Warto było przyjechać do Gwatemali aby zobaczyć Tikal. Jak do tej pory była to zdecydowanie największa atrakcja tych wakacji. Ruiny te przyćmiewają Palenque nie tyle ze względu na swoją wielkość i rozległość, co na dżunglę, która je otacza. Różni się ona od tej, która widziałem w Meksyku – jest gęstsza, większa, bardziej dzika. Ruiny są prawie w całości w tej dżungli zanurzone, jedynie szczyty piramid górują nad linią lasu.
Idąc ścieżką przez dżunglę naprawdę czuło się bliskość przyrody. Byliśmy tam sami, może oprócz tysięcy komarów, które nam towarzyszyły. Na szczęście wcześniej kupiliśmy odpowiedni środek zawierający coś, co nazywa się DEET, podobno jakaś trucizna, ale jedyna skuteczna w tych warunkach. Na szczęście komary nie były jedynymi reprezentantami tutejszej fauny. Widziałem dzisiaj na wolności tukany, papugi, dwa różne gatunki małp i mnóstwo innych zwierząt i roślin. Jest to niesamowite uczucie, gdy idąc ścieżką przez dżunglę nagle słychać nad głową, na szczytach drzew, jakiś szelest i widzi się małpy skaczące z gałęzi na gałąź, albo siedzące i przyglądające się ludziom na dole. Niestety, przy okazji okazało się, że moje umiejętności fotograficzne i sprzęt są niewystarczające do robienia zdjęć dzikim zwierzętom. Robienie zdjęć utrudniają gałęzie, wśród których ukrywają się zwierzęta i które często mylą autofocus. Bardzo trudne są też warunki oświetleniowe – w dżungli jest dość ciemno, a do tego zwierzęta często są widoczne na tle jasnego nieba i kontrast uniemożliwia zrobienie dobrego zdjęcia. Również mój wielki obiektyw, który wstyd nosić na wierzchu, bo wszyscy się za mną oglądają, jest i tak za krótki, aby zrobić np. zdjęcie małpy na szczycie drzewa. Muszę chyba kupić coś jeszcze większego. No i muła, który by to wszystko za mną nosił.
Mimo wszytko, moje pierwsze doświadczenia z dżunglą są na tyle fascynujące i zachęcające, że w przyszłości chcę to powtórzyć. Mam nadzieję, że błędy, które tym razem zrobiłem, będą nauczką na przyszłość i sprawią, że moja następna wyprawa do dżungli będzie bardziej owocna fotograficznie. Wieczorem, w restauracji gdzie jedliśmy obiad, zacząłem już oglądać przewodnik o Kostaryce, może jeden z najbliższych urlopów spędzę właśnie tam. Również w tej restauracji spotkało małe zaskoczenie. Zamówiłem sobie koktajl owocowy z pomarańczy, ananasa i czegoś, co nazywa się chaya. Gdy spytałem się co to takiego, kelnerka pokazała na kwiatek doniczkowy, który stał w kącie. Myślałem, że to tylko taka przenośnia, ale ona podeszła do tego kwiatka, obcięła mu kilka liści i poszła do kuchni robić koktajl. Był dobry. Zresztą to nie była jedyna roślina doniczkowa, którą jadłem w Gwatemali – wcześniej jadłem potrawę z juki, też mi bardzo smakowała. W domu pewnie będą się dziwnie na mnie patrzeć, gdy będę się oblizywał patrząc na jukę w doniczce.