, którzy swoim zwyczajem zrównali go z ziemią. Dzisiaj można oglądać ruiny klasztorów wraz z wysoką na ponad 30 m stupą (buddyjską budowlą sakralną) Dhamekh oraz nowe świątynie buddyjskie. Wokół stupy modlą się i medytują wyznawcy buddyzmu, część z nich chodzi dookoła budowli, a niektórzy przemierzają tą drogę padając na ziemię i powstając, odmierzając ją jakby długością swojego ciała. Widziałem już wcześniej buddyjskich mnichów, w charakterystycznych purpurowo-żółtych ubraniach, ale pierwszy raz dopiero tutaj spotkałem się bezpośrednio z tą religią i kulturą i, co tu wiele nie mówić, mocno mnie ona zainteresowała. Kto wie, może ostatni dzień wakacji będzie jednocześnie preludium nowych? Tym bardziej, że lecąc z powrotem do Delhi widziałem w oddali wysokie szczyty Himalajów. Znak?

Cherai Beach

Ostatnie 2 dni w Kerali spędziliśmy na wyspie Vypeen, jakieś 25 km od  Koczin. Miejsce, w którym zamieszkaliśmy nie jest specjalnie rewelacyjne, ale malutka, spokojna i odludna plaża na brzegu Morza Arabskiego jest wszystkim, czego nam potrzeba. Hotelik ma tylko kilka pokoi, położony jest na uboczu. Jest na szczęście restauracja z pięknym widokiem na morze, a nasza aktywność ogranicza się do zamawiania jedzenia i piwa, a od czasu do czasu do kąpieli w ciepłej wodzie i obserwacji delfinów. Jest bardzo ciepło, próbowałem się nawet opalać, ale nie mam do tego cierpliwości.

Nie wyobrażamy sobie spędzenia całych wakacji na plaży, ale jeśli to jest możliwe, zawsze staramy się znaleźć 2-3 dni, aby być nad morzem. To jak używka – łagodne kołysanie hamaka, szum fal – od tego naprawdę można się uzależnić. Ale tak jak ze wszystkimi używkami, tę również trzeba mieć pod kontrolą i wiedzieć, kiedy ją odstawić i wyruszyć w dalszą podróż. Dlatego po 2 dniach na plaży wyruszamy do ostatniego celu naszej podróży – Varanasi.

Periyar

Och, jak bardzo nie chciało się nam ruszyć z rozlewisk. Tamtejsza senna atmosfera, tropikalny klimat i niezwykły jak na Indie spokój i cisza kusi i wciąga. Ale w końcu zwyciężyła niechęć do gnuśnienia w jednym miejscu i pragnienie przeżycia czegoś nowego i zdecydowaliśmy się pojechać do Rezerwatu Periyar, jakieś 200 km od Alleppey. Pierwotnie zamierzaliśmy odwiedzić Rezerwat Parambikulam, dużo bardziej dziki i bezludny, ale dojazd do niego kosztował by nas dużo więcej czasu więc wybraliśmy bliższe, ale niestety również bardziej oblegane przez turystów miejsce.

Periyar, makak wanderu
Periyar, makak wanderu

Wydaje się, że te 200 km to niewielka odległość, ale tutaj w Indiach oznacza to 5 godzin szalonej jazdy. Autobus, który nas wiózł był jednym z większych złomów, którymi jechałem, zamiast szyb w oknach miał metalowe żaluzje, wszystko w nim grzechotało i rzęziło. Do tego kierowca, jak wszyscy tutejsi kierowcy, był wariatem. Wyprzedzanie na ostrych, górskich zakrętach jest normą, podobnie jak bezustanne używanie klaksonu – oni właściwie nie odrywają ręki od klaksonu. Taki jest tutejszy styl jazdy, klakson na ostrzec innych kierowców, że jedzie wariat. I w taki sposób trąbią wszyscy tutejsi kierowcy.

Najpopularniejszych sposobem na zwiedzanie rezerwatu jest wycieczka łodzią. Ze względu na tłum rozkrzyczanych turystów jest to gwarancja, że nawet komary uciekną przed tą ciżbą, nie mówiąc już o większych zwierzętach. Dlatego zdecydowaliśmy się na ambitniejszą, 9 godzinną pieszą wycieczkę po górach. Oprócz nas uczestniczyły w niej jeszcze 2 pary – jedna z Francji druga z Włoch – oraz 2 przewodników i jeden strażnik z bronią, mający chronić nas przed ewentualnym atakiem dzikich zwierząt. Nie miał okazji nas obronić, ponieważ jedyne dzikie zwierze, które spotkaliśmy i które mogłoby być ewentualnie niebezpieczne, leżało w trawie 200 metrów od nas i na nasz widok majestatycznie oddaliło się,

Periyar, pająk
Periyar, pająk

kompletnie nas lekceważąc. Nie widzieliśmy żadnych słoni, o tygrysach już nie wspominając – strażnik, który chodzi tą trasą codziennie od 10 miesięcy widział podobno tygrysa raz. Tak w ogóle, to bez sensu była ta cała wyprawa. Zamiast wspinaczki po górach (program nazywał się „Border Hiking”) była jakiś spacerek po górkach, połowę czasu zabrały przerwy, a zwierzęta, nauczone, że codziennie tą trasą idzie grupka turystów, musiałyby być chyba głupie, aby czekać na ścieżce w gotowości do sesji fotograficznej.

Na szczęście spotkałem słonia, nawet bardzo blisko. Mimo ogromnych wątpliwości etycznych zdecydowaliśmy się na skorzystanie z jednej z ofert przejażdżki na tym wielkim zwierzęciu. Niby jeździliśmy już konno i na wielbłądzie, ale jakoś jazda na takim pięknym zwierzęciu jak słoń wzbudzała we mnie dużo oporów, bałem się, że zwierzęta te są bezlitośnie wykorzystywane i maltretowane ku uciesze gawiedzi. Na szczęście słonie, które my widzieliśmy żyły sobie w lesie, miały do dyspozycji mnóstwo przestrzeni i jak na mój niefachowy osąd, były dobrze traktowane – pod siodło zakładany był wielki, miękki materac, nie miały żadnych ran ani otarć. Sama przejażdżka nie była dla mnie specjalnie pasjonująca, może dlatego, że siedziałem z tyłu, okrakiem na wielkim zwierzęciu, bardziej martwiąc się o moje rozciągnięte niemiłosiernie ścięgna w kroku, niż o widoki naokoło. Za to dużo bardziej ekscytujące było to, co potem nastąpiło. Już samo karmienie tak wielkiego zwierzęcia było fajne – dawaliśmy mu prosto do wielkiej paszczy owoce papai, które znikały błyskawicznie w jej czeluściach. Ale najfajniejsze było to, co nastąpiło później. Poszliśmy do płytkiego basenu, do którego wszedł słoń. Kazano mi się rozebrać do naga i zawinąć tylko ręcznikiem. Jak zwykle w moim przypadku najpierw zrobiłem, potem pomyślałem i ni stąd ni zowąd znalazłem się w tym basenie razem ze słoniem. Ten położył się, a ja kierując się wskazówkami jego opiekuna zacząłem szorować go połówką łupiny orzecha kokosowego. Słoń ma chropowatą skórę, pokrytą rzadkim, czarnym włosem. Po chwili kazano mi wejść na niego na grzbiet i usiąść na szyi, za głową. To było dużo fajniejsze, ponieważ na szyi i bez siodła mogłem siedzieć wygodnie, nie cierpiąc w szerokim rozkroku. Słoń wstał, a ja zadowolony rozglądałem się dookoła, gdy wtem poczułem, jakbym wpadł pod wodospad – słoń urządził mi gigantyczny prysznic, wciągając do trąby wodę z basenu, a potem wylewając ją na mnie. Potem drugi raz, i znowu. Wtedy zrozumiałem, że to rozebranie się nie było konieczne do mycia słonia, ale do prysznica – byłem kompletnie mokry, na szczęście było ciepło, więc szybko wyschnąłem.

Okolice Periyar, zbiory herbaty
Okolice Periyar, zbiory herbaty

Słonie i inne zwierzęta to nie jedyne atrakcje okolic, które słyną m.in. z upraw herbaty. Odwiedziliśmy jedną z fabryk tej używki i dowiedzieliśmy się parę ciekawostek dotyczących jej produkcji. Zaskoczeniem dla mnie było np. to, że świeżo zerwany listek herbaty nie pachnie, a charakterystyczny aromat uzyskuje dopiero w procesie utleniania (fermentacji). Nowością również było to, że zielona i czarna herbata jest produktem tej samej rośliny, różnią się tylko procesem produkcji. Na koniec była degustacja, ale ponieważ nie jestem smakoszem herbaty, jakoś nie wywołała ona u mnie specjalnych emocji. Odwiedziliśmy również małą fabryczkę przypraw – w końcu Kerala to miejsce, „gdzie pieprz rośnie” – i mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć, jak rosną i jak wyglądają w naturze przyprawy, których używamy na co dzień.

Po trzech dniach w okolicach rezerwatu Periyar wróciliśmy do Koczin, a stamtąd pojechaliśmy do pobliskiej plaży Cherai, aby zebrać siły przed ostatnim punktem naszych wakacji – Varanasi.

Rozlewiska

Czas na południu Indii wydaje się płynąć wolnym strumieniem, dokładnie tak, jak woda keralskich rozlewisk. Powolny nurt często meandruje, raz rozlewa się szeroko, raz przybiera postać wąskiego strumienia, często rozgałęzia się, a potem łączy z powrotem. Obmywa przybrzeżne osady, właściwie lekko je tylko ochlapując. W domach jest telewizor nadający filmy z Bollywood, ale często nie ma pralki i kobiety robią pranie w rzece, uderzając mokrymi ubraniami w kamień, jakby chciały przegnać z nich bród.

Keralskie rozlewiska to rozległa sieć rzek i kanałów, sięgająca od wybrzeża daleko w głąb lądu, porośnięta na brzegach bujną roślinnością. Właściwie całe życie w okolicy toczy się przy ich brzegach, służą do nawadniania pól ryżowych, są żródłem wody pitnej, miejscem gdzie myje się naczynia, bierze kąpiej i pierze ubranie. Wreszcie łączą one tutejsze miejscowości i stanowią często jedyną drogę transportu tak dla ludzi, jak i dla towarów. Przy tym są one niezwykle malownicze, spokojne, czasem zupełnie bezludne. Przypominają mi polską Krutynię, tyle że są o wiele większe i bardziej rozległe.

Rozlewiska
Rozlewiska

Od niedawna rozlewiska stały się niezwykłą atrakcją turystyczną, gdy ktoś wpadł na pomysł, aby przerobić tradycyjną kettuvallam, barkę służącą do przewozu ryżu, na statek wożący turystów. Mimo że rejs taką łódką bardzo mocno naruszył nasz wakacyjny budżet, zdecydowaliśmy się zaszaleć i na jedną dobę zamienić się w bogatych turystów, którzy rozparci w wygodnych fotelach, obsługiwani przez trójkę Hindusów (w tym pokładowego kucharza) przemierzają rozlewiska podglądając toczące się nad nimi życie. Miałem trochę wątpliwości przed tą wycieczką, krępowałą mnie liczna obsługa, klimatyzowana kajuta, cała ta otoczka, która przypominała mi raczej rozrywkę dla leniwych bogaczy, niż prawdziwe wakacje, ale muszę przyznać, że nie żałuję czasu spędzonego na łodzi. Mieliśmy okazję płynąć przez naprawdę urokliwe miejsca i obserwować z bliska codzienne życie mieszkających tutaj ludzi w sposób, który byłby trudny do zrealizowania inaczej. Z pokładu łodzi Kerala jeszcze bardziej przypominała mi Karaiby. Palmy kokosowe pochylające się nad wodą, senne życie w nabrzeżnych osadach, to wszystko było lata świetlne od Indii, które widziałem na północy. Nawet ludzie tutaj są inni, mają ciemniejszy odcień skóry, mówią innym językiem, nieco inaczej się ubierają – mężczyźni noszą coś, co przypomina mi cienki ręcznik zawinięty wokół bioder, najczęściej podwinięty do góry i zawiązany z przodu. Mam ochotę sprawić sobie taką kieckę, muszę tylko podpatrzeć, jak to się zawiązuje – biorąc pod uwagę, że nic pod spodem się nie nosi, rezultaty nieprawidłowej obsługi byłyby bardzo ambarasujące.

Życie na rozlewiskach
Życie na rozlewiskach

Bedąc w Keralii nie mogłem sobie odmówić poddania się zabiegowi ayurvedy. Nie, żebym wierzył, że jakikolwiek zabieg jest w stanie poprawić moją fisis, a jeśli chodzi o efekty zdrowotne, to wierzę tylko w proszki i potęgę przemysłu farmaceutycznego. Ale, ta mająca tysiące lat tradycji wiedza, jest niewątpliwie częścią kultury indyjskiej, a przecież po to tu jestem, aby tę tradycję zgłębiać. A poza tym, liczyłem po prostu na chwilę przyjemności, którą daje masaż relaksacyjny. Samo słowo ayurveda pochodzi z sanskrytu i oznacza wiedzą o życiu. Zgodnie z ną składamy się z 3 dosa (energii): vata (wiatr/powietrze), pitta (ogień) oraz kapha (woda/ziemia). Zaburzenie w równowadze między nimi, zbyt duża lub zbyt mała ilość którejś z nich jest przyczyną chorób. I właśnie zabieg ayurewedyczny ma za zadanie przywrócić tę równowagę i przeprowadzany jest, generalnie mówiąc, za pomocą dwóch metod: panchakarmy (wewnętrznego oczyszczenie organizmu) i masażu olejkami ziołowymi. Prawdziwa terapia, mająca przywrócić zdrowie i młodość, trwa co najmniej 2 tygodnie, więc musieliśmy pójść na kompromis. Pominęliśmy oczyszczenie, tym bardziej, że musielibyśmy sobie odmawiać tutejszego jedzenia i przeszliśmy do tego co przyjemne, czyli do masażu. Zamówiłem sobie dwugodzinny program relaksujący, składający się z masażu całej głowy wraz z twarzą, masażu całego ciała oraz zabiegu zwanego sirodhara. Masaże jak masaże, ale ten ostatni punkt był niezwykły: leżałem, a nade mną powieszono miskę, z otworem w dnie, z którego na moje czoło lał się ciepły olej z jakimiś ziołami. Miska lekko się kołysała, więc strumień oleju powoli przemieszczał się od jednej do drugiej skroni. Bardzo trudno opisać to uczucie, to było jak bardzo delikatne, powolne i ciepłe muśnięcie, niezwykle odprężające. Całe wrażenie z zabiegu mocno psuł fakt, że wykonywał go jakiś wąsaty facet, a nie piękna Hinduska, ale cóż, takie są tutaj zasady – kobieta masuje kobietę, mężczyzna mężczyznę.

Koczin, indyjskie plażowanie
Koczin, indyjskie plażowanie

Niewiarygodne, jak bardzo purytańskim krajem są Indie, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że są one ojczyzną Kamasutry. Nie mówię nawet o fakcie, że striptease jest tutaj zakazany, a o jakichkolwiek śmielszych scenach w bollywoodzkich filmach można zapomnieć. Ale nawet wszelkiego rodzaju kontrole bezpieczeństwa, na lotniskach czy przy wejściach do zabytków przeprowadzane są w 2 kolejkach, osobnej dla kobiet (te kontrolowane są za parawanem), a osobno dla mężczyzn. A już zupełnym kuriozum jest kąpiel w morzu czy rzece – ludzie kąpią się tutaj w ubraniu! I nie mam na myśli stroju kąpielowego, ale zwykły strój – spodnie, koszulę, czy sukienkę. Słyszałem już o tym wcześniej, ale przecierałem oczy, gdy zobaczyłem na plaży młode dziewczyny kąpiące się w swoich sukienkach czy „opalające się” ubrane od stóp do głów. Dotyczy to hindusek, muzułmanki nie kąpią się w ogóle, przynajmniej nie widziałem. Nic więc dziwnego, że widok Europejki czy Amerykanki w bikini ściąga na plażę tłumy śliniących się Hindusów. Ech, biedaki…

Mimo tych dziwactw, to miejsce jest naprawdę piękne. Tak się nam tutaj spodobało, że nad rozlewiskami spędziliśmy w sumie 3 dni. Udało się nam znaleźć w Alleppey malutki hotelik, właściwie to tylko kilka pokoi, położony nad samą wodą, w zupełnie odludnej okolicy. Bardzo skromnie urządzony, nie ma nawet ciepłej wody, ale kto w tropikach potrzebuje ciepłej wody? Oferuje za to niezwykły spokój, ciszę, bezpośredni kontakt z przyrodą. Dookoła tylko woda i las. Teraz siedzą sobie na leżaku przed naszym pokojem, gdybym miał nieco dłuższe nogi, mógłbym je sobie teraz moczyć w wodzie. Jest już wieczór, słyszę tylko odgłosy jakiś nocnych zwierząt, od czasu do czasu krzyk spłoszonych czymś ptaków i szum wentylatora nade mną. Czasem słychać jakiś nocnych rybaków, cicho przepływających parę metrów ode mnie, płyną po ciemku, nie wiem, czy nie chcą wystraszyć ryb, czy boją się, że ktoś ich nakryje. Jeszcze tli się obok mnie kadzidło przynoszone codziennie przez właściciela hotelu, nie wiem, czy dla odstraszenia komarów, czy ze względów religijnych, trochę głupio mi się pytać. Szczerze mówiąc, mógłbym tutaj zostać do końca życia, nawet jakoś przeżyłbym tutejszą prohibicję, a i do kąpieli w spodniach idzie się przyzwyczaić.

Fort Cochin

Kerala to zupełnie inne Indie niż te, które widzieliśmy w Delhi czy Dżajpurze, dużo bardziej przypominający Karaiby niż Azję. Wynika to zapewne nie tylko z tropikalnego klimatu i przyrody, ale również z podobnej przeszłości – okolice te od 3000 lat ściągają żądnych przygody i bogactwa Portugalczyków, Chińczyków, Żydów, Arabów. Każdy z przybyszów zostawił tutaj swój ślad, a wynikiem tego jest przedziwny melanż kulturowy, kraj, gdzie sąsiadują z sobą świątynie hinduistyczne, muzułmańskie meczety, chrześcijańskie kościoły i żydowskie synagogi. A to wszystko jeszcze okraszone jest sierpem i młotem, symbolem demokratycznie wybranych i rządzących tutaj od 1957 roku komunistów.

Nie widzi się tutaj takiej biedy jak na północy, poziom piśmiennictwa przekracza 90%, a oczekiwana długość życia jest o 10 lat wyższa niż w pozostałej części Indii. Niektórzy ten rozwój kulturowy przypisują właśnie komunistom, inni franciszkanom, których szkoły do dzisiaj rozsiane są po całym stanie. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale efekty widać gołym okiem.

Koczin, chińskie sieci rybackie
Koczin, chińskie sieci rybackie

Ostatnie dni w Agrze były koszmarnie zimne. Jak potem przeczytałem w gazecie, były to najzimniejsze dni tej zimy i jedne z najchłodniejszych w historii, temperatura w nocy spadała do niecałych 4°C, a w dzień było niewiele lepiej. Za to lądując w Koczin mieliśmy 32°C, co zdecydowanie zmieniło nasze nastroje. Zrzuciliśmy ciepłe ubrania i daliśmy się ponieść leniwie płynącemu tutaj biegowi życia. Wieczór spędziliśmy w swój ulubiony sposób – w knajpce pod gołym niebem, a do pełni szczęścia brakowało nam tylko jakiegoś dobrego drinka. W ogóle, to z alkoholem straszna bieda w Indiach jest. Większość restauracji nie ma licencji na alkohol, nie ma go też w karcie, ale gdy poprosi się o piwo to najczęściej się znajdzie, przyniesione w porcelanowym kubku albo w szklance owiniętej serwetką. O caipirinhi czy mojito mogę tylko zamarzyć. Pewnie na pobliskim Goa byłoby łatwiej, ale jakoś nie ciągnie mnie do takich kurortów.

Koczin, rybacy
Koczin, rybacy

Samo Koczin jest dość paskudnym, tłocznym i głośnym miastem, nie ma najmniejszego sensu spędzać tam czasu. Ale wystarczy przejechać most, aby znaleźć się w Fort Cochin, spokojnym i nieco sennym miasteczku, pełnym hotelików i restauracji. Jest tam również kilka miejsc, które warto zobaczyć. Jest żydowska dzielnica, w której nie sposób już dzisiaj spotkać Żyda, z synagogą i sklepikami sprzedającymi przyprawy, główne bogactwo Keralii. Jest kościół Św. Franciszka, podobno najstarszy kościół katolicki w Indiach, w którym kiedyś pochowany była Vasco da Gama (potem jego prochy wróciły do Portugalii). Co ciekawe, aby wejść do tego kościoła, trzeba zdjąć buty, zupełnie jak do świątyni muzułmańskiej czy hinduistycznej. Ale najfajniejszą rzeczą i symbolem tego miasta są wielkie, chińskie (ale takie stare, z XV w., nie współczesne „Made in China”) sieci rybackie. Każda z nich jest obsługiwana przez kilka osób, szkoda tylko, że system ten powoli ustępuje miejsca innym sposobom połowów.

Kathakali
Kathakali

Inną, wartą zobaczenia ciekawostką jest Kathakali, rodzaj przedstawienia wywodzącego się ze świątynnych rytuałów z II w. n.e. Bazuje ono na hinduistycznych eposach, takich jak Ramayana, Mahabharata czy Purany i przedstawiane jest przez niezwykle przebranych i ucharakteryzowanych aktorów. Przedstawienie dotyczą zwykłych ludzkich historii – miłości, zdrady, wojny, wypruwania flaków (dosłownie!) Aktorzy nie mówią, ale porozumiewają się gestami rąk (tzw. mudras) oraz niezwykle bogatą mimiką twarzy. Akompaniuje im śpiewak i 2 muzyków grających na bębnach niezwykłe, wprowadzające w trans rytmy. Zresztą kupiłem sobie podobny bęben, na razie potrafię tylko wprowadzać nim w szał, ale pilnie ćwiczę.

W Keralii znacznie zmniejszyliśmy tempo, najbliższe dni planujemy spędzić głównie leniuchując, delektując się przepyszną keralską kuchnią i super pogodą. Zobaczymy, kiedy nam się to znudzi.

Taj Mahal

Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuł Szach Jahan gdy umierała jego żona, Mumtaz Mahal. Nie wiem, czy prawdą jest, że wiadomość ta tak bardzo złamała mu serce, że posiwiał w ciągu jednej nocy. Ale dzisiaj zobaczyłem najpiękniejszy pomnik wystawiony miłość jaki mogę sobie wyobrazić, „łzę na policzku wieczności” – Taj Mahal.

Jeszcze w tym samym roku, gdy umarła Mumtaz Mahal – 1631 – rozpoczęła się budowa wielkiego mauzoleum, a cały kompleks był gotowy w 1653. Niestety, Jahan zaraz potem został uwięziony przez swojego syna Aurangzeba i do końca swojego życia oglądał Taj Mahal jedynie przez okno swojego więzienia w pobliskim Forcie Agra. Ze swoją żoną połączył się dopiero po śmierci, gdy został pochowany obok niej w mauzoleum.

Agra, Taj Mahal
Agra, Taj Mahal

Taj Mahal robi niesamowite wrażenie, to najprawdopodobniej najpiękniejsza budowla jaką w życiu widziałem. Cała wykonana jest z białego marmuru, rzeźbionego w motywy kwiatowe i inkrustowanego półszlachetnymi kamieniami. Dookoła wejścia, imitując kaligrafię, inkrustowane są wersety Koranu. Główny budynek, wysokości ok. 50 m, zwieńczony jest 5 kopułami, pośrodku jest największa, nadająca mauzoleum charakterystyczną formę. Dookoła, w 4 rogach stoją minarety. Wewnątrz, na środku stoi symboliczny grobowiec Mumtaz, a obok podobny, chociaż nieco większy Jahana. Ich prawdziwe groby są w podziemiach, niedostępne dla zwiedzających.

Pogoda w Agrze była fatalna – zimno, mgła. Na początku byłem zawiedziony, że nie uda się nam zrobić tak pięknych zdjęć, jak te widziane w katalogach. Ale potem uświadomiłem sobie, że oglądam Taj Mahal tak, jak widział go jego twórca – szary, smutny, zimny. Bo przecież to nie jest pamiątka czegoś radosnego, to nie jest dowód potęgi, ale owoc smutku, a ten jest właśnie taki jak dzisiejsza pogoda – szary, wilgotny i chłodny.

Jednak Agra to nie tylko Taj Mahal, na pewno wart zobaczenia jest potężny Fort czy Itimad-ud-Daulah, mauzoleum Mizry Ghiyasa Bega, dziadka Mumtaz Mahal i wezyra na dworze cesarza Jehangira. Ale Agra to również wszystkie nieszczęścia turystycznego centrum – tłumy przyjezdnych i armia handlarzy, rykszarzy, podejrzanych przewodników i mnóstwa innych namolnych ludzi, którzy tylko czekają na wydarcie kilku rupi. A do tego paskudna, chaotyczna zabudowa sprawiająca, że to miasto, poza kilkoma starymi zabytkami, jest niezwykle paskudne i nieprzyjemne. Dlatego bez żalu je opuściliśmy.

Agra, fort
Agra, fort

Bez żalu, co nie oznacza, że bez trudu. Niestety, nie zawsze podróż koleją po Indiach jest taka prosta jak nasza jazda z Delhi do Jaipuru. Sytuacja diametralnie komplikuje się, gdy pociąg tylko przejeżdża przez naszą stację, a my wraz z tysiącami Hindusów próbujemy wsiąść do właściwego wagonu, podczas gdy tysiące innych Hindusów próbują z tych samych wagonów wyjść. Teoretycznie, przynajmniej w Jaipurze, numery wagonów wyświetlane są na peronie, ale jakoś nie do końca numery te zgadzają się z prawdziwą numeracją. W ten sposób wsiedliśmy do pierwszego z brzegu wagonu, a potem z plecakami przedzieraliśmy się przez wąskie przejście, w stronę naszego wagonu. Całe szczęście, że to był tylko jeden wagon, nie wyobrażam sobie, abym w ten sposób przechodził przez cały pociąg, ponieważ pociągi tutaj są naprawdę bardzo długie, nie mam pojęcia ile wagonów, ale może ich być „ze czterdzieści”, więc mogło by to zająć całą podróż. Ale jeszcze gorzej było w Agrze. Pociąg spóźnił się ponad 2 godziny, a my zziębnięci czekaliśmy na peronie jego przyjazdu. Na szczęście potem już poszło w marę dobrze i po północy wróciliśmy do hotelu w Delhi, aby jutro polecieć na południe. Bylibyśmy trochę wcześniej, gdyby nie zachciało mi się jechać zwykłą rykszą, której właściciel dość, że był bardzo słabowity, to jeszcze wbrew zapewnieniem, nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest nasz hotel.

Nie mogę doczekać się tej podróży, o ile w Delhi było chłodno, a w Jaipurze ciepło, to w Agrze było koszmarnie zimno, dawno już tak nie zmarzłem. Najgorsze były podróże rykszą, gdy chłód dodatkowo wzmagany był przez pęd powietrza. Nie sądziłem, że będąc na wakacjach w Indiach będę tak marzł.

Jaipur

Codziennie pociągami w Indiach podróżuje 18-20 mln pasażerów, Wczoraj my byliśmy jednymi z nich. Podróżowanie pociągiem po Indiach jest łatwiejsze niż to się wydaje, jeśli tylko pojmie się skomplikowany system klas wagonów i statusów rezerwacji (tutaj polecam http://www.seat61.com/India.htm). Z wydrukowanym potwierdzeniem internetowej rezerwacji idzie się prosto na swoje miejsce. Same wagony, dla nas Polaków korzystających z usług PKP, nie są niczym specjalnie przerażającym, podróżowałem gorszymi w Polsce. Również punktualność pociągów jest podobna jak w Polsce, chociaż akurat nasz pociąg z Delhi do Jaipuru przyjechał punktualnie, rzecz w naszym kraju niesłychana.

Jaipur, Hinduski
Jaipur, Hinduski

Indie, które pamiętam z książek czytanych w dzieciństwie to kraj maharadżów, pełnych przepychu pałaców i indyjskich księżniczek. To wszystko znalazłem w Radżastanie. Szkoda tylko, że z braku czasu, nasz pobyt musieliśmy ograniczyć jedynie do Jaipur, stolicy stanu. Ten kraj na pewno wart jest poświęcenia mu dużo więcej uwagi.

Jaipur podoba się nam dużo bardziej niż Delhi, jest znacznie spokojniejszy, chociaż  określenie „spokojnie” jest tutaj bardzo względne – to wciąż jest typowe miasto Wschodu, tętniące życiem, atakujące wszystkie zmysły, pełne kolorowych bazarów,  kierowców trąbiących niemiłosiernie, kapliczek, z których unosi się zapach kadzideł. Gdy zanurzyliśmy się w to miasto, początkowe uczucie zagubienia i niepewności szybko ustąpiło fascynacji. Spacerując uliczkami miasta, wzdłuż niekończących się bazarów i sklepików, opędzając się czasem od namolnych handlarzy dóbr wszelakich, zaczęliśmy powoli przyzwyczajać się do Indii i wczuwać w rytm tutejszego życia.

Mieszkańcy Indii są bardzo sympatycznymi i otwartymi ludźmi, szczególnie ci młodsi, którzy często pozdrawiali nas krzycząc „Happy New Year!”. Mimo że to szczyt sezonu turystycznego, to w mieście nie widzi się wielu obcokrajowców, pewnie dlatego, że giną oni w tłumach mieszkańców, ma się wrażenie, że całe życie tutaj toczy się właśnie na ulicy. W tym tłumie ludzi wzrok przykuwają piękne stroje kobiet, w szczególności hindusek. O ile mężczyźni w większości ubierają się na modłę zachodnią, to kobiety najczęściej mają na sobie tradycyjne, nierzadko niezwykłej urody, zwiewne i kolorowe ubrania, na czole, tradycyjny znak, „trzecie oko”, teraz pełniący jednak rolę bardziej ozdobną niż religijną oraz mnóstwo biżuterii, łącznie z ozdobami na kostkach i pierścionkami na palcach nóg. To tak, jakby na ulicach Krakowa nagle pojawiło się tysiące kobiet w ludowych strojach. Na szczęście tak nie jest, powiedzmy sobie szczerze, krakowski strój jest średnio urodziwy. A może to tylko efekt tego, że gdy byłem mały czytałam o hinduskich księżniczkach, za to o polskiej pyzie wędrującej przez świat? Ona miała chyba strój łowicki, ale na jedno wychodzi.

Jaipur, muzułmanka w nikabie
Jaipur, muzułmanka w nikabie

Uwagę, chociaż zupełnie inną, przykuwają również muzułmanki, szczelnie okryte w hidżab, tyle że w wersji nieco mniej hardcorowej niż burka, bo z nikabem, przez który widać oczy. Czasem zdarza się, że ten hidżab jest naprawdę piękny, wyszywany srebrem. Ale wciąż jest to czarna płachta, szczelnie okrywająca kobietę, a właściwie rzecz, będącą wyłączną własnością mężczyzny. Jestem tolerancyjnym człowiekiem, ale do szału doprowadza mnie, częsty niestety w Indiach widok młodego, ubranego w dżinsy i fajną koszulę faceta i podążającej za nim, szczelnie okutłanej w czarną płachtę kobiety, on z XXI, ona z XI wieku. Nie przemawia do mnie argument, że ona sama tego chce, ponieważ została wychowana w takim, a nie innym systemie wartości, a to nie znaczy, że ten system jest dobry. Dlatego jestem gorącym zwolennikiem zakazu nikabu w Europie.

Jaipur, Royal Gaitor
Jaipur, Royal Gaitor

Wracając do Jaipuru – miasto założył w XVIII wieku Maharadża Jai Sing II, niezwykły człowiek, wojownik i astronom, który stworzył Jantar Mantar, obserwatorium astronomiczne, które mieliśmy okazję zwiedzić. Dla mnie, człowieka żyjącego ponad 200 lat później wciąż pozostaje zagadką przeznaczenie, a przede wszystkim sposób działania instrumentów, których ten używał.

Zabytkiem, który mnie najbardziej się podobał w Jaipurze były królewskie cenotafy, symboliczne grobowce znajdujące się tuż za murami miejskimi – Royal Gaitor. To przepiękne, misternie rzeźbione w białym marmurze budowle upamiętniające władców miasta, w tym jego założyciela Maharadży Jai Singha II. Samo miejsce, położone w górskiej dolinie, jest oazą spokoju, w szczególności po gwarnym mieście.

Jaipur, Hawa Mahal
Jaipur, Hawa Mahal

Za to najsłynniejszym zabytkiem miasta jest Hawa Mahal – Pałac Wiatrów. Delikatna konstrukcja z różowego piaskowca, zbudowana w 1799 roku przez Maharadżę Sawaj Pratap Singha, aby umożliwić ciekawskim kobietom z dworu królewskiego obserwację życia ulicznego. Widać zwyczaj gapienia się przez okno na sąsiadów nie jest tylko polską specjalnością. Sam zabytek jest dość fajny, zdecydowanie wart zwiedzenia.

Widzieliśmy również hinduistyczny kompleks Galta & Surya Mandir, zwany również „Świątynią małp”, od zwierząt, które występują tutaj w niewiarygodnej ilości. Jednak samo miejsce jest średnio interesujące. Nabawiłem się za to tutaj trzeciego oka – kolorowego znaczka na czole, które ma przynieść mi szczęście. Znaczek się już zmył, a jak na razie przyniósł tylko parę rupii hindusowi ze świątyni, który poopowiadał mi o hinduizmie, poczęstował mnie czymś słodkim i namalował właśnie ten czerwony znaczek.

Na wzgórzu świątynnym, a później również w mieście spotkaliśmy wielu sadhu, wędrownych mistyków i ascetów, którzy poprzez odrzucenie rzeczy materialnych i cielesnych, chcą osiągnąć mokszę – ostateczne wyzwolenie z przeklętego cyklu reinkarnacji. Sadhu uważani są w Indiach za świętych ludzi i darzeni są powszechnym szacunkiem.

Jaipur, Fort Amber
Jaipur, Fort Amber

Na pewno wart odrobiny wysiłku jest znajdujący się jakieś 20 min. jazdy od miasta Fort Amber, dawna siedziba władców Radżastanu. Położony w górach, majestatyczny fort, robi ogromne wrażenie. Imponuje zarówno potęga tej twierdzy jak i delikatne i piękne zdobienia wewnątrz.

Niedaleko fortu jest pochodząca z XVII w., świątynia Shiromani poświęcona Krisznie. Jej wejścia strzegą dwa rzeźbione słonie stojące przed pięknie rzeźbioną bramą. Pierwszy raz byłem we wnętrzu hinduskiej świątyni, panujący tam półmrok, zupełnie obce dla mnie symbole i rodzaj ołtarza przedstawiającego Krisznę zrobiły na mnie niesamowite wrażenie.

Jaipur, uliczne stragany
Jaipur, uliczne stragany

Ale to zupełnie nic w porównani z wrażeniami, jakie przyniósł mi zakup pamiątek. Sprzedawca posadził nas na kanapie, poczęstował nas herbatą z mlekiem i przyprawami i zaczął pokazywać swoje towary. Widać było wyreżyserowane słowa i gesty. Po pokazie zaczęły się negocjacje. Pierwsza cena była zupełnie horrendalna, ale ani oni, ani my nie potraktowaliśmy jej poważnie. Po półgodzinnym targowaniu ja już miałem dość i chciałem zgodzić się na ustaloną cenę, zabrać rzeczy i wyjść. Jednak Jola rozkręcała się coraz bardziej. Po godzinie sprzedawca miał dość i zawołał swojego szefa. Ten też bronił się długo, ale gdy wyszliśmy i było już ciemno, Jola niosła swoje szale kupione za 1/3 proponowanej ceny, wciąż trochę kręcąc nosem, że za dużo zapłaciła. Jednak ja, widząc minę sklepikarzy, jestem przekonany, że nieprędką wpuszczą Polkę do swojego sklepu.

Podobnie jak w Delhi, naszym podstawowym środkiem transportu była autoryksza, tak zwany tuk-tuk. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się na wynajęcia pojazdu na cały dzień, co wyszło zdecydowanie taniej i wygodniej. Za cały dzień kierowca chciał 400 Rs, my dołożyliśmy jeszcze 100, ponieważ Rafik był naprawdę niezwykle pomocny, bez niego nie zobaczylibyśmy niektórych miejsc. Osobom zainteresowanym chętnie udostępnię kontakt do niego.

Zapomniałam o najważniejszym – w końcu poprawiła się pogoda! Jaipur przywitał nas pięknym słońcem, bezchmurnym niebem i chociaż noce są zimne, to w dzień chodzę w koszuli z krótkim rękawem i cieszę się latem w środku zimy.

Jutro jedziemy do Agry, zobaczyć najsłynniejszy zabytek Indii – Taj Mahal.

Delhi

Dużo wrażeń, nie wiem od czego zacząć…

Old Delhi
Old Delhi

Może od początku i najmilszej dotychczas niespodzianki tej podroży: dostaliśmy od Lufthansy w prezencie darmowy upgrade i polecieliśmy do Delhi Business Class. Czyli lampka szampana na powitanie, chmara stewardess kręcących się koło nas, trzydaniowy obiad wybierany z karty, podawany na obrusie w prawdziwych naczyniach, a do tego szeroki wybór alkoholi. A przede wszystkim ogromny, rozkładany i regulowany na wszystkie strony fotel z masażem i więcej miejsca na nogi niż potrzebuję. Już się przyzwyczaiłem, nie wiem jak będzie w drodze powrotnej, raczej trudno liczyć na ponowny uśmiech losu.

Z drugiej strony mam też największe rozczarowanie – pogoda. Spodziewałem się co prawda, że tutaj, na północy Indii, o tej porze roku nie będzie upałów, ale jest po prostu chłodno – chmury, w czwartek od czasu do czasu coś pokropiło, w piątek wyszło nieśmiało słońce, ale wciąż jest zaledwie ok. 15ºC. Ciepło, w porównaniu z tym, co zostawiliśmy w Polsce, ale zimno wg mojej normy. No trudno, jakoś wytrzymamy te kilka dni, a potem lecimy na południe, gdzie temperatury powinny być zdecydowanie wyższe.

Old Delhi, ryksze na ulicy
Old Delhi, ryksze na ulicy

Niewiele brakowało, a na tytuł największego rozczarowania zasłużyłoby sobie samo Delhi. Przywitało nas tutaj nowe lotnisko, a potem szeroka autostrada prowadząca do miasta. Wszystko jak w Europie, przygotowane na niedawno zakończone Commonwealth Games. Na szczęście wszystko szybko wróciło do normy i Indie znowu pokazały mi swoje egzotyczne oblicze, które znam z poprzedniej swojej wizyty. Kraj egzotyczny, pełen gwaru i ludzi najróżniejszych wyznań – hindusów, muzułmanów, buddystów, dżinistów, sikhów i wielu innych, którego kultura i atmosfera jest zupełnie obca, czasem przerażająca, ale jeszcze bardziej fascynująca. Na ulicy, oprócz ludzi, spotyka się mnóstwo zwierząt i najróżniejszej proweniencji, niemiłosiernie trąbiących pojazdów – od ryksz poprzez wozy ciągnięte przez zwierzęta, na samochodach skończywszy. Właśnie ryksze, a właściwie autoryksze (napędzane silnikiem) są naszym podstawowym środkiem komunikacji po mieście. Spacery tutaj są bez sensu, brak jakichkolwiek oznaczeń ulic czy drogowskazów, do tego ogromny ruch na ulicach, brak chodników i jakichkolwiek zasad ruchu drogowego skazuje nas na korzystanie ze środków transportu, dość taniego zresztą, jeśli się dobrze targować (jakieś 50 Rs / 3 zł) za jazdę po mieście. Sam w życiu nie zdecydowałbym się zasiąść tutaj za kierownicą i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak to się dzieje, że tutejszy styl jazdy nie dziesiątkuje mieszkańców Indii. Nie istnieje tutaj coś takiego jak pasy ruchu, każdy po prostu próbuje przedostać się do przodu, jak w jakimś spanikowanym stadzie, wśród setek innych pojazdów i pieszych.

Jednym z pierwszych skojarzeń, jakie mam z Indiami jest Mahatma Gandhi, niezwykły człowiek i bohater narodowy tego kraju. Jego doktryna niestosowania przemocy (ahimsa) i biernego oporu (satyagraha) tak podziwiana przez cały świat, przyniosła Indiom w 1947 roku niepodległość, niestety jemu samemu kilka miesięcy później przyniosła śmierć z ręki hinduskiego fanatyka. Byliśmy w miejscu, gdzie to się stało – Gandhi Smriti. Ogromne wrażenie robią odcisku stóp wyznaczające ostatnią drogę, którą przeszedł Gandhi od swojego domu do miejsca, gdzie został zamordowany. Warte zwiedzenie jest również niewielkie muzeum poświęcone Gandhiemu, a w szczególności nowoczesna, multimedialna wystawa Wieczny Gandhi, pełna niezwykłych rekwizytów, często pozwalających na interakcję ze zwiedzającymi.

New Delhi, Lal Qila
New Delhi, Lal Qila

Innym miejscem będącym symbolem indyjskiej niepodległości jest Lal Qila (Czerwony Fort), wielka budowla wykonana z czerwonego piaskowca, zbudowana w połowie XVII w. przez Szaha Dżahana. Nie zdążył one jednak przenieść tutaj stolicy, ponieważ został pojmany i osadzony w więzieniu przez swojego syna Aurangzeba, wyjątkowo wrednego typa, islamskiego fanatyka, który jeszcze będzie się pojawiał w moich wspomnieniach z tej podróży. Zawiśnięcie indyjskiej flagi na tym forcie stało się symbolem odzyskania niepodległości przez ten kraj, a do dzisiaj wygłaszane są stamtąd orędzie premiera w rocznicę tego wydarzenia. Sam fort jest dość ciekawy, daje wyobrażenie o niegdysiejszej potędze dynastii Mogołów.

Zupełnie inne wrażenie zapewnia dargah, pochodzące z końca XVI w. mauzoleum sufickiego świętego Hazrat Nizam-ud-dina. Do samego mauzoleum – małego pomieszczenia, na środku którego znajduje się obsypany kwiatami grób świętego – prawo wejścia mają tylko mężczyźni, ale do całego kompleksu mogą wchodzić wszyscy, oczywiście po zostawieniu butów na zewnątrz i okryciu głowy. W środku odbywają się muzułmańskie modły, a wieczorami można posłuchać qawwali – pieśni łączących elementy perskiej i indyjskiej muzyki klasycznej oraz teksty chwalące Boga, proroka oraz sławiące życie świętych. Całe to miejsce jest niezwykłe, pełne mistyki, dalekie od naszego zwykłego pojmowania islamu, nie pozostające bez wpływów hinduizmu – kwiaty czy składane pokłony świętemu nie są, jak powiedziała nam pewna spotkana tam dziewczyna, muzułmańską tradycją.

Old Delhi, restauracja Karim's
Old Delhi, restauracja Karim’s

Za to prawdziwie muzułmańskim meczetem jest zapewne Jama Masjid, w Starym Delhi. Ta wielka świątynia, mogąca pomieścić 25 tys. osób nie zrobiła niestety na mnie specjalnego wrażenia, zdecydowanie dużo większe robi otoczenie meczetu, istny labirynt uliczek, bazarów i kramów sprzedających najróżniejsze rzeczy, atakujących wszystkie zmysły. Tutaj też zjedliśmy obiad: kurczaka pieczonego w tradycyjnym piecu tandoori, z pikantnymi przyprawami.

Zresztą tutejsze jedzenie jest jedną z największych atrakcji tej podróży. Lokalna kuchnia jest dla nas zawsze częścią kultury, jedną z najważniejszych rzeczy, które chcemy poznać. Indyjskie jedzenie, zarówno typowo hinduskie (wegetariańskie), jak i muzułmańskie są nieodłącznym składnikiem kultury tego kraju, a do tego jednym z jego najlepszych aspektów. Jest po prostu przepyszne.

Jutro opuszczamy Delhi, jedziemy zobaczyć Radżastan.

Aha, dzisiaj jest Sylwester, właściwie zapomniałem, w Indiach nowy rok obchodzi się na wiosnę. Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, aby był on niezwykłym rokiem, rokiem, w którym marzenia się spełniają.