Archiwum kategorii: Argentyna 2012

Wakacje w północnej Argentynie, kwiecień/maj 2012 r.

Buenos Aires

Życie jest niesprawiedliwe. Gdy w końcu znalazłem swoje idealne miejsce na Ziemi, okazało się, że leży ono 12 tys. kilometrów od Krakowa. Boskie Buenos, miejsce, od którego zaczęliśmy nasze kolejne wakacje.

Buenos Aires, stacja metra
Buenos Aires, stacja metra

Gdy się zastanowię, co zauroczyło mnie w tym mieście, to nie bardzo potrafię odpowiedzieć. To coś nieuchwytnego, jakiś kolaż hiszpańsko-włoskich cech, lekko przyprawionych egzotyką, które tak bardzo mi odpowiadają – łagodny klimat, fajni ludzie, fascynująca kultura, super jedzenie i jeszcze lepsze wino. Nic, czego bym wcześniej nie widział, ale po raz pierwszy wystąpiło to wszystko razem, tak dobrze zgrane i pasujące do siebie. I na tyle pasujące do mnie, że od kilku dni zastanawiam się nad możliwościami emigracji do Argentyny.

Które miejsce najbardziej mi się tutaj podoba? Chyba La Boca. Wiem, że to banalne, turystyczne i w ogóle komercha, ale ta dzielnica kolorowych domków, zamieszkała kiedyś przez pracowników portowych, a dzisiaj pełna kawiarenek, tancerzy tango i ulicznych sprzedawców naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Ale równie bardzo podobał mi się San Telmo, atmosferą przypominający krakowski Kazimierz, ten sprzed kilku lat, gdy było tam jeszcze więcej mieszkańców niż barów.

Buenos Aires, tango
Buenos Aires, tango

Byliśmy tam w niedziele, gdy odbywa się tradycyjny targ, ulice zamknięte są dla ruchu i objęte w posiadanie przez sprzedawców rzeczy najróżniejszych, ulicznych grajków i – a jakże, przecież to Buenos Aires – pary tańczące tango. Fajnie jest również w Puerto Madero, gdzie można przejść się wzdłuż doków, tworzącym teraz najbardziej nowoczesną i modną dzielnicę miasta. warto zobaczyć też cmentarz de la Recoleta, gdzie w wielkich grobowcach (właściwie domach) spoczywają najznakomitsi obywatele miasta, w tym oczywiście Eva Duarte (Evita).

Ale Buenos Aires to nie tylko miejsca, ale przede wszystkim atmosfera, która tutaj panuje. Mówiąc o tym, nie sposób oczywiście nie wspomnieć o tangu, które często tańczy się tutaj na ulicy. I właśnie te pokazy są najfajniejsze, w mojej opinii lepsze niż to, co pokazuje się na przedstawieniach – mam porównanie, bo byłem na takim w słynnej Cafe Tortoni. Ale atmosferę tworzy nie tylko tango. To również inna muzyka, jak jazzowy koncert na wolnym powietrzu, na który trafiliśmy pewnego wieczoru. Albo przepiękny Teatro Colón, gmach opery, przy którym Krakowska Opera wygląda jak McDonald. I jeszcze jedzenie i wino, ze słynną wołowiną i malbekiem z Mendozy na czele. A przede wszystkim niezwykli ludzie, mili, uczynni, niezwykle otwarci.

Mendoza

Miałem zawsze trzy skojarzenia związane z Argentyną: tango, wołowina i wino. W Mendozie skupiłem się na tym ostatnim, ponieważ to tutaj produkuje się 70% wina pochodzącego z Argentyny. Sama Mendoza to niewielkie, urocze miasto u stóp Andów, oddalone od Buenos Aires o niecałe 2 godziny lotu.

Mendoza, piwniczka w jednej z winiarni
Mendoza, piwniczka w jednej z winiarni

Daleko jest mu do gorącej atmosfery stolicy, ale ma swój wdzięk, szczególnie widoczny właśnie teraz, jesienią, gdy zaczynają żółknąć liście w niezliczonych tutaj parkach ale wciąż jest na tyle ciepło, by można było usiąść na zewnątrz w którejś z niezliczonych knajpek i po prostu relaksować się, najlepiej obserwując fontanny, w których tryska czerwone wino, a w każdym razie coś, co bardzo to wino kolorem przypomina.

Ale prawdziwe wino płynie gdzie indziej. Głównie w Maipú, jakieś 40 minut miejskim autobusem od Mendozy. Trzeba kupić kartę Red Bus (w kioskach), podróż w jedną stronę kosztuje 2.80 pesos.

Dobrze jest też zaopatrzyć się w mapę winnic, są w hotelach i informacji turystycznej. Potem, już w Maipú pożycza się rower i wyrusza w podróż po świątyniach Bachusa. Większość z nich jest w promieniu do 10 km, więc w jeden dzień można zobaczyć i spróbować naprawdę sporo. Pytanie tylko czy to ma sens. Wycieczki po winnicach są bardzo sztampowe, właściwie nie zobaczyliśmy niczego ciekawego. Również degustacje ograniczają się do spróbowania 3-4 rodzajów wina i raczej nie tych najlepszych, chociaż wciąż bardzo dobrych. Oczywiście te wizyty są płatne, dlatego rozsądniejszym wydaje się być oszczędzenie tych pieniędzy na degustację własną wina kupionego w sklepie. Inną opcją jest zorganizowanie jednej, za to dobrej wizyty w winnicy, połączonej z profesjonalną degustacją prowadzoną przez specjalistów – to wszystko też można tutaj zorganizować i żałuję, że tego nie zrobiłem. Ale to dobry powód by do Mendozy wrócić.

Puente del Inca
Puente del Inca

Tym bardziej, że Mendoza ma dużo więcej do zaoferowania. To stąd wychodzą wyprawy na Aconcague, najwyższy szczyt obu Ameryk. Oczywiście (na razie) nie ma mowy o takiej wspinaczce, ale widok tego ośnieżonego szczytu przyciąga i kusi. Może, kiedyś…

Póki co musiałem się zadowolić wycieczką do nieco niżej położonego Puente del Inca, niezwykłej formacji skalnej w górach przy granicy z Chile. Trzeba spędzić 4 godziny w autobusie aby tam dojechać, drugie tyle aby wrócić, ale na pewno warto, bo widok jest niezwykły. Natura uformowała tam most (stąd nazwa: Most Inki), a ludzie na początku XX w. wybudowali tam SPA, które zostało zniszczone przez lawiny w 1965 roku, a dzisiaj można tylko żałować, że nie dotrwało do naszych czasów.

Córdoba

Drugie pod względem wielkości miasto w Argentynie, duży ośrodek studencki. Mnie to miasto średnio się podobało, jest podobne do każdego z dużych europejskich miast, brakuje mu takiej wyjątkowej atmosfery jaką można poczuć w Buenos Aires. Jest tutaj parę zabytków kolonialnych, ale zdarzyło mi się już widzieć lepsze. Sytuację ratują fajne knajpy, w jednej z nich po raz pierwszy w Argentynie udało się nam spróbować yerba mate, która chociaż powszechnie tutaj pita, jest bardzo rzadko spotykana w restauracjach.

Jesús María, estancia jesuíitica
Jesús María, estancia jesuíitica

Warto tutaj jednak przyjechać dla estancias jesuíticas, czyli dawnych posiadłości jezuickich, które położone są w pobliżu miasta. My byliśmy w Jesús María, gdzie są 2 z nich. Można tam łatwo dojechać busem z centrum Córdoby i naprawdę warto, ponieważ posiadłości te są dobrze zachowane, a wystawiona tam ekspozycja daje dobry pogląd na życie w tamtejszej społeczności. Posiadłości te zostały założone w celach komercyjnych, miały utrzymywać kościół w Córdobie. Jak widać już wtedy zakonnicy zajmowali się biznesem, jednocześnie aktywnie uczestnicząc w polityce. Brzmi znajomo. Skończyło się tym, że Jezuici zostali wyrzuceni z Ameryki Południowej. Hmm… 🙂

Salta

Salta to chyba najfajniejsze, po Buenos Aires, miasto, które odwiedziliśmy do tej pory w Argentynie. Tutaj już czuć, że Andy są naprawdę blisko – bardziej surowy klimat, więcej ludzi pochodzenia indiańskiego, liście koki do kupienia w sklepie. To wszystko przypomina nam dużo bardziej peruwiańskie Arequipę i Cuzco niż Córdobę czy Mendozę. Po dotychczas odwiedzonych „europejskich” miastach dopiero tutaj poczułem, że jestem 12 tys. km od domu.

Jednak przy całym podobieństwie, Salcie daleko do egzotyki i atrakcyjności tamtych peruwiańskich miast. Tę różnicę dobrze widać na przykładzie Muzeum Archeologiczne Wysokich Gór (MAAM), które ma dużo uboższą kolekcję niż jego odpowiednik w Arequipie. Niestety, podobnie jak to muzeum w Peru, również tutaj wystawione są na widok publiczny ciała dzieci, złożonych w ofierze przez Inków i pozostawione w górach. Sam już nie wiem, czy bardziej barbarzyńskie było poświęcenie tych dzieci 500 lat temu, czy wystawienie ich gablocie dzisiaj.

Ale Salta ma jednak swój wdzięk, którym można zachwycać się siedząc na ławce na placu 9 de Julio albo spacerując po tutejszych uliczkach czy siedząc w kawiarnianych ogródkach. Fajnie jest zaglądać do sklepów z pamiątkami, które w przeciwieństwie do innych tego typu produktów nie przybyły z Chin, są naprawdę ładne i unikalne.

Na pewno warto wspiąć się na Cerro San Bernardo, pokonując 1070 schodów albo – w wersji dla leniwych – wyjeżdżając tam kolejką linową. Stamtąd podobno jest piękny widok na miasto i okolice. Podobno, ponieważ gdy tam byliśmy, nad miastem wisiały ciężki chmury i widok był mizerny. Po raz pierwszy na tych wakacjach zdarzył się nam taki niefart pogodowy, który mocno zepsuł na nastroje. Akurat teraz, gdy czeka nas parę dni w górach, dobra pogoda jest niezbędna.

Gdy pada, ktoś się nudzi, jest bardzo ciekawy albo po prostu lubi biesiadne klimaty, powinien wieczorem wybrać się na peñas. Jest to rodzaj ludowej zabawy, gdzie artyści, często przygodni, dają popisy swoich umiejętności. Trochę trąci cepelią, chociaż chwilami bywa ciekawie. Publiczność, głównie argentyńska, reaguje bardzo żywiołowo, zdaje się, że były grane jakieś tutejsze evergreeny.

Tilcara

Tilcara to już prawdziwe Andy. Pojechaliśmy tam, aby zobaczyć Quebrada de la Humahuaca, wąwóz wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Warto było, mimo, że od Salty Tilcarę dzieli 4 godziny jazdy autobusem. Już sama podróż tą malowniczą trasą daje przedsmak tego, co można zobaczyć na miejscu.

To, co najbardziej rzuca się w oczy, to bogactwo kolorów. Od czerwieni, poprzez pomarańcze, żółcie, brązy po zielenie. Nie, nie były to kolory jesiennych liści, ale kolory skał, które tutaj występują. Co więcej, często jedna, skalista góra miała w sobie wszystkie te kolory, jak na przykład „Wzgórze siedmiu kolorów” w pobliskiej Purmamarce. To fascynujące, jak natura poukładała to wszystko, że skała może mienić się tymi wszystkimi kolorami.

Tilcara, most nad wyschniętą rzeką
Tilcara, most nad wyschniętą rzeką

Samo miasteczko sprawia wrażenie leżącego gdzieś na końcu świata – przewaga indiańskiej ludności, małe domki, często z suszonej na słońcu cegły, zakurzone, niewyasfaltowane drogi. Ale dobry dojazd, liczne restauracje, różnej klasy miejsca noclegowe czy sklepiki stanowią niesamowity kontrast do tego wszystkiego i sprawiają, że Tilcara mimo wszystko jest dużo bardziej cywilizowana niż odwiedzone przez nas kiedyś w Peru Cabanaconde. To właśnie jest fajne w argentyńskich górach, że można iść w zupełnie dziewiczy i dziki teren, a wieczór wrócić i zjeść dobrą kolację popijając ją świetnym winem. Kiedyś takie „ułatwienia” mnie raziły, ale dzisiaj jestem już w wieku, gdy cenię sobie od czasu do czasu wygody i uciechy życia, więc cieszę się, że istnieje Argentyna. Boję się tylko, że kiedyś to miasteczko całkiem zostanie pochłonięte przez cywilizację i utraci to, co w nim najbardziej jest fascynujące.

Na szczęście to wciąż są dużo bardziej Andy niż Buenos Aires. Leży ona na 2.500 m npm, ale góry dookoła są wyższe. Nawet najbardziej popularna wycieczka do Garganta del Diablo (Gardło Diabła) wymaga wyjścia na 3 tys. m., bardzo łatwego zresztą, ale niezwykle malowniczego. Sama Garganta del Diablo jest wodospadem, niezbyt spektakularnym, ale warto tam się wybrać dla samej drogi. Zresztą w okolicach są też inne trasy, niektóre wielodniowe, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na spędzenie tam zbyt długiego czasu, mam szczerą nadzieję, że kiedyś uda się tam wrócić.

Purmamarca, Cerro de los Siete Colores
Purmamarca, Cerro de los Siete Colores

Z Tilcary warto się wybrać do niedalekiej Purmamarki. Leży ona zaledwie pół godziny drogi na południe (autobusy jeżdżą bardzo często) i oprócz wspomnianego już Cerro de 7 Colores jest ona punktem wyjściowym do Salinas Grandes: wyschniętego słonego jeziora. Leży ona wysoko w górach, ale dojazd do niego jest bardzo wygodny, jak wszystko w Argentynie: obok przystanku autobusowego stoją taksówki, które za 280 pesos zabiorą na miejsce, poczekają i przywiozą z powrotem. Podróż trwa trochę ponad godzinę w jedną stronę i przebiega przez przełęcz na wysokości 4200 m n.p.m. Bezkresna połać białej jak śnieg soli robi niezapomniane wrażenie, szczególnie przy kontrastującym, błękitnym niebie. My niestety mieliśmy pecha i chociaż w Purmamarce było bezchmurnie, to w Salinas Grandes chmury zasłaniały większość nieba, ale wciąż byliśmy zachwyceni, tym bardziej, że nigdy nie widzieliśmy nic podobnego.

Te chmury w Salinas Grandes były zresztą dużym zaskoczeniem, w Tilcarze i Purmamarce niebo było zupełnie bezchmurne. Nie sprawdziły się nasze obawy z Salty, że deszcz zepsuje nam pobyt w górach. Mimo stosunkowo niewielkiej odległości, Tilcara to jednak zupełnie inny klimat. Gdy pytałem się w hotelu, czy nie grozi nam deszcz, właściciel stwierdził, że następny deszcze będzie tutaj dopiero w październiku.

Cafayate

Gdyby w Cafayate były fontanny, to analogicznie do Mendozy, płynąłby w nich torroentes. Aż trudno uwierzyć, że w tak niegościnnych, pustynnych okolicach może być wyrabiane tak dobre wino. Ale tajemnica tkwi w dobrym nawadnianiu, nasłonecznieniu (jest tutaj 340 słonecznych dni w roku!) i wysokości, na której leżą winnice i która powoduje duże różnice temperatur pomiędzy dniem, a nocą. To wszystko sprawia, że Cafayate stało się drugim po Mendozie argentyńskim centrum produkcji wina i oprócz wspomnianego białego torroentesa produkuje się również inne gatunki, łącznie oczywiście z „argentyńskim” malbekiem. W samym miasteczku i okolicach jest dużo winnic, które można odwiedzić, warte zobaczenia jest również nowoczesne, multimedialne muzeum wina „La Vid y el Vino”.

Quebrada de Cafayate
Quebrada de Cafayate

Ale Cafayate to nie tylko winnice, to również Quebrada de las Conchas, niezwykle malownicza dolina w Andach. Nieco przypomina ona widzianą przez nas wcześniej Quebrada de Humauaca, ale wydaje się, że natura miała tutaj zdecydowanie większą wyobraźnię i rozmach co zaowocowało nieziemskimi formacjami skalnymi, z których największe wrażenie robi „Garganta del diablo” (Gardło diabła), do którego środka prowadzi kilkuminutowa wspinaczka oraz Anfiteatro, którego wysokie, pionowe ściany zapewniają na tyle dobrą akustykę, że odbywają się tutaj koncerty, jak w prawdziwym amfiteatrze. Ten pustynny, skalny krajobraz wypełniają rośliny i zwierzęta, które były w stanie dostosować się do takich warunków: węże, skorpiony, jaszczurki, pająki.

Wąwóz najfajniej jest zwiedzać samemu, na rowerze albo samochodem. Ponieważ nie mieliśmy samochodu, a nasze siedzenia dopiero co się zagoiły po mendoskim zwiedzaniu winnic, zdecydowaliśmy się wziąć wycieczkę z Cafayate. Teoretycznie dało by się to zrobić komunikacją publiczną, ale byłoby to bardzo niewygodne i zajęłoby dużo czasu.

Jak zwykle w Argentynie, dziką natura i cywilizacja, chociaż oddzielone od siebie, sąsiadują ze sobą bardzo blisko. Dlatego, gdy już się wróci do Cafayate warto się wybrać do Casa de Empanadas, gdzie robione są chyba najlepsze na świecie empanadas, pieczone pierogi nadziewane mięsem. Ale tutaj akurat spośród kilkunastu rodzajów empanadas, tylko kilka jest mięsnych, inne są nadziewane warzywami i te właśnie są najlepsze. Będąc w miasteczku trzeba się tutaj wybrać, zamówić przynajmniej z tuzin i popić to winem torrontes.

Ale prawdziwy skarb Cafayate leży dwie przecznice dalej, to Chato’s Wine Bar. Jest to bar, gdzie można spróbować wina na kieliszki, jedząc przy tym jakieś lekkie zakąski, a przede wszystkim godzinami rozmawiać z Chato, właścicielem tego lokalu i niezwykle miłym człowiekiem. Nie ma sensu tracić czasu na beznadziejne degustacje wina w winiarniach, tutaj można spróbować różnych gatunków dobranych przez Chato, który do tego pięknie potrafi o winie opowiadać. Kilka lat temu pracował jako przewodnik w winnicy, a 3 lata temu założył bar. W tym roku zrobił kilka beczek własnego wina, na razie jeszcze z kupionych winogron i mam nadzieję, że wrócę tam i spróbuję z Chato tego wina, trzymam za niego kciuki, bo to niezwykły człowiek, pasjonat, wkładający całe serce w to, co robi.

Posadas

Przepis na wtopienie się w tłum Argentyńczyków, tak, by nikt nie poznał, że jesteśmy turystami jest bardzo prosty. Wystarczy wziąć do jednej ręki termos, do drugiej kubek z metalową rurką i gotowe: somos argentinos.

Może dla nas symbolem Argentyny jest wino, ale tutaj zdecydowanie więcej niż wina pije się yerba mate – naparu z liści ostrokrzewu paragwajskiego, powszechnie występującego tutaj drzewa. Bardzo często można tutaj spotkać ludzi w każdym wieku z termosem, popijających przez srebrną rurkę (bombilla) napój z charakterystycznego pojemnika (mate). Bardzo trudno spotkać ten napój w restauracji, tutaj wszyscy robią go sobie samemu.

Nie wiem dokładnie jakie właściwości ma mate, podobno ma dużo więcej kofeiny niż kawa, dlatego jest tak popularna wśród kierowców i studentów, którzy nawet wierzą, że kropla mate rozlana na książkę gwarantuje zdanie egzaminu. Ale mate to nie tylko napój, to pewien zwyczaj, rytuał polegający na dzieleniu się tym napojem z innymi. To jest esencja mentalności Argentyńczyków. Mieliśmy szczęście poznać tutejszych mieszkańców i być zaproszonymi do picia mate. Jedna osoba przygotowuje napar: napełnia suszem ¾ pojemności mate. Najlepiej, aby to były same liście bez ogonków. Potem dosypuje trochę cukru (chociaż prawdziwi hardcorowcy piją mate bez cukru), przykrywa pojemnik dłonią i wstrząsa nim mieszając yerba mate z cukrem, a przy okazji na dłoni pozostaje najdrobniejszy proszek z suszu, który jest niezdrowy dla żołądka, więc lepiej się go pozbyć. Po wymieszaniu, ustawiamy mate pod kątem, tak, aby susz dotykał krawędzi pojemnika. Dolewamy gorącą (ale nie wrzącą) wodę, najlepiej tak, aby wlewała się ona “pod” susz, na wierzchu suchą warstwę. Bierzemy bombillę i zakrywając jej ustnik palcem, wsadzamy ją w susz, w miejsce, gdzie laliśmy wodę.
 Przygotowujący mate pije ją pierwszy, ponieważ pierwsza porcja ma najmocniejszy smak i jest najbardziej gorzka. Gdy wypije swoją porcję, przyrządza nową i podaje następnej osobie. Ta ją pije, a potem oddaje mate „mistrzowi ceremonii”, który znowu zalewa mate gorącą wodą i przekazuje ją kolejnej osobie. Susz zmienia się co około pół litra wody.

Piszę o tym przy okazji wizyty w Posadas, ponieważ to tutaj właśnie, w regionie Misiones jest centrum uprawy yerba mate, tutaj chyba również najwięcej się jej pije. Idąc bulwarami wzdłuż rzeki Parana widać niezliczone grupki, najczęściej młodych ludzi, którzy rozmawiają, pijąc yerba mate. Termos i mate to tutaj rzeczy, bez których nie wychodzi się z domu. Co ciekawe, potentatami w produkcji yerba mate są potomkowie polskich imigrantów.

Same Posadas to kolejne odwiedzone przez nas miasto w Argentynie. Nie ma tutaj nic specjalnego do oglądania, zatrzymaliśmy się licząc na odwiedzenie jakiejś plantacji yerba mate, ale najciekawsza i największa z nich, założona przez Jana Szychowskiego prawie 100 lat temu Amanda, jest akurat zamknięta w poniedziałki i wtorki. Pech.

San Ignacio

Przed wakacjami przypomniałem sobie firm „Misja” Rolanda Joffe z Robertem de Niro, Jeremy Ironsem i Liamem Neesonem. Takie misje naprawdę istniały, były prowadzone przez Jezuitów i były schronieniem dla Indian Guarani. Jest to zresztą jedna z najjaśniejszych kart w ciemnej najczęściej historii krzewienia chrześcijaństwa w Ameryki Południowej. Misje były schronieniem dla Indian, a oprócz ewangelizacji dużą wagę przykładano do edukacji, a nawet sztuki. Wszystko skończyło się w 1768 roku, gdy Jezuici zostali wyrzuceni z Ameryki. Misje jeszcze przez jakiś czas istniały, ale powoli niszczały, głównie za przyczyną wojsk brazylijskich i paragwajskich.

San Ignacio Mini jest najlepiej zachowaną misją w Argentynie, chociaż szczerze mówiąc wiele z niej nie zostało i trzeba sporego wysiłku, aby wyobrazić sobie jak to miejsce wyglądało 300 lat temu. Trochę pomaga w tym dobra wystawa przy wejściu do ruin i tablice multimedialne położone na ich terenie.

Miasteczko San Ignacio leży godzinę jazdy od Posadas, warto się tutaj zatrzymać na jeden dzień w drodze do Iguazú.

Iguazú

Opad szczeny – to chyba najlepiej oddaje moje pierwsze wrażenie gdy usłyszałem, a chwilę później zobaczyłem wodospady Iguazú. Nigdy w życiu dzieło Natury nie wywarło na mnie takiego wrażenia. Bardzo trudno to wyrazić słowami, zdjęcia również nie oddają piękna i potęgi tego żywiołu.

Wodospad Iguazú
Wodospad Iguazú

O wyjątkowości tego miejsca w dużej mierze przesądza jego położenie, wśród tropikalnego lasu na granicy Argentyny i Brazylii. Ma szerokość 2.5 km i spływa 275 wodospadami 80 m w dół, jest więc dużo większy niż Niagara. Z daleka jest bajkowo piękny, gdy spływa majestatycznie wieloma strumieniami, wśród zieleni, ptaków i kolorowych motyli, tworząc tęczę spinającą oba brzegi. Z bliska, gdy słychać jego huk i widać kotłujące się masy wody jest równie straszny co fascynujący. Widok z bliska ogromnych, przewalających się mas wody jest hipnotyzujący, pozostawia niezatarte wrażenia.

Większa część wodospadu jest po stronie argentyńskiej, ale to od strony brazylijskiej najlepiej rozpocząć oglądanie, ponieważ tam widzimy wodospad z większej odległości, z pewnej perspektywy dającej lepsze pojęcie o jego wielkości. Z Puerto Iguazú, argentyńskiej miejscowości położonej w pobliżu wodospadu do brazylijskiej części jeżdżą autobusy, ale my, ponieważ przyjechaliśmy dość późno do miasta, zdecydowaliśmy się na szybszą i łatwiejszą formę transportu. Taksówka w obie strony kosztuje 200 pesos, podróż trwa jakieś 20 minut, trzeba zabrać paszport, ale najczęściej nikt go nie sprawdza na granicy. W kasie parku narodowego można płacić również w pesos, wejście kosztuje 40 reali za osobę. Kierowca czeka na miejscu, a my mamy czas na zwiedzanie. Wystarczy godzina, ale warto poświęcić nieco więcej czasu, aby przejść spokojnie całą trasę. Chociaż dd strony brazylijskiej wodospady widzimy z daleka, na samym końcu ścieżki zbliżając się do niego na tyle, że można poczuć na sobie rozpryskujące się krople wody.

Wodospad Iguazú, Garganta del Diablo
Wodospad Iguazú, Garganta del Diablo

Dużo więcej czasu należy poświęcić na stronę argentyńską wodospadu, właściwie to spokojnie można tam spędzić cały dzień. Bilet kosztuje 130 pesos, jeśli chcemy wrócić na następny dzień, warto po wyjściu potwierdzić go w kasie, aby dostać zniżkę na następne wejście. Nad argentyńskim wodospadem są 3 trasy. Górna (circuito superior), w czasie której widzimy wodospady z góry, znad ich krawędzi. Dolna (circuito inferior), dużo dłuższa, połączona łodzią z wyspą, w czasie której widzimy wodospady zarówno z pewnej perspektywy jak i mamy okazję podejść do nich tak blisko, by być zmoczonym przez wodę. Trzecią trasą jest Garganta del Diablo, gdzie możemy prawie dotknąć najbardziej spektakularnego fragmentu wodospadu, gdzie woda kotłuje się, kipi, skąd unosi się i opada na zwiedzających chmurą wodnego pyłu, obserwować z bliska potężny żywioł – to miejsce robi największe wrażenie. I właśnie w tej kolejności najlepiej moim zdaniem oglądać Iguazú.

Okolice Iguazú, kapucynka
Okolice Iguazú, kapucynka

My wróciliśmy jeszcze na następny dzień, aby przejść Sendero Macuco – kilkukilometrową ścieżkę przez las. Liczyliśmy na spotkanie z jakimiś zwierzętami, ale niestety nie poszczęściło się nam. Nie wiem, czy mieliśmy pecha, czy wszystkie zwierzęta wystraszył nieznośny i nieprzerwanie towarzyszący nam jazgot helikoptera, który po stronie brazylijskiej wozi klientów nad wodospadem. Wróciliśmy z tej wycieczki zawiedzeni, już więcej widzieliśmy na ścieżkach wokół wodospadów: oprócz niezliczonych koati były tam jeszcze pancerniki, małpy, tukany i inne zwierzęta, chociaż na pewno nie można tego porównać z Kostaryką. No, ale w Kostaryce nie ma takich wodospadów.

 

galeria: Argentyna