Archiwum kategorii: Weekend

Krótkie, kilkudniowe wyjazdy

Procida

Uciekłem z Polski na długi majowy weekend chcąc uniknąć korków i kaprysów pogody. Celem ucieczki została ojczyzna pizzy i camorry – Neapol. Z camorrą na szczęście nie miałem do czynienia, natomiast z pizzą i owszem.

Neapol
Neapol

Miasto robi oszołamiające wrażenie, chociaż niekoniecznie pozytywne. Jest bardzo brudne, hałaśliwe, zatłoczone, a przez to męczące. Wydaje się, że trudno je pokochać, ale ma jednak pewną atmosferę, której nie spotkałem na północy kraju. Te Włochy, które widziałem w Neapolu są jakby bardziej surowe, proste, jakby trochę zatrzymane w czasie, ale przez to bardziej autentyczne. Nie wiem, czy chciałbym tutaj mieszkać, ale cieszę się, że odwiedziłem to miejsce.

Nie omieszkaliśmy odwiedzić żelaznych punktów każdego turysty trafiającego w to miejsce: Pompeje, Herculanum, Stare Miasto, Capodimonte, bazylika z kaplicą św. Januarego, zatoka neapolitańska. Ale to, co najbardziej mi się podobało to było, jak zwykle we Włoszech, jedzenie. To tutaj narodziła się pizza, więc trudno było nie trafić do jednej z najsłynniejszych tutejszych pizzerii: powstałej w 1870 roku „Da Michele”. To nic, że jej wystrój przypomina jadłodajnie, a do wyboru są tylko 2 rodzaje pizzy. To nic, że na wejście do środka trzeba czekać w kolejce, a gdy już się wejdzie ktoś zostanie dosadzony nam do stolika, aby jak najwięcej ludzi mogło się zmieścić. Za to gdy już zaczniemy jeść tą pizzę, nigdy nie wrócimy do tych podróbek, które serwują nam gdzie indziej.

Procida
Procida

Ale to, co naprawdę urzeka oddalone jest o niespełna godzinę rejsu łodzią od Neapolu. To mała wyspa Procida. Nie jest tak popularna jak pobliska Capri, ale przez to dużo spokojniejsza i cichsza. Ma to również swoje wady – mało kto mówi tutaj po angielsku, menu w restauracjach jest tylko po włosku, a baza noclegowa jest dość ograniczona. Nie jest może miejsce pozbawiona wszystkich wad Neapolu – wciąż bywa hałaśliwa, a wędrując jej wąskimi uliczkami trzeba co chwilę tulić się do muru, aby nie zostać rozjechanym przez jadący samochód, skuter czy inny terkoczący wynalazek. Ale są miejsca zupełnie inne, gdzie można siedzieć w restauracji na przystani, jeść super jedzenie słuchając szumu morza, a później wrócić do hotelu, aby na tarasie czytać książkę, czy po prostu nie robić nic i cieszyć się życiem. Bo to jest takie miejsce – do jedzenia, spania i odpoczywania. Prawdziwe Włochy.

Tak mi się tutaj podoba, że zdecydowałem się przyjeżdżać na tą wyspę co roku na majowy weekend, aby cieszyć się morzem, spróbować wyśmienitej włoskiej kuchni i po prostu odpocząć.

Ale póki co, jutro muszę wrócić do polskiej rzeczywistości.

Kraj Basków

Do tej pory symbolem Hiszpanii była dla mnie Andaluzja – gorąca, pełna emocji i namiętności. Północ wydawała mi się zimna, bezbarwna i nudna. Gdy, trochę przypadkiem, spędziłem na północy Hiszpanii kilka dni, zupełnie zmieniłem zdanie.

Bilbao – Contemporary art

Pierwsze zaskoczenie było jeszcze w samolocie – Bilbao to niewielkie, pięknie położone w górskiej dolinie miasto. Samolot zniżając się do lądowania nurkował między te góry, co jeszcze potęgowało wrażenie. A potem już tylko było coraz lepiej.

Bilbao, most La Salve i Mamá
Bilbao, most La Salve i Mamá

To, co pierwsze rzuciło mi się w oczy po wyjściu z autobusu, który przywiózł nas z lotniska do centrum miasta, to torebki Louis Vuitton. Bardzo podobne widziałem miesiąc wcześniej w Neapolu. Tyle, że tam to były podróbki sprzedawane przez imigrantów na każdym rogu ulicy, pod nosem policji, a tutaj oryginalne, sprzedawane w luksusowym butiku. Oczywiście nie interesowały mnie ani jedne, ani drugie, ale widok tych torebek był niezwykle symboliczny – Neapol i Bilbao różni tak wiele, jak te torebki.

Jadąc tam, miałem mgliste wyobrażenia o tym miejscu. Wiedziałem o Muzeum Guggenheima, ale poza tym, byłem pewny, że spotkam tam tylko facetów biegających w charakterystycznych baskijskich beretach, każdy najpewniej z ETA, mówiący dziwnym językiem, z którym nijak nie będę w stanie się porozumieć. Do tego pogoda jak w Polsce, czyli koszmarna. Rzeczywistość pokazała, że te stereotypy są nie tylko nieprawdziwe, co po prostu głupie.

Bilbao, muzeum Gugghenheima i Puppy
Bilbao, muzeum Gugghenheima i Puppy

Jeszcze 30 lat temu to miast wyglądało zupełnie inaczej. Na skutek kryzysu przemysłu metalurgicznego w latach 80. i powodzi w 1983, było pogrążone w recesji, a ludzką frustrację i nastroje nacjonalistyczne wykorzystała ETA, która właśnie w tym mieście miała swój początek jeszcze wcześniej, bo w roku 1959. Jednak na początku lat 90. ubiegłego wieku wszystko się zmieniło. Miasto zupełnie się przekształciło, a symbolem tej przemiany stało się słynne Muzeum Guggenheima, oddane do użytku w 1997 roku, którego niezwykła, zaprojektowana przez Franka Gehry tytanowa bryła stała się symbolem miasta. Ale Bilbao to nie tylko to słynne muzeum. To również znajdujący się w jego pobliżu most La Salve, Palcio Euskalduna, most Zubizuri i wiele innych. Całe miasto urządzone jest z niezwykłym smakiem i na każdym kroku spotyka się jakieś perełki architektury i rzeźby. Zresztą dotyczy to nie tylko sztuki współczesnej, ale również Starego Miasta (Casco Viejo), wąskich uliczek i katedry tam będącej.

Bilbao, muzeum Gugghenheima
Bilbao, muzeum Gugghenheima

Wnętrze Muzeum Guggenheima mieści dzieła największych artystów sztuki współczesnej – można tutaj spotkać m. in. prace Kandinskiego, Warhola, Basquiata. Niestety, spotkać oznacza „mieć szczęście i zobaczyć” ponieważ dzieła te często są wypożyczane i nie miałem niestety okazji ich zobaczyć. Ale z tego co widziałem, ogromne wrażenie zrobił na mnie Anish Kapoor, którego wystawa czasowo była prezentowana w muzeum.

Bilbao to nie tylko sztuka współczesna, ale również niezwykła atmosfera w nim panująca. Mimo, że miasto liczy 350 tys. mieszkańców, to nie ma śladu wielkomiejskiego zgiełku. Może jest to zasługa świetnej komunikacji miejskiej, może nowoczesnych rozwiązań architektonicznych, a może po prostu niezwykłego czaru mieszkańców miasta? Ludzie, których spotkaliśmy byli bardzo mili, otwarci i uśmiechnięci. Nie mający nic wspólnego, z moimi wyobrażeniami o Baskach.

Bilbao, most Zubuziri
Bilbao, most Zubuziri

Jak zwykle, bardzo ważną część naszej podróży stanowiły poszukiwania uczty kulinarnej. Tutaj również nie zawiedliśmy się. Przed wycieczką liczyłem na dania typowo morskie – ryby, owoce morza. Okazało się jednak, że specjalnością tutejszej kuchni jest zupełnie coś innego – pintxos, małe kromeczki z najwymyślniejszymi dodatkami na wierzchu. Począwszy od warzyw, poprzez wędliny, ryby, owoce morza, aż po różne rzeczy kompletnie mi nie znane. Wszystko to było niezbyt duże, akurat na dwa kęsy, ale przepyszne. A najlepsze było to, że można było wejść do środka restauracji, dostawało się talerz, na który można było wybierać sobie dowolne z pintxos, które w ogromnym wyborze wystawione były na barze. A potem z tym talerzem kanapek i butelką tradycyjnego txakoli (lekko musującego, słabego, białego wina produkowanego w regionie) szło się na zewnątrz, by do późnej nocy jeść, pić, rozmawiać i obserwować miasto powoli pogrążające się w mroku. Ale jeszcze nie zasypiające, bo to miasto chodzi spać bardzo późno.

Tak w ogóle, to Hiszpanie większość dnia spędzają w barach. Rano jedzą tam śniadanie, potem przychodzą na lunch, by wieczór znowu wrócić i siedzieć tam do późnej nocy. Bardzo podoba mi się takie życie, czuję, że bardzo szybko wpadłbym w ten rytm. Może to i dobrze, że nie mieszkam w Hiszpanii?

San Sebastián – La Belle Époque

San Sebastián
San Sebastián

Nie lubię kurortów, więc staram się  omijać je z daleka. Ale San Sebastián to kurort niezwykły. To secesyjne, położone 20 km od francuskiej granicy miasto robi wrażenie przeniesionego do naszych czasów z końca XIX w. W szczególności okolice La Concha, podobno najpiękniejszej w Europie miejskiej plaży i urocze kamieniczki w jej pobliżu przypominają, że kurorty nie zawsze wyglądały jak betonowe blokowiska szczelnie zabudowane przez coraz to wyższe hotele, jeżące się tysiącami identycznych malutkich balkoników.

San Sebastián, stare miasto
San Sebastián, stare miasto

Ale San Sebastián to nie tylko plaża. To również piękne Stare Miasto, pełne ładnych kamienic, wąskich uliczek oraz barów i restauracji. Te ostatnie właśnie są dumą, nie wiem czy nie większą, mieszkańców miasta. Tutejsi mistrzowie kuchni uznawani są za najlepszych na świecie, czego dowodem są nie tylko pyszne pintxos, ale przede wszystkie gwiazdki Michelin, których ilość ustępuje jedynie Paryżowi. Niestety, nie stać mnie na obiady za kilkaset euro, więc darowałem sobie takie restauracje jak Martin Berasategui czy Arzak. Bo San Sabastián jest wprost stworzone dla bogatych snobów, ale również zwykły smakosz znajdzie tutaj coś dla siebie.

San Sebastián, plaża La Concha
San Sebastián, plaża La Concha

Warto wspomnieć, że San Sebastián to miasto może niezbyt duże biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców (180 tys.), ale bardzo rozległe powierzchniowo. Trzeba o tym pamiętać wynajmując hotel. Ja przeoczyłem ten fakt i wylądowaliśmy w hotelu dość dalekim od centrum, na szczęście komunikacja miejska jest w miarę sprawna i rozbudowana, ponieważ spacery po tym górzystym mieście są dość męczące, a przede wszystkim nudne poza centrum.

Getaria – Euskal Herrira

Przed moją wycieczką, pierwszym skojarzeniem z Krajem Basków był baskijski nacjonalizm i ETA. Spodziewałem się tutaj wrogości, a przynajmniej niechęci do ludzi mówiących po hiszpańsku (a właściwie po kastylijsku, jak pewien pan w San Sebastián zwrócił mi uwagę), środków bezpieczeństwa jak w Izraelu, pełno policji i wojska na ulicach. Te moje wyobrażenia okazały się kompletną bzdurą. Ludzie wszędzie byli bardzo mili, bez problemu i chętnie rozmawiali po kastylijsku. W Bilbao sporo było szyldów i napisów po baskijsku, ale miasto to tak naprawdę niewiele różniło się pod tym względem od katalońskiej Barcelony.

Getaria, festyn baskijski
Getaria, festyn baskijski

W San Sebastián kultura baskijska jest już dużo bardziej widoczna na ulicy, choćby w oficjalnej nazwie: Donostia – San Sebastián. Więcej słyszy się języka, prawie wszystkie szyldy są po baskijsku. Oczywiście ludzie są równie przyjaźni jak w Bilbao i wszyscy chętnie mówią po hiszpańsku. Ale to właśnie w San Sebastián trafiliśmy na manifestację Basków. W pewnym momencie, na plac przy którym jedliśmy kolację wmaszerowała grupa kilkudziesięciu młodych i starszych ludzi niosących portrety jakiś osób. Zachowywali się spokojnie, przez chwilę przemawiali  po baskijsku. Jednym z uczestników tej manifestacji powiedział mi, że to jest protest przeciwko więzieniu i torturowaniu w hiszpańskich, faszystowskich więzieniach niewinnych Basków. Jakoś nie chce mi się wierzyć w ten faszyzm Zapatero, ale faktem jest, że Hiszpanie nie mają do końca czystego sumienia w tej sprawie.

Getaria, festyn baskijski
Getaria, festyn baskijski

Tak naprawdę jednak, prawdziwy baskijski nacjonalizm zobaczyłem dopiero w Getarii, malutkiej miejscowości rybackiej niedaleko San Sebastián, gdzie spędziliśmy 2 dni. Całe centrum to kilka wąskich uliczek, parę restauracji i barów, jakieś sklepy. Trochę dalej mały port rybacki z nowoczesnymi kutrami i przetwórniami wybudowanymi ze środków UE. W sobotę trafiliśmy akurat na jakieś święto. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety ubrani w tradycyjne stroje tańczyli i bawili się do wieczora. Przed barami tworzyły się tłumy pijących txakoli ludzi. Wszędzie rozbrzmiewał język baskijski, wszędzie baskijskie napisy, mnóstwo plakatów i flag. Niektóre łatwo było zrozumieć (apartheid) inne trudniej: Euskal Presoak (baskijscy więźniowie). Widziało się je na ulicach, domach, w restauracjach, wszędzie.

Bardzo zainteresowała mnie historia Basków. Nie wiadomo skąd pochodzą, mówią dziwnym językiem mającym jakieś cechy wspólne z pewnymi dialektami kaukaskimi. Pewne za to jest, że byli w Europie przed nami, tzn. przez ludami euroazjatyckimi. Ponieważ ich ziemie nie były bogate w żadne cenne surowce, a do tego trudno dostępne, więc nikt specjalnie się nimi nie przejmował. Dopiero Franco uznał ich za zdrajców i prześladował. Teraz, przynajmniej ich zdaniem, prześladowania trwają.

Getaria, Kraj Basków – Baskijscy więźniowie
Getaria, Kraj Basków – Baskijscy więźniowie

Baskijski nacjonalizm nie ma nic wspólnego z polskimi tępymi bucami, nienawidzącymi Żydów, Murzynów, Niemców i Eskimosów, chociaż w życiu żadnego z nich nie widzieli. U Basków jest to raczej poczucie wspólnoty oraz swego rodzaju elitarności i odrębności. ETA, mimo, że bardzo głośna, nigdy nie miała dużego poparcia. Spotyka się nawet plakaty z hasłami przeciwko tej organizacji. Ale baskijski nacjonalizm nie oznacza wrogości wobec innych. Byłem w barze, który wyglądał jak siedziba ruchu oporu – mnóstwo plakatów, zdjęć, portretów. Ale ludzie byli bardzo mili, barman nauczył mnie nawet paru słów po baskijsku. Ten nacjonalizm sprawia, że młodzi ludzie uczą się języka baskijskiego, często władają nim lepiej niż ich rodzice. W święta takie jak widziałem ubierają się w tradycyjne ubrania. Czy komuś w Polsce przyszło by do głowy ubrać się w tradycyjny strój i się bawić, iść do knajpy? Nie mówię o cepelii, ale o przeciętnym 20-latku.

Sama Getaria jest cudownym miasteczkiem. Praktycznie nie ma tutaj turystów, w przeciwieństwie do pobliskiego Zarautz, z którym zresztą połączona jest 3 kilometrowym deptakiem, odgrodzonym od drogi, biegnącym nad samym oceanem. Super do spacerów lub biegania. Jest tutaj niewielka plaża, kilka barów i restauracji z, a jakże, pintxos i txakoli, a przede wszystkim spokój. A najfajniejszy jest zasypianie przy szumie fal rozbijających się na brzegu. Niezwykłe miejsce, zapewne tam jeszcze wrócę, tym bardziej, że zafascynowali mnie Baskowie.

Praga

Kiedyś często bywałem w czeskiej Pradze, ale tak się jakoś złożyło, że zawsze były to wyjazdy służbowe i nawet jeśli miałem okazję przejść się wtedy po Starym Mieście czy zajrzeć do piwiarni, to zawsze pozostawał mi niedosyt i solenna obietnica, że kiedyś odwiedzę to miasto wyłącznie dla przyjemności.

Obietnicę postanowiłem spełnić w tym roku i na majowy weekend wybraliśmy się właśnie do stolicy Czech. Razem z nami pojechała połowa Polski, przynajmniej takie można było odnieść wrażenie, ponieważ wśród tłumów turystów nasz język był zdecydowanie najczęściej słyszany. Czeski można było usłyszeć tylko od czasu do czasu, a i to najczęściej w sklepach czy knajpach, ale nawet tam kelnerzy starają się mówić po polsku, co mnie akurat irytowało, ponieważ jechałem z mocnym postanowieniem odnowienia mojej, całkiem kiedyś dobrej, znajomości języka Švejka.

Praga mnie nie zawiodła, to naprawdę piękne miasto, takie jakie je zapamiętałem ze starych czasów. Przez kilka dni spacerowaliśmy po Starym Mieście, Malej Stranie, Wyszechradzie, Praskim Hradzie. Niektóre z tych miejsc widziałem po raz pierwszy, inne pamiętam z poprzednich odwiedzin, chociaż wtedy nie były tak pięknie odrestaurowane. Ponieważ Praga bardzo się zmieniła przez te 10 lat od mojej ostatniej wizyty, niestety, również na gorsze. To gorsze, to tabuny turystów i wszystko to, co oni z sobą przynoszą: hałas, tłok, tandetne stoiska z pamiątkami „Made in China”, wszechobecni naganiacze i handlarze. Trudno mówić o delektowaniu się atmosferą miasta, gdy obok wydziera się grupa lekko pijanych amatorów czeskiego piwa.

Na szczęście są miejsca i momenty, gdy to wszystko znika. Nawet na Moście Karola o 8. rano jest cicho i spokojnie, a cały dzień spokój można znaleźć w fajnych muzeach: Kafki i Muchy. Warto też pójść do małych restauracji, gdzie nie chodzą grupy, a gdzie można zjeść utopence, knedliki czy smazeny syr, popijając to pilznerem. Bo Praga jest naprawdę piękna, trzeba tylko wiedzieć gdzie i kiedy tego piękna szukać.

Galicja

W Hiszpanii podoba mi się właściwie wszystko – od klimatu począwszy, poprzez kuchnię, na zwyczajach i mentalności mieszkańców kończąc. Naprawdę, nie wiem dlaczego nie urodziłem się i nie mieszkam na Półwyspie Iberyjskim. Staram się jednak nadrobić tę oczywistą niesprawiedliwość odwiedzając te okolice tak często jak to tylko jest możliwe.

Tym razem na nasz długi weekend wybraliśmy Galicję i jej stolicę – Santiago de Compostela. Wg legendy pochowany tam jest Św. Jakub Apostoł i z tego względu od IX w. miasto to jest celem pielgrzymek słynną Drogą Św. Jakuba, którą do dziś co roku przemierza 100 tys. pielgrzymów z całego świata. Właściwie nie istnieje jedna Droga, to cała ich sieć, z których najsłynniejsza jest droga francuska. Ale istnieją również szlaki z Hiszpanii, Portugalii, Niemiec, Austrii, a nawet z Polski.

Santiago de Compostela, Katedra
Santiago de Compostela, Katedra

My jednak poszliśmy, a właściwie polecieliśmy na łatwiznę i do Santiago przybyliśmy samolotem. Samo miasto jest piękne, pełne średniowiecznych zabytków z których najsłynniejsza jest Katedra Św. Jakuba, której początki sięgają XI w. To właśnie ta katedra, w której mieści się domniemany grób Św. Jakuba, jest celem pielgrzymek. A ponieważ kilkaset kilometrów pieszej wędrówki nie sprzyja higienie, to aby hmm…, „woń” setek pielgrzymów w jednym pomieszczeniu nie zabiła ich wszystkich wraz z połową miasta, w XVI w. katedrze zamontowano El Botafumeiro – ogromną, ważącą 60 kg i mierzącą 1.6 m wysokości kadzielnicę. Wisi ona na linie, podwieszona do specjalnej konstrukcji, a jej obsługą zajmuje się 8 ludzi, tzw. tiraboleiros. Wprawiony w ruch Botafumeiro leci aż pod strop katedry rozsiewając zapach kadzidła po całym wnętrzu. Niestety, nie udało się nam zobaczyć samego Botafumeiro w akcji, jest on obecnie bardzo rzadko używany, ale widzieliśmy na mszy jak działa nieco mniejsza, ale równie imponująca La Alcachofa.

Santiago de Compostela
Santiago de Compostela

Miejsca warte zwiedzenia nie ograniczają się do katedry i przylegającego do niej Praza do Obradoiro. Warto przespacerować się małymi uliczkami, usiąść sobie na schodach przy którymś z placów, czy jeszcze lepiej w barze przy winie, kawie czy owocach morza. Wieczorem trzeba posłuchać ulicznych muzyków, zarówno tych od tradycyjnej celtyckiej muzyki granej na kobzach po gorące gitarowe rytmy kubańskich emigrantów. To niesamowite jak pod wpływem tej muzyki nagle cały zebrany tłum zaczął tańczyć w rytm salsy, wydawało się, jakby nagle wszyscy przenieśli się na Karaiby.

Bo Santiago, mimo tej całej religijno-pielgrzymkowej otoczki, jest normalnym, tętniącym życiem hiszpańskim miastem. Pewnie duże znaczenie w tym ma tutejszy uniwersytet i studenci. Jak w całej Hiszpanii wstaje się późno, wczesnym popołudniem je się obiad, a do kolacji nie zasiada się przed 9. wieczór. Kurcze, prowadząc taki tryb życia w Polsce jestem śpiochem i nierobem, gdzie tu sprawiedliwość?

Zwykle w czasie moich wyjazdów ogromną uwagę przywiązuję do lokalnej kuchni. Mam ostatnio wrażenie, że więcej czasu spędzam w knajpach i barach niż zwiedzając zabytki, w pewnym sensie to tak samo jak za czasów mojej młodości :). Galicja słynie przede wszystkim z owoców morza, jedną z regionalnych potraw jest pulpo a la gallega, czyli gotowana ośmiornica obtoczona w papryce i dużych kryształkach soli, świetna. Właściwie cały czas żywiliśmy się ośmiornicami, kalmarami (najlepsze jakie w życiu jadłem), krewetkami, małżami, również rybami, popijając to wszystko albariño – białym, aromatycznym winem wytwarzanym w regionie Rías Baixas. Wypiłem go ogromne ilości, nie sądziłem do tej pory, że jestem takim smakoszem wina.

Queimada
Queimada

Najbardziej niezwykłym przeżyciem była jednak Noc Świętojańska Podobnie jak w Polsce, również w Galicji jest ona niezwykła i magiczna. Tej nocy na ulicach rozpala się ogniska przy których ludzie bawią się, jedzą i piją do samego rana. I odprawiają czary. W ogień wrzuca się karteczki, na których zapisane są rzeczy, które mają zniknąć, jak papier w ogniu – rożnego rodzaju problemy, nieszczęścia, przykrości. Niestety, nie byłem to przygotowany i nie spisałem sobie żadnych problemów, o tym zwyczaju dowiedziałem się dopiero od uczestników zabawy. Na szczęście przegnałem zło z siebie skacząc przez ognisko, podobnie jak wielu innych imprezowiczów. Od 23. czerwca więc znów jestem samym dobrem i wcieleniem ideału.

Innym rytuałem galicyjskiej nocy świętojańskiej jest przyrządzanie queimady i conxuro (zaklęcie), które temu towarzyszy. Ma ono odegnać złe duchy i odczynić uroki, które zostały rzucone przez czarownice lub ludzi. O północy mistrz ceremonii napełnia duże gliniane naczynie tradycyjnym galicyjskim orujo (mocny napój alkoholowy) wraz z cukrem, skórką cytryny i ziarenkami kawy. Wszystko się miesza, a następnie do glinianej łyżki nabiera się nieco roztworu i zapala go. Palącą się łyżkę obniża się nad naczynie aż płomienie obejmą alkohol w naczyniu. Potem palący się roztwór miesza się powoli. Po chwili zaczyna się wypowiadać po galicyjsku zaklęcie:

Mouchos, coruxas, sapos e bruxas.
Demos, trasnos e diaños,
espritos das neboadas veigas.
Corvos, píntigas e meigas,
feitizos das manciñeiras.
Podres cañotas furadas,
fogar dos vermes e alimañas.

Lume das Santas Compañas,
mal de ollo, negros meigallos,
cheiro dos mortos, tronos e raios.

Oubeo do can, pregón da morte;
fuciño do sátiro e pe do coello.
Pecadora lingua da mala muller
casada cun home vello.

Averno de Satán e Belcebú,
lume dos cadáveres ardentes,
corpos mutilados dos indecentes,
peidos dos infernais cus,
muxido da mar embravescida.
Barriga inútil da muller solteira,
falar dos gatos que andan á xaneira,
guedella porca da cabra mal parida.

Con este fol levantarei as chamas
deste lume que asemella ao do Inferno,
e fuxirán as bruxas a cabalo das súas escobas,
índose bañar na praia das areas gordas.
¡Oíde, oíde! os ruxidos que dan
as que non poden deixar de queimarse
no augardente quedando así purificadas.

E cando este brebaxe baixe polas nosas gorxas,
quedaremos libres dos males da nosa ialma
e de todo embruxamento.

Forzas do ar, terra, mar e lume,
a vós fago esta chamada:
si é verdade que tendes máis poder
que a humana xente,
eiquí e agora, facede cos espritos
dos amigos que están fóra,
participen con nós desta queimada.

Mocny tekst, nie mam za bardzo pojęcia co autor miał na myśli, a w niektórych momentach wolę się nawet nie zastanawiać. Generalnie przyzywa się największe paskudztwa nie z tej ziemi, aby potem przegnać je za pomocą przygotowanego eliksiru. Na końcu wszyscy piją queimadę i, już odrodzeni, wolni od złego, kontynuują zabawę. Wszystkiemu towarzyszy muzyka galicyjska, zarówno ta tradycyjna, jak i rockowa. Biorąc pod uwagę żywiołowość tego zaklęcia powinno ono wygnać całe zło ze wszystkich zgromadzonych i pięciu następnych pokoleń. Prowadzący ceremonię dołożył jeszcze parę słów o politykach i bankierach, z tego co zrozumiałem z galicyjskiego, życzył im wszystkiego najlepszego. 😉

Będąc w Hiszpanii w tym czasie nie sposób nie zetknąć się z Los Indignados (Oburzonymi), ruchem politycznym, który powstał po masowych protestach 15. maja 2011. Sprzeciwia się on istniejącemu systemu politycznemu, ekonomicznemu i społecznemu, uznając, że podzielenie pomiędzy siebie władzy przez 2 partie (PP i PSOE) i oderwanie się klasy politycznej i społecznej od społeczeństwa jest faktycznym ograniczeniem demokracji i przyczyną kryzysu ekonomicznego trapiącego Hiszpanię. Stąd inna nazwa tego ruchu: ¡Democracia Real YA! (Prawdziwa demokracja JUŻ!). Trzymam za nich kciuki, tym bardziej, że w Polsce mamy do czynienia z podobną alienacją sfery politycznej. Trudno mi jednak wyobrazić sobie inny sposób wpływania na władzę jak założenie partii i wygranie wyborów, a oni deklarują się jako ruch apartyjny i pokojowy, chociaż polityczny. To w jak chcą zmieniać świat? Siedząc w namiotach na placach głównych miast? Rozdając ulotki i malując transparenty? System trzeba zmieniać od środka, a nie krytykować go z zewnątrz.

Plaża San Francisco
Plaża San Francisco

Zaspokoiwszy potrzeby duchowe i po odespaniu nocy świętojańskiej pojechaliśmy nad ocean. Ponieważ nie lubię prowadzić samochodu i unikam tego w czasie urlopu, pojechaliśmy autobusem, ale akurat w tym wypadku nie było to najlepsze rozwiązanie. Pożyczenie auta byłoby dużo szybszym i bardziej elastycznym sposobem zwiedzania wybrzeża, ale nawet komunikacją publiczną udało nam się dostać w piękne miejsce. Spędziliśmy 2 dni w okolicach Muros, średniowiecznego miasteczka w Rías Baixas, 70 km od Santiago de Compostela. Niedaleko znajduje się plaża San Francisco, piękna, długa, z drobnym, jasnym piaskiem i szmaragdową wodą. Chwilami można odnieść wrażenie, że to nie Europa, ale tropiki, jednak wejście do bardzo zimnej wody szybko przywraca nas do rzeczywistości. Nie przeszkadza to Hiszpanom, którzy właśnie plaże Galicji, Asturias czy Kraju Basków wybierają na miejsce spędzania wakacji, zostawiając południe Anglikom, Niemcom, Rosjanom czy Polakom.

Muros, procesja Bożego Ciała
Muros, procesja Bożego Ciała

O ile w czasie weekendu plaża był zatłoczona, to w poniedziałek kompletnie opustoszała i wtedy właśnie była najpiękniejsza. Niestety, to co jest poza plażą to już typowy ośrodek turystyczny, z kilkoma małymi pensjonatami, paroma restauracjami serwującymi takie sobie jedzenie i barami z piwem na plaży. Nic specjalnego, ale na szczęście niedaleko jest Muros, rybackie miasteczko z fajnym klimatem, restauracjami serwującymi pyszne i świeże owoce morza i oczywiście albariños. Taksówka z Muros na plażę kosztuje 4 €, ale bez problemu można przejść te 3 km na piechotę wzdłuż wybrzeża.

W Muros znowu uśmiechnęło się do nas szczęście. Trafiliśmy na Boże Ciało, obchodzone tam w niedzielę. Zwyczajem w tym miasteczku jest przystrojenie trasy, którą idzie procesja dywanami z kwiatów. Przygotowania zaczynają się kilka miesięcy wcześniej, gdy projektowana jest cała dekoracja. A w noc i przedpołudnie poprzedzające procesję mieszkańcy tworzą prawdziwe dzieła sztuki z kwiatów i kolorowej soli. Rozmawiałem z jedną z mieszkanek, która była tak miła, że objaśniła mi to wszystko, a nawet przyniosła z domu album ze zdjęciami dokumentującymi święta z poprzednich lat. W ogóle mieszkańcy Galicji są niezmiernie sympatyczni i otwarci, zawsze chętni do pomocy i objaśnienia cudzoziemcowi nieznanych mu zwyczajów. Za to między innymi kocham ten kraj i dlatego tam na pewno wrócę.

Sankt Petersburg

Pierwszy raz o uroku „Wenecji Północy” usłyszałem jeszcze w podstawówce, gdy moja nauczycielka katowała mnie na lekcjach rosyjskiego jakimiś bajdurzeniami o Leningradzie, mieście-bohaterze, kolebce rewolucji październikowej. Nic więc dziwnego, że nie zapałałem miłością do tego miasta, podobnie jak do wszystkiego, co związane było z ZSRR. Lekcje jakoś minęły, z trudem bo z trudem, ale nauczyciele rosyjskiego przepuszczali mnie z klasy do klasy. I dopiero dużo później, dawno po zakończeniu szkoły zrozumiałem, że ten kraj to nie tylko komuna, ale również niezmiernie sympatyczni ludzie i ciekawa kultura: Wysocki, Okudżawa, Bułhakow. Szkoda, że ówcześni nauczyciele, nie potrafili nam przekazać nic poza ideologicznymi frazesami i opowieściami o mieście-bohaterze.

Rosję zacząłem poznawać od nowa dużo później, zacząłem czytać książki rosyjskich pisarzy i słuchać rosyjskiej muzyki. Zacząłem nawet coraz więcej mówić i pisać po rosyjsku, przypominając sobie to, co z niemałym trudem i wielkimi oporami wbijano mi w szkole do głowy. To, co nie udało się nauczycielom, wymusiło na mnie życie, praca i ciekawość.

Byłem kilka razy w Rosji, w Moskwie i Kaliningradzie, ale jakoś nie znalazłem tam nic, do czego warto by wrócić. Owszem, miejsca te były na swój sposób interesująca, ale na pewno nie na tyle, aby przyjechać do Rosji dla przyjemności. Wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłem na własne oczy Sankt Petersburg. Trafiłem tam w czasie jednej z podróży służbowych, co niestety oznacza ograniczony czas na zwiedzanie. To naprawdę przepiękne miasto, jedno z najładniejszych jakie do tej pory widziałem. W niczym nie przypominające Rosji, a przywodzące raczej na myśl Paryż czy Wiedeń. Żałuję, że nie zdążyłem go zwiedzić dokładnie, ale wiem, że na pewno tam powrócę, tym razem już dla przyjemności.

Izrael

Biblijna Ziemia Obiecana. Właściwie to powinien być raj na Ziemi – kraj o łagodnym klimacie, różnorodnej i niezwykłej kulturze, nowoczesny i otwarty na świat. Ale ten kraj jest w stanie permanentnej wojny nie tylko ze wszystkimi swoimi sąsiadami, ale również z połową swoich obywateli. Wina leży po obu stronach i nic niestety nie zapowiada szybkiego rozwiązania tego konfliktu. Szkoda, ten kraj i ci ludzie naprawdę zasługują na więcej.

Tel Awiw, plaża
Tel Awiw, plaża

Mówi się, że Tel Awiw się bawi, Jerozolima modli, a Hajfa pracuje i w tym powiedzeniu dużo jest prawdy. Będąc w Tel Awiwie trudno uwierzyć, że to Bliski Wschód. Jest to nowoczesna metropolia, pełna wieżowców, centrów handlowych, tętniących nocą knajpek, kompletnie zsekularyzowana – łatwiej tutaj spotkać gejów trzymających się za ręce niż tradycyjnie ubranych Żydów. A do tego bardzo długa, piaszczysta plaża i ciepłe morze, to miasto spokojnie mogłoby leżeć w Hiszpanii czy we Włoszech. Może dlatego mi się tak spodobało.

O ile sam Tel Awiw jest nieco rozczarowujący dla przybysza szukającego wschodnich klimatów, to Jaffa, jego muzułmańska dzielnica, pełna sklepików, bazarów i arabskich restauracji, spokojnie zaspakaja potrzebę egzotyki. Jest to stary port, jeden z najstarszych na świecie, wspominany jeszcze w Starym Testamencie. Pod koniec XIX w. miasto to opuściło parę żydowskich rodzin, zmęczonych arabską dominacją, aby na wydmach na północ od niego rozpocząć nowe życie w osadach Neve Tzedek i Neve Shalom. Dołączyło do nich 60 innych rodzin, które kupiły 12 akrów piasków, podzieliły je na 60 działek i podzieliły je między siebie na drodze losowania. Szybko żydowskie miasto przerosło swojego arabskiego sąsiada, a w 1949 roku ostatecznie go wchłonęło.

Położona w górach, półtorej godziny jazdy wygodną autostradą od Tel Awiwu, Jerozolima to zupełnie inny świat. Formalnie jest to stolica państwa, chociaż ze względu na spór izraelsko-palestyński inne kraje tego nie uznają. Jednak te administracyjno-polityczne spory są żałosne i nic nieznaczące w obliczu Historii, której świadkiem było to miejsce. To święte miasto judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, podzielone pomiędzy te religie i będące od dawna przedmiotem konfliktu. Samo Stare Miasto jest zresztą podzielone na 4 dzielnice, oprócz powyższych 3 jest również ormiańska. Każda z dzielnic ma swój charakterystyczny klimat i chociaż nie ma granic pomiędzy nimi, to łatwo poznać, że przeszło się z jednej dzielnicy do drugiej.

Niestety, poza dzielnicą żydowską, zabytki są bardzo słabo oznaczone i bez przewodnika lub dobrej mapy zwiedzanie jest bardzo trudne. Nie mieliśmy wiele czasu i nasze zwiedzanie ograniczyliśmy właściwie do Bazyliki Grobu Pańskiego, Ściany Płaczu i krótkiego spaceru. Na zwiedzanie Jerozolimy należy przeznaczyć raczej dni, a nie godziny. O ile dzielnica chrześcijańska nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia na Europejczykach, to części muzułmańska i żydowska są już pełną egzotyką. Niezwykłe jest to, że w jednym miejscu można się zetknąć z tak różnymi kulturami, szkoda tylko, że nie zawsze potrafią one z sobą pokojowo współżyć. Dzielnica muzułmańska, po Indiach nie była dla mnie jakąś nowością, ale miałem okazję bardzo blisko zetknąć się z tradycją żydowską. Chociaż podobno znam więcej rabinów niż przeciętny Żyd w Nowym Jorku, nie miałem okazji bliżej poznać żydowskiej kultury. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie okolice Ściany Płaczu, gdzie miałem szczęście widzieć uroczystości Bar micwa, związane z wkroczeniem chłopców w dorosłość. Tak, to miejsce zdecydowanie warte jest zobaczenia i na pewno tam wrócę. Może ja też w końcu dorosnę? 😉

Nad Morzem Martwym
Nad Morzem Martwym

Pewnie najsłynniejszą, po Jerozolimie, atrakcją Izraela jest Morze Martwe. Nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w tym miejscu. Nasz entuzjazm nieco opadł, gdy nawigacja po wpisaniu adresu pokazała komunikat, że droga wiedzie przez Zachodni Brzeg i może być niebezpieczna. Próbowałem się dodzwonić do polskiej ambasady, ale tam nikt nie potrafił udzielić mi informacji (sic!) odsyłając mnie od jednego do drugiego numeru telefonu, z których żaden nie działał. Zaryzykowaliśmy jednak, nie do końca świadomi tego jak bardzo. Trasa faktycznie wiodła na granicy Terytoriów Palestyńskich, widzieliśmy mur je otaczający i minęliśmy kilka wojskowych punktów kontrolnych. Mimo, że rozumiem intencje związane z postawieniem tego muru, to jednak dla mnie, człowieka wychowanego za Murem Berlińskim, był to niezwykle przygnębiający widok. Osiedla, które widzieliśmy na wzgórzach były kompletnym przeciwieństwem Tel Awiwu, to były właściwie slumsy zamieszkane przez Palestyńczyków. Już później, po powrocie di Europy, pewien Izraelczyk powiedział mi, że ryzyko było bardzo duże, gdybyśmy zjechali z autostrady. Gdyby to był on, Żyd, pewnie by zginął, my może byśmy się jakoś wykręcili. Mówił poważnie, ale mam nadzieję, że to tylko taka psychoza, trudno mi sobie wyobrazić kraj, którego obywatele zabijają jeden drugiego tylko dlatego, że wyznaje inną religię. Świat jest chory, ale chyba nie aż tak, prawda?

Autostrada wiodąca nad Morze Martwe powoli opadała coraz niżej, w pewnym momencie zobaczyliśmy znak „poziom morza”, a dalej następne oznaczenia: -50 m pod poziomem morza, -100, -200. Skończyło się na -417 m nad samym brzegiem, jest to najniższe miejsce na Ziemi. Będąc w okolicy można bardzo łatwo zrozumieć, skąd wzięła się nazwa. Morze położone jest na kamienistej pustyni, u stoków Gór Judzkich. Nie ma żadnej roślinności, poza małymi oazami, pewnie sztucznie utrzymywanymi. No i poza entuzjastami kąpieli w solance. Aby dojechać do miejsca gdzie można się kąpać należało przejechać kilkanaście kilometrów wzdłuż brzegu i zapłacić równowartość 50 zł (!) aby wejść na „plażę”. Sama kąpiel w takiej wodzie jest średnio atrakcyjna – woda jest bardzo ciepła, a do tego lepka i nieprzyjemna ze względu na bardzo wysokie, 28% zasolenie. Ale dużą frajdą jest położenie się na wodzie i unoszenie się na jej powierzchni, to naprawdę działa. Można się również wysmarować błotem, podobno leczniczym. Ja jestem piękny i zdrowy bez tego, więc błoto sobie darowałem.

To była dla mnie tylko próbka Izraela, na pewno tam jeszcze wrócę, tym razem już na dłużej i dla wypoczynku. To państwo na pewno warte jest odwiedzenia.

Madryt

Na pierwszy rzut oka Madryt nie jest ciekawym miastem, ot, jedna z wielu europejskich metropolii. Ale to co jest w tym mieście najciekawsze schowane jest w murach galerii, restauracji, tablaos.

Największe wrażenie na mnie zrobiły galerie. Dzieła zgromadzone w każdej z sal mogłyby być ozdobą niejednej kolekcji. W Museo del Prado można oglądać tak słynne dzieła jak „Las Meninas” Velazqueza, „Maja naga” Goyi, „Trzy Gracje” Rubensa, „Ogród ziemskich rozkoszy” Boscha i mnóstwo innych obrazów Tycjana, El Greca, Dürera i innych malarzy hiszpańskich, włoskich i flamandzkich. Z kolei Centro de Arte Reina Sofia to malarstwo współczesne z pracami Pabla Picassa (w tym słynna „Guernica”), Salvadora Dalí, Joana Miró i innych. Trzecie z największych madryckich muzeów, Thyssen-Bornemisza to przekrój obrazów z różnych epok, między innymi Tycjana, Tintoretta, El Greca, van Eycka, Chagalla, van Gogha i innych. Każde z tym muzeów warte jest poświęcenia mu paru dni, my niestety mieliśmy 2 dni na wszystko. Ale na pewno wrócimy kiedyś aby dokładnie obejrzeć sobie najbardziej interesujące eksponaty.

Madryt, Corral de la Moreria
Madryt, Corral de la Moreria

Oczywiście nie samą sztuką człowiek żyje, więc sporo czasu, jak zwykle w Hiszpanii, spędziliśmy w barach. Najbardziej niezwykły z nich to Corral de la Moreria. Właściwie to tablao, czyli lokal, w którym wystawiane jest flamenco, kojarzone raczej z Andaluzją, ale to tutaj jest podobno najlepszy tego typu lokal na świecie. Faktycznie, przedstawienie było dużo lepsze niż to, które widziałem kiedyś w Sevilli. Na pewno warto było.

Cantabria i Asturias

Santander

Santander
Santander

Kiedyś, zanim jeszcze zaczęła się moja fascynacja kulturą iberyjską, uważałem, że Hiszpania to flamenco, słońce i kretyńskie zabawy z bykami, słowem: Andaluzja. Dopiero później, gdy pojechałem do Kraju Basków, a potem do Galicji przekonałem się, jak piękna, różnorodna i fascynująca jest północna Hiszpania. Nie dziwię się, że Hiszpanie tam właśnie, a nie na Costa Jakaś-Tam spędzają swoje wakacje. Wybrałem się więc ich śladem i wylądowałem w Santander, stolicy regionu Cantabria.

No cóż, mogłem wylądować lepiej. Santander nie ma w sobie nic porywającego. Fajnie jest przespacerować się promenadą wzdłuż zatoki i plaży, aż na Półwysep Magdaleny, na końcu którego znajduje się pałac o tej samej nazwie. Jeszcze lepiej spędzić czas w barach i restauracjach, koniecznie próbując świetnych owoców morza. Ale zaraz potem spokojnie można, bez większego żalu, opuścić to miasto.

Santillana del Mar

 

Santillana del Mar
Santillana del Mar

To przepiękne, znakomicie zachowane, średniowieczne miasteczko znajduje się 30 km na wschód od Santander. Warto zatrzymać się na noc, ponieważ swoje prawdziwe piękno pokazuje wieczorem, gdy odjedzie ostatni autokar z turystami. Można wtedy spokojnie zwiedzić romański klasztor z XII w., pospacerować pięknymi, pustymi uliczkami, zjeść kolację w którejś z licznych knajp, a potem przespać się w hotelu, w kilkusetletniej kamienicy.

To jednak nie urok miasteczka przyciąga w te okolice rzesze turystów, ale znajdująca się niedaleko jaskinia Altamira, “Kaplica Sykstyńska epoki paleolitu”. To tutaj, kilkanaście tysięcy lat temu, ktoś postanowił uwiecznić sceny z codziennego życia ówczesnych ludzi i dzięki temu możemy oglądać dzisiaj na suficie jaskini obrazy przedstawiające bizony, jelenie czy konie. Precyzja i piękno tych rysunków nawet dzisiaj robią ogromne wrażenie. Szkoda tylko, że prawdziwa jaskinia jest niedostępna do zwiedzania i pozostaje nam jedynie jej wierna replika.

Oviedo

 

Oviedo, ulica cydru
Oviedo, ulica cydru

Słynny film Woody’ego Allena równie dobrze mógłby nosić tytuł “Vicky Cristina Oviedo” bo to właśnie do stolicy Asturias Bardem zabiera samolotem obie, dopiero co poznane w knajpie, panienki. Nic więc dziwnego, że wdzięczni mieszkańcy ufundowali reżyserowi pomnik, nie zrażając się faktem, że na plakacie zabrakło nazwy ich miasta. Może to i lepiej, bo dzięki temu to urocze miejsce ominęły hordy turystów, za którymi zawsze podąża tandeta, zgiełk i wysokie ceny.

Moja podróż do Oviedo była nie mniej ekscytująca, chociaż z zupełnie innego powodu. Zaplanowałem, że dojadę tam z Santillana del Mar autobusem, ale niestety strajk kierowców wszystko popsuł. Musieliśmy wrócić do Santander i dopiero wieczorem dojechaliśmy do Oviego pociągiem. Pech, ale kryzys mocno daje się Hiszpanom we znaki, pierwszy raz tak wyraźnie to zobaczyłem właśnie w czasie tej podróży.

Kryzys jednak nie przeszkadza Hiszpanom dobrze się bawić. Bary w Oviedo pełne były ludzi. Odwiedziliśmy parę z tych barów, zatrzymując się nieco dłużej na Ulicy Cydru, gdzie królował ten napój jabłkowy, z którego słynie Asturias. Kelnerzy nalewają go trzymając butelkę wysoko nad głową, a kufel nisko przed sobą. Nic więc dziwnego, że w czasie tej ceremonii mnóstwo cydru się wylewa co sprawia, że cała okolica przesiąknięta jest charakterystycznym zapachem.

Oviedo
Oviedo

Oviedo ma dużo więcej uroku niż Santander. Akurat trafiliśmy na Boże Ciało, więc mieliśmy okazję zobaczyć podobne uroczystości jak te, widziane wcześniej w Galicji.

Bardzo ładne jest również całe stare miasto. Szkoda, że przez problemy z transportem straciliśmy sporo czasu i nasze zwiedzanie musieliśmy ograniczyć do pobieżnego spaceru po centrum.

Sycylia

Wąska uliczka na starym mieście, ktoś zaparkował samochód blokując przejazd innym. Szybko zrobił się rosnący z każdą minutą korek. Kierowcy spokojnie czekają, nikt nie trąbi, nikt nie próbuje ominąć zatoru. Skandynawia? Niemcy? Nie, to Włochy, do tego sud de tutti sudi: Sycylia. Inne Włochy.

Wenecja, Florencja, Rzym. Wszystkie te miasta były czarujące, ale miałem wrażenie, że im bardziej na południe, tym mniej mi się Włochy podobają. Stają się coraz bardziej hałaśliwe i wulgarne. Po ogromnym rozczarowaniu jakim był Neapol miałem już nigdy do Italii nie pojechać. Jednak gdy znajomi wrócili zachwyceni z Sycylii postanowiłem dać Włochom jeszcze jedną szansę.

Wbrew pozorom Sycylia to spora wyspa i mając tylko kilka dni trzeba było pójść na jakiś kompromis. My zdecydowaliśmy się na Syrakuzy i Agrigento, zostawiając na inną okazję Palermo, Taorminę czy Etnę.

Syrakuzy

Syrakuzy, Alfejoz i Aretuza
Syrakuzy, Alfejoz i Aretuza

Zdarzenie, którym zacząłem notatkę miało miejsce w Syrakuzach, starożytnym mieście na południowym wschodzie wyspy. Jego urok docenili Platon, Ajschylos, Archimedes, dzisiaj sprawia wrażenie, jakby czas zwolnił w tamtej epoce i od tej pory płynie sobie nieśpiesznie, zupełnie oderwany od szaleństwa kontynentalnych Włoch. Ten klimat najlepiej poczuć na Ortygii, starej dzielnicy Syrakuz, snując się bez celu wąskimi uliczkami, chłonąc atmosferę tego miasta. Po drodze warto odwiedzić targ, gdzie można kupić świeże owoce, ryby, owoce morza. Koniecznie trzeba wstąpić do restauracji i spróbować przepysznej kuchni sycylijskiej i wina, najlepiej przy stoliku na wolnym powietrzu, na którejś z wąskich uliczek albo na Piazza Duomo. Wspomnienia zostają na bardzo długo.

Segesta
Segesta

Amatorzy stert kamieni znajdą dla siebie wiele atrakcji w Parco Archeologico della Neapolis, jakieś 2 km od Ortygii. Można tam zobaczyć m.in. pozostałości greckiego amfiteatru gdzie Ajschylos wystawiał swoje ostatnie dramaty. Zabytki starożytności rozsiane są zresztą na całej wyspie, jadąc do Syrakuz zatrzymaliśmy się w Segeście, gdzie podziwiać można pięknie położoną grecką świątynię.

Agrigento

Agrigento, ruiny greckie
Agrigento, ruiny greckie

To o mieszkańcach dzisiejszego Agrigento grecki poeta mówił, że „stworzeni są do wieczności, ale bawią się, jakby nie było jutra”.  Echa tego doświadczyliśmy wieczorem w czasie kameralnego koncertu na jednym z podwórek. Wcześniej jednak odwiedziliśmy największą atrakcję tego miejsca: Dolinę Świątyń, duży kompleks zabytków z czasów starożytnej Grecji. Warto poświęcić kilka godzin na zwiedzanie tego miejsca, można tam zresztą zobaczyć nie tylko zabytki starożytne, ale również sztukę współczesną, w tym jedną z rzeźb Igora Mitoraja.

Na sam koniec tych krótkich wakacji, tuż przed odlotem zjedliśmy obiad w Approdo del Saraceno w Torretta Granitola, restauracji nad morzem, daleko od jakiegokolwiek miasta czy nawet ludzkiej osady. Jedzenie tam, nawet ja na wysokie sycylijskie standardy było obłędne, wino jeszcze lepsze. Wydaje się, że tylko dla kolacji tam warto przylecieć na Sycylię. Po 2 spędzonych tam godzinach powrót do Polski był jeszcze trudniejszy, a postanowienie powrotu jeszcze mocniejsze.

Galeria: Hiszpania

Galeria: Włochy