Archiwa tagu: Tajlandia

Indochiny i Tajlandia

Nie tego się spodziewałem. Planując ten wyjazd myślałem, że będzie to coś porównywalnego z Indiami – trudna i momentami ciężka, ale jednocześnie pełna wrażeń i egzotyki podróż. Okazało się jednak, że to był bardzo lajtowy wyjazd, a pobyt w tych stronach bardziej przypomina Europę niż Azję.

Luang Prabang, Mekong
Luang Prabang, Mekong

Zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko było tylko iluzją, teatrem dla bogatych ludzi Zachodu. Spędzając po kilka dni turystycznych gettach każdego z tych krajów nie sposób stwierdzić jak tamtejsze życie wygląda naprawdę. Jasne, fajnie było zjeść dobre jedzenie w eleganckiej restauracji, popić francuskim winem, ale gdy kelner przynosi rachunek wartości jego miesięcznej pensji, to łatwo dojść do wniosku, że to jest chore. Wystarczyło tylko krótkie wyjście poza turystyczną dzielnicę Luang Prabang aby zobaczyć, że prawdziwy Laos nie ma wiele wspólnego z okolicami naszego hotelu. Trudno zresztą, żeby było inaczej, gdy dochód narodowy na osobę Kambodży to 7% polskiego, Laosu 10%, a nawet bogata Tajlandia to tylko trochę ponad 1/3 naszego PKB. Dlatego, mimo, że spędziłem w tamtych krajach 3 tygodnie, to tak naprawdę nic o nich nie wiem.

Delta Mekongu
Delta Mekongu

W Azji najgorsze dla mnie zawsze jest podróżowanie. Zatłoczone drogi powodują, że przejechanie nawet krótkiego dystansu zabiera mnóstwo czasu. Samoloty są dużo szybsze i pozwalają zobaczyć więcej miejsc w krótszym czasie, dlatego to one były podstawowym naszym środkiem transportu. Poza krótką trasą z Ho Chi Minh do Can Tho oraz Hanoi – Ha Long – Hanoi wszędzie lataliśmy. Oszczędziło nam to mnóstwo czasu, ale jednocześnie niestety bardzo mocno nadwyrężyło nasz budżet. Bilety kupowaliśmy przez internet, często na loty z dnia na dzień, a zdarzało się również kupować bilet na kilka godzin przed odlotem. Lataliśmy kilkoma liniami, zawsze były to zachodnie samoloty, nigdy nie mieliśmy żadnych problemów, nie licząc śpiącej załogi na jednym z lotów, mam nadzieję, że przynajmniej pilot nie przysypiał. Szczególnie mile wspominamy Bangkok Airlines, które oferują darmowe wejście do saloniku dla wszystkich pasażerów, a tam można skorzystać z wi-fi, kawy i przekąsek.

Luang Prabang
Luang Prabang

Transport publiczny, poza Bangkokiem, właściwie nie istnieje. Jednak wszędzie można skorzystać z ryksz czy taksówek i to jest zdecydowanie lepsze rozwiązanie na zwiedzanie miasta niż piesze wycieczki. Po tych miastach nikt nie chodzi na piechotę, chodniki, jeśli w ogóle są, to i tak są zajęte przez parkujące skutery albo stoiska handlowe. Zawsze trzeba się targować, bo kierowcy naciągają niemiłosiernie.

Bangkok, chińska dzielnica
Bangkok, chińska dzielnica

Jedzenie, jak wszędzie w Azji, jest bardzo dobre, chociaż moim zdaniem nie dorównuje indyjskiemu. Każdy kraj ma swoją specyficzną, różniącą się od sąsiadów kuchnię, wszędzie jednak dominowały ryby, owoce morza i warzywa. Dość trudno było mi się przyzwyczaić do kuchni wietnamskiej – ich przywiązanie do zup już od śniadania i generalnie do moczenia wszystkiego w sosach i zupach jest dość irytujące, więc po kilku dniach nie mogłem na zupy już patrzeć. Kuchnia kambodżańska jest pełna aromatów i bardzo ostra, chociaż chyba najsmaczniejsza moim zdaniem z tych czterech krajów. Turystyczne dzielnice tych krajów pełne są bardzo dobrych restauracji, ale bez problemów i tanio można również zjeść w wielu barach i u ulicznych sprzedawców. Najmilej wspominamy restaurację Hoa Tuc, położoną w starej sajgońskiej rafinerii opium, nie tylko ze względu na wyśmienite jedzenie i bardzo dobry wybór win, ale przede wszystkim za jej położenie – w centrum, ale jednocześnie w ustronnym ogrodzie z daleka od zgiełku miasta.

Hanoi, świątynia Bach Ma
Hanoi, świątynia Bach Ma

Wybór noclegów jest ogromny – od  miejsca w hostelu za parę dolarów do apartamentów hotelowych za $10,000. Byliśmy w szczycie sezonu, ale nie było nigdy problemów z wyborem hotelu. Zdecydowanie najlepszym noclegiem był Green Village Homestay, nieopodal Can Tho, nie tylko ze względu na spokój, ale również na niezwykłą gościnność właścicielki.

Z gościnnością spotykaliśmy się zresztą na każdym kroku. Mieszkańcy tamtych regionów są niezwykle miłymi i otwartymi ludźmi, chętnymi do pomocy i dobrze mówiącymi po angielsku. Zawsze czuliśmy się bezpiecznie, no ale to nie Kraków, gdzie buraki chodzą z nożami po ulicach.

Mam pewne wrażenie niedosytu. Chcieliśmy chyba za dużo zobaczyć jak na jedne wakacje, ale tak naprawdę nie poznałem żadnego z tych krajów. To tak jakby zwiedzać góry skacząc od szczytu do szczytu, nie widząc piękna ich zboczy, a przede wszystkim nie zaznając wysiłku (i satysfakcji) z wchodzenia na te szczyty. Pewnie nigdy już w te okolice nie pojadę, ale kto wie…

Chiang Mai

Miała być plaża, a są góry. Zdecydowaliśmy, że szkoda by było spędzić resztę wakacji leżąc na piasku, więc zamiast na południe, skierowaliśmy się na północ Tajlandii do Chiang Mai.

Chiang Mai, rot daang
Chiang Mai, rot daang

Oczekiwania były duże: mieliśmy iść na trekking, zobaczyć rdzennych mieszkańców i spać w górach. Jednak gdy bliżej przyglądnęliśmy się ofercie, okazało się, że ten trekking to tak naprawdę godzina marszu, reszta to jakieś pływanie na tratwach, jazda na słoniach czy inne bzdety. Najgorsze okazały się te plemiona – to są uchodźcy z Birmy, którym Tajlandia nie daje azylu, ale nie waha się zamykać ich w ludzkich zoo i zarabiać na nich. Uznaliśmy, że nie przyłożymy do tego ręki i w ten sposób zamiast trekkingu spędziliśmy kilka dni na poznawaniu uroków Chiang Mai i okolic.

Chiang Mai, wnętrze świątyni
Chiang Mai, wnętrze świątyni

Miasto niestety nie ma uroku Luang Prabang, ale na szczęście nie ma również toksycznej energii Bangkoku. Ma sporo świątyń, ale szczerze mówiąc, po 3 tygodniach pobytu tutaj, nie mam już ochoty na oglądanie tysięcznego wizerunku Buddy. Na szczęście jest parę dobrych barów i restauracji, co jest tym bardziej cenne, że kuchnia północnej Tajlandii różni się od tego, co próbowaliśmy w stolicy.

Szukając jakiś atrakcji w Chiang Mai trafiliśmy do… zoo. Nie lubię takich miejsc, ale z braku lepszych pomysłów oraz zwabieni dobrymi recenzjami, zdecydowaliśmy pojechać tam na chwilę, ale tak się nam spodobało, że spędziliśmy cały dzień. Ogród jest świetnie zrobiony, zwierzęta mają mnóstwo miejsca. Zdecydowanie największą atrakcją są pandy. Nigdy nie widziałem ich żywych, na wolności nie mam właściwie szans aby je kiedykolwiek spotkać, ale zoo w Chiang Mai, jako jedno z niewielu na świecie ma parę tych uroczych zwierząt. Spędziliśmy pewnie z godzinę obserwując ich zachowanie.

Bangkok

Bardzo zaskoczyło mnie to miasto. Gdyby nie buddyjskie świątynie i mnisi w szafranowych kaszajach można byłoby pomyśleć, że jesteśmy w Europie. Ale im przebywa się w tym mieście, tym więcej Azji się tu odkrywa – uliczne stragany z aromatycznym jedzeniem, hałasujące tuk-tuki, egzotyka schowana wśród fasad nowoczesnych wieżowców.

Przylecieliśmy późnym wieczorem po dość krótkiej – w porównaniu z ostatnią wycieczką na Bali – podróży. Właściwie najwygodniej byłoby dojechać do miasta nowoczesnym pociągiem *Skytrain”, ale wizja dwóch przesiadek późnym wieczorem w obcym mieście skłoniła nas do pójścia na łatwiznę i wzięcia taksówki. Byłoby OK, gdyby nie korek na 4 pasmowej drodze z lotniska, ale korki to stały element tutejszego krajobrazu.

Gdy rano wstaliśmy obudzeni budzikiem, trochę rozczarowała nas pogoda, było ciepło, ale nie upalnie, jak się spodziewaliśmy. Tak naprawdę 28°C jest bardziej stosowne do zwiedzania miasta, ale uciekając od zimy miałem ogromną ochotę na jakieś ekstremalne doznania. No trudno, spędzimy w okolicy jeszcze 3 tygodnie, wygrzejemy się.

Na dzień dobry zapłaciliśmy frycowe dając się namówić na beznadziejną wycieczkę łodzią za prawie 80 zł od osoby. Chcieliśmy tylko popłynąć do największych tutejszych atrakcji, czyli Wat Phra Kaew oraz Grand Palace, a to można było zrobić tramwajem wodnym za 4 zł. Cóż, pierwszy dzień, byliśmy trochę spłoszeni. W Tajlandii trzeba ciągle uważać na naciągaczy, a taksówkarze to jakaś zaraza. Nie chcą włączyć licznika, bo mówią, że jest duży ruch (jakby kiedykolwiek był mały), a gdy się uprzesz, po prostu powiedzą, że nie pojadą i koniec. Nieco mniej kapryśni są kierowcy tuk-tuków, chociaż i tak na dzień dobry podają cenę dwa razy wyższą od tej, za którą w końcu zgodzą się pojechać. A tak w ogóle, to najlepszym środkiem transportu jest tutaj tramwaj wodny, za paręnaście bathów można szybko przedostać się do największych atrakcji miasta. Trzeba tylko jakoś na przystań dojechać i tutaj znowu trzeba uważać na taksówkarzy, którzy zamiast na przystań tramwaju wodnego wożą na przystanie łodzi wycieczkowych, za co dostają stosowną prowizję. Alternatywnym transportem jest Skytrain BTS (tramwaj jeżdżący po umieszczonych wysoko torach) lub metro, ale sieć transportowa jest niestety niewielka, a poza tym w godzinach szczytu zapycha się ona niemiłosiernie. Dlatego następnym razem, jeśli w ogóle do niego dojdzie, będę rezerwował nocleg koło przystani rzecznej.

Bangkok, Wielki pałac
Bangkok, Wielki pałac

Wracając do atrakcji: Wat Phra Kaew to przepięknie i bogato zdobiony kompleks świątynny ze statuetką Szmaragdowego Buddy. Jest on niezwykłą świętością dla buddystów, jego szaty zmienia podobno sam król Tajlandii, sam zresztą otaczany ogromną czcią, jego portrety są widoczne na każdym kroku, łącznie z banknotami. Grand Palace z kolei, to była rezydencja władców Tajlandii, z zewnątrz wygląda bardzo imponująco, do środka nie udało się nam wejść.

Niedaleko jest inna świątynia, Wat Pho. Z zewnątrz nie robi ona specjalnego wrażenia, szczególnie jeśli wcześniej było się w Wat Phra Kaew. Ale wystarczy wejść do środka, aby oniemieć na widok ogromnego, gigantycznego posągu wypełniającego cały budynek. Trudno w ogóle to opisać, złoty posąg leżącego buddy, zamkniętego w klatce z kolumn podtrzymujących dach świątyni jest kompletnie surrealistyczny i na pewno trudny do zapomnienia.

Bangkok, Wat Pho
Bangkok, Wat Pho

Mniejsze wrażenie robi 3 metrowy posąg Złotego Buddy, w Wat Trimit, ale gdy pomyśli się, że jest on wykonany w całości ze złota i waży 5 ton, mimowolnie człowiek zaczyna się zastanawiać nad jego wartością materialną. Na szczęście nie mam zielonego pojęcia ile kosztuje złoto, więc niespecjalnie się tym podniecałem.

Złota zresztą w okolicy jest sporo – obok Wat Trimit zaczyna się Chińska Dzielnica, pełna sklepików i bazarów. Sprzedają one głównie jedzenie, w większości kompletnie dla mnie nieznane, egzotyczne i, czasami, nieco… przerażające. Ale są również sklepy ze złotem. Nie ze srebrem, nie z kamieniami szlachetnymi, ale ze złotem, tylko i wyłącznie. Ogromny wybór łańcuchów i łańcuszków, wisiorów i wisiorków. Szczerze mówiąc, wygląda to trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale są różne gusta, czego dowodzą spore tłumy w sklepach.

Bangkok, chińska dzielnica
Bangkok, chińska dzielnica

Aha, w Bangkoku są również mini warany. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, sam w to nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem na własne oczy w parku Lumphini około metrowego gada jako żywo przypominającego warana. Nawet tak samo wyciągał język. Niesamowicie. A tak w ogóle, to ten park przypominał mi Central Park w Nowym Jorku, tyle, że otaczające wieżowce w Bangkoku są nowsze. Następna rzecz, która łączy Bangkok bardziej z Zachodem niż ze Wschodem. Tylko de warany…

Wizyta w Tajlandii nie mogła by się odbyć bez tradycyjnego masażu. Salony masażu można spotkać na każdym rogu, my zdecydowaliśmy się na dwugodzinny zabieg, w czasie którego masażystki wbijały nam w mięśnie palce, łokcie kolana i stopy. To zdecydowanie nie miało nic wspólnego z relaksem, na następny raz wezmę jakąś aromaterapię czy coś podobnego. Oczywiście pod warunkiem, że przestaną mnie wreszcie po tym ostatnim masażu boleć mięśnie.

Nie mogliśmy oczywiście zapomnieć o naszym ulubionym punkcie programu kulturalnego: restauracjach. Tajskie jedzenie znam, lubię, często zresztą sami je robimy w domu. Pobyt tutaj oczywiście nie mógłby się obyć bez porównania naszych dzieł z oryginałami. W sumie curry wychodzi nam nie gorzej, ale moim ulubionym daniem tutaj stał się pad thai – smażony makaron ryżowy z jajkiem, tofu, kiełkami i innymi dodatkami. Wcześniej go nie znałem, spróbowałem tutaj w dwóch różnych restauracjach i za każdym razem był super, pewnie po powrocie do domu zaczniemy go robić.
W Bagkoku spędziliśmy dwa dni i bez większego żalu wylecieliśmy stamtąd do Wietnamu. Teraz jesteśmy w Sajgonie, ale jak było, opowiem w następnym odcinku.