Archiwum kategorii: Hiszpania 2008

Weekend w Andaluzji w 2008 r.

Przygotowania do podróży

Andaluzja jest esencją Hiszpanii, to tutaj przenikają się jej europejskie i mauretańskie korzenie. Dlatego po koszmarze pierwszomajowych korków, gdy obiecaliśmy sobie, że następnego długiego weekendu na pewno nie spędzimy w samochodzie, postanowiliśmy zrealizować swoje marzenie i odwiedzić Andaluzję i jej najsłynniejsze miasta: Sevillę i Granadę – aby zaznać ciepła, sprawdzić jeszcze raz swój hiszpański i poznać bajkowy kraj. Nie zawiedliśmy się.

Ponieważ niestety z Krakowa nie ma bezpośrednich lotów do Andaluzji, musieliśmy szukać czegoś z przesiadką. Okazało się, że Centralwings ma w miarę tanie bilety do Barcelony, a stamtąd można łatwo dostać się do innych części Hiszpanii. Kupiliśmy bilety Iberii z Barcelony do Sevilli i z Granady do Barcelony. Później dowiedzieliśmy się, że Vueling ma jeszcze lepsze połączenia w Hiszpanii (dające więcej czasu na zwiedzanie, a mniej strat na czekanie na przesiadkę na lotnisku), ale niestety było już za późno. Z Sevilli do Granady zdecydowaliśmy się pojechać pociągiem.

Wzięliśmy wolną środę i piątek i we wtorek o 23.20 wylecieliśmy do Barcelony. Przylecieliśmy na miejsce o 1.55. Ponieważ lot do Sevilli był dopiero o 6.50 próbowaliśmy nieco zdrzemnąć się na lotnisku, co było dość trudne, tym niemniej możliwe. Zresztą o 4. już zaczął się ruch, więc również my powoli zaczęliśmy zbierać się do wylotu.

Sevilla

Jak pisał Byron, “Sevilla jest sympatycznym miastem słynącym z pomarańczy i kobiet”. To tutaj mieszkała Carmen, bohaterka opery Bizeta, cyrulik Figaro z opery Rossiniego i słynny playboy Don Juan.

Lot do Sevilli minął szybko i o 8.20 wylądowaliśmy w stolicy Andaluzji. Niestety, pogoda, którą zastaliśmy była mocno odbiegała od naszych wyobrażeń o hiszpańskiej wiośnie – gęste chmury i temperatura ok. 20 ºC. Było to co prawda i tak dużo lepiej niż deszcz i 10 ºC w Polsce, ale nie tego się spodziewaliśmy. Na szczęście pogoda szybko się polepszyła, koło południa wyszło słońce i zrobiło się ciepło, a potem upalnie.

Autobus z lotniska przywiózł nas prawie pod sam hotel Alcazar (c/ Menéndez y Pelayo 10). Hotel był bardzo przyzwoity, a co najważniejsze, świetnie położony – z dogodnym połączeniem z lotniskiem i kilka minut pieszo od największych atrakcji miasta.

Niestety, było jeszcze za wcześnie, więc nie mogliśmy się wprowadzić, ale bez problemu można było zostawić plecak i wyruszyć na zwiedzanie. Zaczęliśmy jednak od śniadania, w barze sąsiadującym z hotelem – typowe hiszpańskie churros, sok pomarańczowy i kawa.

Ogrody de los Reales Alcazáres

Potem rozpoczęliśmy zwiedzanie. Naprzeciwko hotelu, po drugiej stronie ulicy znajdują się ogrody de los Reales Alcazáres, które prowadzą do dzielnicy Santa Cruz i do największych atrakcji Sevilli – Alcazár i katedry. Ponieważ Giralda (wieża katedry) była chwilowo zamknięta, rozpoczęliśmy zwiedzanie od Alcazár. Słowo to pochodzi z arabskiego i oznacza pałac albo zamek. Ten w Sevilli był wybudowany w VIII w. przez Maurów, ale obecną formę nadał mu Pedro el Cruel de Castilla, który żył tutaj ze swoją panienką w XIV w. Pierwszy raz spotkałem się z mauretańską architekturą mudéjar, zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie. Byłem zachwycony detalami architektonicznymi i wspaniałymi ogrodami.

Po południu ruszyliśmy w dalsze zwiedzanie miasta. Najpierw zwiedziliśmy Plaza de España, który wybudowano w 1929 roku z okazji Targów Amerykańskich. Zrobił on na nas spore wrażenie, a potem poszliśmy wzdłuż rzeki Guadalquiir do Torre del Oro, która wrażenie robi zdecydowanie mniejsze, by nie powiedzieć, że rozczarowuje.

 

La Giralda
La Giralda

Wieczorem znowu pospacerowaliśmy nieco po uliczkach Santa Cruz i tam też zjedliśmy kolację. Za 2 gazpacho, sałatkę ziemniaczaną ali-oli, wino i manzanille zapłaciliśmy 12€. Jedzenie było dobre, ale niestety manzanilla okazała się nie tym, na co miałem nadzieję – zamiast cydru, na który liczyłem, dostałem coś bardziej przypominającego samogon. Jak później sprawdziłem, cydr po hiszpańsku to sidra. To już nie pierwszy raz, gdy to co zamówiłem odbiegało mocno od tego, co chciałem zamówić…

Za to reszta wieczoru, była dużo bardziej pasjonująca. Sevilla jest stolicą Andaluzji, a więc ojczyzny flamenco. Nie ma lepszego miejsca, aby poznać tą kulturę. Poszliśmy na pokaz flamenco do baru La Carbonería. Był on polecany na forach internetowych i w przewodnikach jako miejsce, gdzie można zobaczyć w miarę autentyczne flamenco. Bardzo trudno do niego trafić, ponieważ na zewnątrz nie ma żadnego szyldu. Wygląda to trochę jak nielegalna impreza, na którą trafić mają tylko wybrani, tak pewnie wyglądały nielegalne restauracje z alkoholem w czasach amerykańskiej prohibicji. Dobrze, że ludzie, których się pytałem wiedzieli, gdzie to jest. W środku wyposażenie, mówiąc oględnie, bardzo surowe. Przypominało mi raczej restauracje u schyłku epoki komunizmu w Polsce, niż popularny bar w jednym z najbardziej znanych miast w Europie. Ponieważ do pokazu, który miał zacząć się o 23. było jeszcze trochę czasu, usiedliśmy zaraz przy scenie i kupiliśmy po piwie. Szybko jednak zamieniliśmy piwo na bardzo dobrą sangrię.

Flamenco
Flamenco

Nie znam się niestety na flamenco i nie jestem w stanie właściwie ocenić poziomy pokazu. Wydaje się, że bardzo mocno odbiegał poziomem od tego, co później słuchałem na kupionych płytach. Pokaz był jednak bardzo interesujący, szczególne wrażenie robił śpiewak, który był jednocześnie liderem grupy. Taniec był nieco gorszy, tancerka była mocno przeciętnej urody, ale za to ubrana była tak, jak się od tancerek flamenco wymaga. Zresztą większość Hiszpanek, podobnie jak Włoszek, bardzo brzydko się starzeje. Młode są często bardzo śliczne, ale po ukończeniu jakiś 25 lat, coś się z nimi złego dzieje.

Gitarzysta sprawiał wrażenie bardzo początkującego. Ale to wszystko wyglądało bardzo autentycznie. A to było najważniejsze.

Sevilla

Drugiego dnia przypadało Boże Ciało, które w Andaluzji obchodzone jest bardzo uroczyście. Dzień wcześniej widziałem ogłoszenie o procesji wychodzącej o 18.15 spod jednego z kościołów. Nastawiłem się, że pójdziemy na tą procesję, ale wcześniej zwiedzimy to co jeszcze w Sevilli do zwiedzenia pozostało. Rano poszliśmy więc do katedry, licząc na jej zwiedzenie i wyjście na

Procesja Bożego Ciała
Procesja Bożego Ciała

Giraldę – górującą nad katedrą dzwonnicę, przebudowaną z wybudowanego przez Maurów w XII w. minaretu. Okazało się jednak, że pod katedrą właśnie kończy się procesja Bożego Ciała. Niestety w czasie urlopu nieco straciłem poczucie czasu i nie zauważyłem, że widziane wcześniej ogłoszenie dotyczy innego dnia i innego święta. Dobrze, że w ogóle zobaczyłem jakąś procesję, chociaż nie różniła się ona jakoś zasadniczo od takich uroczystości w Polsce. Po procesji weszliśmy do katedry, która jest większa niż Bazylika Św. Piotra w Watykanie, czy katedra Św. Pawła w Londynie. Jej budowniczowie chcieli, aby następne pokolenia widząc ogrom świątyni uznali jej twórców za szalonych. Ja nie uznałem ich za szalonych, w XXI wieku większych świrów widzi się codziennie w telewizji.

La Giralda nocą
La Giralda nocą

Niestety, okazało się, że z powodu święta zamknięta jest Giralda. Było to napisane zresztą na ogłoszeniu na bramie katedry, podobnie jak o procesji, która zaczynała się o 8.30. Widziałem to ogłoszenie dzień wcześniej, ale nie chciało mi się go przeczytać. Teraz mam nauczkę, żeby czytać takie rzeczy ponieważ może minąć nas coś ważnego – jak np. oglądanie Sevilli z Giraldy. Nic, mam przynajmniej następny powód, aby wrócić do Sevilli.

Potem zaczęliśmy zwiedzać Casa de los Pilatos z XVI w. – Dom Piłatów. Według legendy, dom wzorowany był na domu Poncjusza Piłata, ale w rzeczywistości nazwa wzięła się ze stacji drogi krzyżowej, która miała przez wiele lat miejsce w pobliżu tego domu. Sam dom był wart zwiedzania, chociaż akurat dopłacanie do zwiedzania 2. piętra było naszym zdaniem bez sensu. Wszystko co najciekawsze było na dole i w ogrodzie.

Lunch zjedliśmy na dwa razy – pierwszą częścią była przekąska (krewetki), które zjedliśmy w Santa Cruz, a właściwy obiad zjedliśmy w restauracji koło hotelu, w którym zwykle jadaliśmy śniadania. Muszę koniecznie uzupełnić swoje słownictwo kulinarne, ponieważ moje zamawianie przypomina za bardzo ruletkę. Chociaż potrafię dopytać się o szczegóły potraw, to nie zawsze rozumiem odpowiedź. I w ten sposób najczęściej kończę z owocami morza na talerzu. Nie, żebym miał coś przeciwko nieżywym bezkręgowcom, ale wolałbym swoje jedzenie wybierać bardziej świadomie.

 

Parque de Maria Luisa
Parque de Maria Luisa

Popołudnie spędziliśmy w parku de Maria Luisa. Bardzo dobre miejsce by uciec przed upałem – pełne drzew, fontann, jest również staw i wyspa ptaków na niej. Jeden z najładniejszych parków jakie widziałem w życiu. Nie wiem tylko dlaczego główne alejki w tym parku noszę imiona bandytów – Cortesa, który splądrował dzisiejszy Meksyk i wymordował Azteków oraz tego świniopasa Pizarra, który zabijał Inków.

Flamenco
Flamenco

Wieczór spędziliśmy znowu spacerując po Santa Cruz, gdzie natknęliśmy się na kolejną procesję z okazji Bożego Ciała. Ponieważ nie mogliśmy się zdecydować co do wyboru nowego lokalu, poszliśmy zgodnie z regułą inż. Mamonia oglądnąć to co już znaliśmy, czyli do La Carbonería oglądnąć flamenco i wypić sangrię. Na szczęście już wiedziałem, że jarra to karafka, więc od razu zamówiłem jedną, a potem drugą. Pokaz flamenco wydał się nam nieco gorszy niż dnia poprzedniego – tancerka była ta sama, doszedł gość grający na flecie, zmienił się wokalista na znacznie gorszego i gitarzysta, ten akurat był lepszy. Oglądnęliśmy pokaz bardzo, jak się wydaje, progresywnego stylu flamenco. Jak pisałem nie znam się na tym, ale bardziej przypadł mi do gustu bardziej tradycyjny, wczoraj widziany taniec i muzyka.

Granada

Piątek był dużo spokojniejszym dniem. Po śniadaniu pojechaliśmy na dworzec kolejowy, a po drodze wstąpiliśmy do centrum handlowego kupić lepszy przewodnik po Andaluzji. Podróż pociągiem z Sevilli do Galicji trwała 3 godziny, kosztowała 21.25€ od osoby i była dość komfortowa. Gdy wysiadłem z pociągu uderzył mnie upał i widok ośnieżonych szczytów Sierra Nevada. Do hotelu dotarliśmy autobusem i kawałek na piechotę. Hotel Los Angeles (c/ Cuesta de Escoriaza, 17) był co prawda bardziej komfortowy niż ten, który mieliśmy w Sevilli, ale gorzej położony – do centrum szliśmy ok. 15 minut. Za to do Alhambry, celu wizyty w Granadzie było stamtąd blisko.

 

Granada
Granada

Granada bardzo mi się podobała, ale nie aż tak jak Sevilla. Granada ma jednak swój klimat, mimo, że wydaje się być dużo bardziej skomercjalizowana. Sevilla wydawała mi się być miastem, które żyje mimo turystów, podczas gdy Granada żyje dla turystów. Z tego względu (oraz ze względu na cenę) nie skusiliśmy się na pokazy flamenco w Sacromonte (zambras). Odradzają je przewodniki, a ja, gdy zobaczyłem w folderze wycieczkowiczów siedzących na plastikowych stołkach dookoła jakiegoś pomieszczenia i tancerkę na środku również dałem sobie spokój. Byliśmy natomiast w Albayzín, jednej ze starych dzielnic. Spacer zawiódł nas na wzgórze i Mirador de San Nicolaus skąd roztaczał się piękny widok na Granadę, a przede wszystkim na Alhambrę.

W całym mieście widać oznaki uroczyście tu obchodzonego Bożego Ciała – panie w różnym wieku w tradycyjnych strojach, wystawa figur i masek używanych w procesji, wystawa laureatów konkursu ogłoszonego z okazji Bożego Ciała na najpiękniejszą roślinę. Niestety, byliśmy w Granadzie za krótko, aby zobaczyć samą procesję.

Granada

W sobotę wstaliśmy bardzo wcześnie i już o 7.30 ustawiliśmy się w kolejce po bilety do Alhambry. Dzienna ilość zwiedzających Alhambrę, a właściwie Pałace Nasrydów, ponieważ limit nie dotyczy

Alhambra
Alhambra

ogrodów Generalife i Alcazaby, jest ograniczona do 7,700. Niestety, nie udało się nam zarezerwować ich przez internet – już koło 10. maja były wykupione wszystkie bilety do końca miesiąca. Alternatywą jest kupienie bonu turystycznego (Bono Turístico), nieco droższego, ale dającego obok wejścia do Alhambry również kilka innych wejść i rabatów. Tych bonów jednak również nie było. Można też było skorzystać z usług którejś z agencji turystycznej, ale po pierwsze zapłaciłbym 5 razy więcej niż za bilet kupiony bezpośrednio, a po drugie nie uśmiecha mi się zwiedzanie w grupie. Dlatego chcąc nie chcąc wstałem rano i ustawiłem się grzecznie w kolejce. Gdy przyszliśmy o 7.30 na bilet czekało już kilkaset osób, ale kolejka za nami szybko zaczęła się zwiększać. O 8.00 otworzono kasy i ogłoszono, że na zwiedzanie

Alhambra
Alhambra

przedpołudniowe zostało trochę ponad 800 biletów, a popołudniowe nieco ponad 1,000. Mieliśmy więc szansę, aby wejściówkę kupić, natomiast mogło się okazać, że nie będziemy mogli z niej skorzystać, ze względu na popołudniowy lot. Okazało się jednak, że wcale nie trzeba w tej ogromnej kolejce stać! Płacąc kartą kredytową można kupić bilet w tym samym automacie, w którym wydawane są zarezerwowane wcześniej telefonicznie lub przez internet wejściówki. A kolejka do tych automatów jest bez porównania mniejsza, niż do kas. Gdybym od razy stanął w kolejce do tych automatów, byłbym pierwszy. Ale o tej możliwości dowiedziałem się dopiero z komunikatu ogłoszonego po otwarciu kas. Szybko zmieniłem kolejkę i za 15 minut byliśmy właścicielami wejściówek na godz. 9.30. Już spokojniejsi poszliśmy na spóźnione śniadanie i o 9.15 stanęliśmy w kolejce do Alhambry – nie stawienie się na czas powoduje utratę możliwości wejścia do Pałaców Nasrydów.

Generalife
Generalife

Alhambra faktycznie warta była wstawania o 6. rano. Pałac Nasrydów jest olśniewający, bogato zdobione i sprawiające wrażanie bardzo lekkich i delikatnych ściany i okna tego pałacu robią niesamowite wrażenia. Na tym tle pozostała część kompleksu – ogrody Generalife i Alcazaba wypadają dość blado. Całe zwiedzanie zajęło nam 4 godziny, a następnie wróciliśmy do centrum Granady na obiad.

O 5. odjechaliśmy autobusem spod Palacio de Congresos (3€) na lotnisko, a o 7. wylecieliśmy do Barcelony. Korzystając z wolnego czasu pojechaliśmy z lotniska do centrum, ale ponieważ ostatni pociąg z powrotem na lotnisko był o 22.42, czasu mieliśmy jedynie na mały spacer. Ale i tak miło było znowu zobaczyć Barcelonę.

Galeria: Hiszpania