Pierwszy raz o uroku „Wenecji Północy” usłyszałem jeszcze w podstawówce, gdy moja nauczycielka katowała mnie na lekcjach rosyjskiego jakimiś bajdurzeniami o Leningradzie, mieście-bohaterze, kolebce rewolucji październikowej. Nic więc dziwnego, że nie zapałałem miłością do tego miasta, podobnie jak do wszystkiego, co związane było z ZSRR. Lekcje jakoś minęły, z trudem bo z trudem, ale nauczyciele rosyjskiego przepuszczali mnie z klasy do klasy. I dopiero dużo później, dawno po zakończeniu szkoły zrozumiałem, że ten kraj to nie tylko komuna, ale również niezmiernie sympatyczni ludzie i ciekawa kultura: Wysocki, Okudżawa, Bułhakow. Szkoda, że ówcześni nauczyciele, nie potrafili nam przekazać nic poza ideologicznymi frazesami i opowieściami o mieście-bohaterze.
Rosję zacząłem poznawać od nowa dużo później, zacząłem czytać książki rosyjskich pisarzy i słuchać rosyjskiej muzyki. Zacząłem nawet coraz więcej mówić i pisać po rosyjsku, przypominając sobie to, co z niemałym trudem i wielkimi oporami wbijano mi w szkole do głowy. To, co nie udało się nauczycielom, wymusiło na mnie życie, praca i ciekawość.
Byłem kilka razy w Rosji, w Moskwie i Kaliningradzie, ale jakoś nie znalazłem tam nic, do czego warto by wrócić. Owszem, miejsca te były na swój sposób interesująca, ale na pewno nie na tyle, aby przyjechać do Rosji dla przyjemności. Wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłem na własne oczy Sankt Petersburg. Trafiłem tam w czasie jednej z podróży służbowych, co niestety oznacza ograniczony czas na zwiedzanie. To naprawdę przepiękne miasto, jedno z najładniejszych jakie do tej pory widziałem. W niczym nie przypominające Rosji, a przywodzące raczej na myśl Paryż czy Wiedeń. Żałuję, że nie zdążyłem go zwiedzić dokładnie, ale wiem, że na pewno tam powrócę, tym razem już dla przyjemności.