Archiwum kategorii: Kostaryka 2010

Wakacje na Kostaryce w 2010 r.

Podróż

Rano był mróz i śnieg, teraz jest środek lata i mimo, że jest już późna noc, na zewnątrz jest ponad 20°C. Od zimy dzieli mnie 23 godziny lotu oraz kilkanaście tysięcy kilometrów.

To był ciężki dzień. Po bardzo krótkim śnie, już parę minut po 4. w nocy byliśmy na lotnisku. Potem podróż do Pragi, Nowego Jorku, Miami i na końcu do San Jose. Mieliśmy ogromne szczęście, że wszystkie loty przebiegały zgodnie z rozkładem i nawet nadzwyczajne kontrole bezpieczeństwa przed lotem do USA nie opóźniły nas. Na każdym z 3 lotnisk mieliśmy po 2-3 godziny przerwy, akurat na bezstresową przesiadkę.

Nocujemy w Alajueli, 10 km od stolicy Kostaryki San Jose w hotelu Vida Tropical. Warunki dalekie od luksusu, ale mamy tu wszystko, czego potrzeba aby spędzić noc i rano wyruszyć na zwiedzanie Kostaryki.

Arenal

Dzisiaj poczułem, że jestem na wakacjach. Założyłem koszulkę, krótkie spodenki, klapki. Usiedliśmy na wzgórzu i jedząc soczyste mango obserwowaliśmy wielki stożek wulkanu. Ponad 40 lat temu okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja, lawa zalała 3 okoliczne wioski, zabijając 60 osób. Od tej pory wulkan wciąż daje o sobie znać groźnie pomrukując i, chociaż już nie w tak gwałtowny sposób, nadal wydobywając z siebie dym i lawę.

Rano pożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy około 150 km na północ, aby zobaczyć ten wulkan. Droga, mimo, że kręta, wąska i często w fatalnym stanie, była w miarę przyjemna. Natomiast oznakowanie dróg jest tutaj fatalne, dobrze, że wraz z samochodem pożyczyliśmy również GPS, oszczędziło nam to sporo czasu i nerwów.

Rano w Alajueli było śliczna pogoda, żadnej chmury, jakieś 25°. Ale gdy przejeżdżaliśmy przez góry wjechaliśmy w gęstą mgłę. Droga wiodła przez las mgielny, gęsty, pełen zieleni, piękny i przerażający zarazem. Prowadząc samochód po krętych drogach nie miałem niestety możliwości dokładnie mu się przyglądnąć, a gdy dojechaliśmy na miejsce mgły już nie było, pozostały jednak niestety chmury, które spowijały szczyt wulkanu. Mamy szczerą nadzieję, że w nocy te chmury znikną, przecież główną atrakcją tego miejsca jest gorąca lawa, spływająca z wulkanu i jarząca się nocą.

Zatrzymaliśmy się w malutkiej miejscowości El Castillo, do której trzeba dotrzeć boczną, szutrową i wyboistą drogą, kilka kilometrów od głównej szosy. Mamy super nocleg – mieszkamy w jednym z domków El Castillo Dorado, skąd rozciąga się wspaniały widok na wulkan. Można go oglądać przez wielkie okno ze środka domku, albo siedząc na zewnątrz. Czekamy z niecierpliwością na noc i na niezapomniane widoki.

Arenal

Pech. Zamiast się rozpogodzić niebo całkiem zaszło chmurami, a w nocy nawet lekko popadało. Nie było więc szans na oglądnięcie żarzącej się lawy, wulkan dał o sobie jedynie znać grzmotem podobnym do burzy, który zbudził nas w nocy. Rano już się rozpogodziło, powietrze było bardzo rześkie, ale szczyt wulkanu wciąż ginął w chmurach. Nie mieliśmy szczęścia i wróciliśmy spod wulkanu tak naprawdę go nie widząc. Ale ten dzień na pewno nie był straconym.

Motyl Greta oto
Motyl Greta oto

Na otarcie łez poszliśmy do rezerwatu motyli, który zauważyliśmy niedaleko wczoraj po południu. Paru pasjonatów hoduje tam motyle i żaby, a potem wypuszcza je na wolność. Można chodzić ścieżkami po parku, oglądając egzotyczną roślinność i ptaki. Szczególne wrażenie zrobiły na nas kolibry, ale tak naprawdę najfajniejsze były woliery, do środka których można było wejść i znaleźć się w bajce.

Dookoła latało tysiące motyli, były na wyciągnięcie ręki, przysiadały nawet na nas. I były piękne. W każdej z kilku wielkich wolier były 2-3 gatunki motyli, więc przechodząc między nimi przechodziliśmy jakby z jednej do drugiej bajki. Chcielibyśmy tam zostać bardzo długo, ale niestety musieliśmy wracać. Po drodze wstąpiliśmy do restauracji, gdzie zjedliśmy tradycyjne kostarykańskie casado – fasola z ryżem podawana razem z sercami palm i innymi warzywami. Było smaczne, ale jestem dopiero 2 dni na Kostaryce, a już 3 razy jadłem fasolę z ryżem, zaczyna mnie to niepokoić.

Do Alajueli wróciliśmy wczesnym popołudniem i poszliśmy na spacer po miasteczku. Niestety, nic ciekawego do oglądania tam nie ma, skończyło się w kawiarni. Wieczorem przepakowaliśmy swoje bagaże i do małych plecaków zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy na następne 5 dni – jutro lecimy do dżungli.

Puerto Jimenez

Tak chyba wyglądały miasteczka na Dzikim Zachodzie, przynajmniej sądząc po tym, co widziałem na westernach. Jedna droga, na której dopiero 2 lata temu położono asfalt, wzdłuż niej sklepiki, restauracje, bank. Tylko boisko piłkarskie nie pasuje do schematu. I samochody, które zastąpiły konie.

Przylecieliśmy tutaj rano z San Jose małą awionetką. Była na tyle mała, że mogłem zobaczyć przez przednią szybę jak lotnisko w Puerto Jimenez wygląda z góry. Zresztą słowo lotnisko jest w tym wypadku zdecydowanie na wyrost – to tylko mały pas startowy wycięty w dżungli. Gdy wylądowaliśmy, okazało się, że nie tylko pas startowy – bezpośrednio z lotniskiem sąsiaduje cmentarz, na murze którego napisano „Witamy w Puerto Jimenez”. Dobrze, że wybudowano przynajmniej ten mur – jest gdzie napisać słowa przywitania, a  zombie nie plątają się po pasie startowym.

Z lotniska odebrał nas Roger, Anglik, który osiedlił się tutaj kilka lat temu, i który organizuje dla nas trekking przez dżunglę. Pojechaliśmy do małego, ale fajnego hoteliku Cabinas Jimenez, gdzie zostawiliśmy bagaże i pojechaliśmy do baru gdzie poznaliśmy Jose, który ma być naszym przewodnikiem.

Po spotkaniu przeszliśmy się po miasteczku. Jak zwykle w takich przypadkach wylądowaliśmy w końcu w barze na piwie. Bar był na plaży, z głośników leciało reggae, a na drzewach siedziały wielkie, kolorowe ary. Cudowne miejsce, mógłbym tutaj zostać do końca życia. Mam nadzieję, że Karaiby będą jeszcze fajniejsze.

Jest bardzo gorąco, wręcz upalnie. W San Jose było ciepło, ale tutaj panuje prawdziwie tropikalny klimat. Do tego woda w oceanie, a właściwie w zatoce Golfo Dulce jest niesamowicie ciepła, nigdy jeszcze nie spotkałem się z tak ciepłą wodą w morzu, czasem nawet prysznic w domu mam chłodniejszy. Jutro idziemy do dżungli, do cywilizacji wrócimy dopiero w piątek.

Los Patos

Jestem w dżungli, w stacji strażników Parku Narodowego Corcovado w Los Patos. Śpię na podłodze, z lasu dobiegają mnie różne dziwne odgłosy. Przed chwilą, gdy szedłem spać spotkałem się z wężem (podobno niejadowitym) i wielką ropuchą (podobno też niejadowitą).

Rano Roger podwiózł naszą dwójkę i przewodnika na skraj dżungli skąd dalej poszliśmy na piechotę. Był to raczej spacerek, nawet nie zagłębiliśmy się specjalnie w dżunglę, szliśmy głównie wśród niskich zarośli, co chwilę przekraczając niewielkie rzeki i strumyki. Szczerze mówiąc, przy odrobinie dobrej woli można było nas podwieźć dużo dalej. Ale nie ma co żałować, dzisiejszy dzień traktujemy jako rozgrzewkę przed jutrzejszą, podobno ciężką wędrówką. Po 4 godzinach dotarliśmy do stacji Los Patos, rodzaju „leśniczówki” dla strażników parku narodowego, a pełniącej też funkcje schroniska. Mimo, że jest prosto urządzona oferuje wszelkiego rodzaju wygody – włącznie z łazienką i kuchnią. Spać można na podłodze, ale na szczęście są materace, więc luksus był zapewniony. Ta stacja została oddana parę miesięcy wcześniej, zastępując inną, oddaloną stąd o 3 km.

Jaszczurka Norops limifrons
Jaszczurka Norops limifrons

Po krótkim odpoczynku poszliśmy na spacer po okolicy. Nie wiem jak Jose odnajdował drogę, ja zgubiłem się już po pół godzinie wśród krętych ścieżek i rzek. Po drodze widzieliśmy poszukiwaczy złota, jako, że tutejsze rzeki są złotodajne. Rozmawialiśmy z tymi ludźmi, pochwalili się nawet małymi drobinkami złota, które tutaj znaleźli. Złoto nie przynosi im niestety bogactwa, żyją w skrajnej nędzy. Co najgorsze ich dzieci nie chodzą do szkoły, więc będę żyli życiem swoich rodziców. Cały proceder jest nielegalny, ale państwo przymyka na to oczy, tym bardziej, że dzieje się to na skraju parku narodowego, a nie na jego terenie. Po kilku godzinach wróciliśmy z powrotem do stacji. Strażnicy, którzy tam pracują to bardzo młodzi ludzie, niezwykle przyjaźni. Akurat robili empanaditas – tradycyjną potrawę, warzywa w cieście z mąki kukurydzianej, przyprawianej sosem z limonki, kolendry i ostrej papryki. Przepyszne. Pokazali mi jak to się robi, może spróbuję w Polsce. W stacji poznaliśmy również pewną dziewczynę ze Szwajcarii, która od 3 miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Ale jej zazdroszczę, że może sobie pozwolić na tak długą podróż.

Sirena

To był rajd przez dżunglę, 20 kilometrów szybkiej wędrówki w tropikalnym upale, przy ogromnej wilgotności powietrza, z plecakiem na ramionach, który z każdym przebytym kilometrem stawał się coraz cięższy. W 7 godzin przemierzyliśmy cały półwysep Osa, z Los Patos do Sireny nad brzegiem Oceanu Spokojnego.

Najgorsze było to, że w tym wszystkim nie było nam dane nacieszyć się tą dżunglą. Większość zwierząt, które widziałem dzisiaj to kleszcze, które wciąż wydłubuję z całego ciała. Widzieliśmy co prawda po drodze jakieś ptaki, sporo motyli, mizerne żabki, ale to było dużo poniżej oczekiwań. Dopiero wieczorem w pobliże stacji przyszedł czubacz, spory ptak, cały czarny, z żółtym guzem nad dziobem. Wyskoczył na drzewo i zaczął obżerać się bananami. Ale to było wszystko, a ja spodziewałem się mnóstwa zwierząt, a wszystkie miały przychodzić do mnie jak do Św. Franciszka…

Idę pod zimny prysznic, chyba ten upał mi nie służy.

Sirena

To co dzisiaj zobaczyłem sprawiło, że zupełnie zapomniałem o trudach wczorajszej wędrówki. Dzień był zupełnie inny od poprzedniego – to był przyjemny spacer pełen wrażeń.

Saimiri (Saimiri oerstedii)
Saimiri (Saimiri oerstedii)

Rano zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na poszukiwanie zwierząt. Dookoła stacji Sirena jest dużo dobrze oznaczonych szlaków. Wędrówka była przyjemna, ponieważ nie musieliśmy ze sobą zabierać nic oprócz sprzętu fotograficznego i wody. Również tempo było spacerowe, mieliśmy dużo czasu i mogliśmy się poruszać na tyle wolno, aby zobaczyć zwierzęta. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już po chwili zobaczyliśmy pierwsze małpy (nazywane po hiszpański mono araña). Chwile później zobaczyliśmy kilka innych małp, tym razem wyjców, które słyszeliśmy już wcześniej i których głos jednoznacznie wskazuje na rodowód nazwy.

Potem widzieliśmy jeszcze mnóstwo ptaków (w tym tukany), węża (niejadowitego), następne małpy (saimiri) oraz, last but not least, wielkiego, prawdziwego krokodyla. Był jakieś 100 m od nas, na szczęście na drugim brzegu rzeki. Pierwszy raz widziałem na wolności dzikie zwierzę, które może być tak niebezpieczne.

Tukan (Ramphastos swainsonii)
Tukan (Ramphastos swainsonii)

Ponieważ te wszystkie szlaki wiodą w okolicach Sireny, wracaliśmy tam co parę godzin aby nieco odpocząć, uzupełnić zapas wody i coś zjeść. Stacja jest spora, dużo większa niż w Los Patos. Służy zarówno naukowcom prowadzącym tutaj swoje badania jak i, w ograniczonej liczbie, turystom. Spotkaliśmy też klasę z koledżu z Ohio, spędzają tutaj 6 tygodni ucząc się i odpoczywając jednocześnie. Jak ja chodziłem do liceum to jeździłem na wycieczki do Krakowa, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Na terenie stacji jest wszystko co potrzeba – łazienki, prysznice (z zimną wodą, ale kto się tym przejmuje w takim klimacie), stołówka, w której można zamówić po wcześniejszej rezerwacji śniadanie i obiad, a nawet internet bezprzewodowy dostarczany przez satelitę. Zasilanie jest ograniczone do paru godzin dziennie i pochodzi z generatora i baterii słonecznych. Nieliczni szczęśliwcy mogą spać w skromnie urządzonych 4 osobowych pokojach, a ci, co szczęścia nie mają, mogą spać w namiocie albo na zadaszonym podeście, który mieści kilka namiotów, albo na polu w pobliżu stacji. Nie dochodzi tu żadna droga, można dotrzeć jedynie na piechotę, morzem, albo małym samolotem – jest trawiasty pas startowy, ale rejsy tylko czarterowe, nie ma żadnego regularnego połączenie. Tym Kostarykańczycy różnią się na przykład od Peruwiańczyków – ci ostatni wybudowali by tutaj luksusowy hotel, do którego turystów dowoziłby luksusowy statek wycieczkowy, a za to wszystko kazali by sobie płacić straszne pieniądze. Tutaj jest prosto – przygotuj się na niewygody i wysiłek, ale nagroda będzie warta tego.

Corcovado

Znowu jesteśmy w cywilizacji, mniej więcej. Śpimy w normalnym hotelu, szumi klimatyzator, przed chwilą wypiliśmy w knajpie piwo i zjedli dobry obiad.

Wąż
Wąż

Dzień zaczął się jednak zupełnie inaczej. O 6. rano zjedliśmy śniadanie, spakowali się i o 7. wyruszyli w podróż. Zaczęło się mocnym akcentem – na drodze stanął nam wielki tapir, nie sądziłem, że zwierzęta te są takie wielkie. Nie zdarzyliśmy nawet zrobić mu zdjęcia, ponieważ spłoszony uciekł. Potem jeszcze widzieliśmy kilka razy tego samego, a potem innego tapira, ale już nigdy tak blisko. Chwilę potem okazało się, że musimy przekroczyć rzekę. Prawdziwą, sporą rzekę, a nie taki strumyk, jakie do tej pory przekraczaliśmy wiele razy dziennie. Podnieśliśmy plecaki do góry i w ubraniach weszliśmy do wody i brodząc w wodzie, która sięgała mi do piersi powoli przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Ubrania szybko wyschły, tym bardziej że szliśmy wzdłuż wybrzeża, w rzadkim lesie, wiec słonce bezlitośnie w nas grzało.

Ara czerwona (Ara macao)
Ara czerwona (Ara macao)

Najgorsze jednak nastąpiło dopiero później – zeszliśmy na plażę i w piekącym słońcu szliśmy po grząskim piasku przez godzinę. W butach, ubraniu, z ciężkimi plecakami. Plaza była bezkresna, szeroka, kompletnie bezludna, piękna, a nad naszymi głowami latały wielkie ary. Miałem jednak tak serdecznie dość tej plaży, słońca i piachu, że nawet nie miałem ochoty robić zdjęć. Gdy skończyła się plaża, zaczęło się rumowisko skalne, jeszcze gorsze i trudniejsze do sforsowania. Na końcu tej plaży i rumowiska padłem kompletnie wycieńczony. A to nie był jeszcze koniec.

Mrówkojad (Tamandua mexicana)
Mrówkojad (Tamandua mexicana)

Przewodnik był dla nas bezlitosny, gnał nas przez dżunglę chcąc zdążyć przed przypływem, który spowodowałby, że droga stałaby się nie do przejścia. Pewnie minęliśmy dużo ciekawych zwierząt, dobrze, że ja zauważyłem mrówkojada, który z gracją pozował nam do zdjęć. W pewnym momencie zobaczyliśmy gromadkę małp kapucynek, z razem z nimi kilka koati. Zwierzęta nie bały się nas, były prawie na wyciągniecie reki. To było niesamowite, zatrzymaliśmy się tam i przez prawie pół godziny robiliśmy zdjęcia.

Pod koniec wędrówki trafiliśmy do stacji Carate, najpiękniej położonej z tych, które do tej pory widzieliśmy. Tak musiał wyglądać raj – tuż nad oceanem, na skraju dżungli, przy bezkresnej plaży. A do tego kompletny spokój, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, nie było nawet drogi. Zamieniłem parę słów z strażnikiem, bardzo zazdroszcząc mu tej pracy. Ale my niestety, nie mogliśmy zostać w tym cudownym miejscu i po chwili ruszyliśmy dalej. Znowu szliśmy plażą, obserwując po drodze ary. Tym razem było jednak bliżej, jakieś 3.5 km i dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczynała się droga i skąd odebrał nas samochód i zawiózł do Puerto Jimenez.

Puerto Viejo

Doszliśmy do wniosku, że po 4 ciężkich dniach w dżungli zasłużyliśmy na chwilę relaksu. W ten sposób leżę sobie teraz na hamaku słuchając świerszczy, żab i dobiegającej z niedalekich barów muzyki reggae.

Noc spędzona w cywilizowanych warunkach, w hotelu z klimatyzacją pozwoliła nam bardzo szybko zebrać siły. Inna sprawa, że klimat z Puerto Jimenez, w porównaniu z tym w dżungli wydał nam się nadzwyczaj łagodny. Rano na śniadanie zjedliśmy kupione dzień wcześniej w sklepie papaje i mango, a potem samolotem wróciliśmy do San Jose. Pożyczyliśmy znowu samochód, pojechaliśmy do hotelu, w którym w poniedziałek zostawiliśmy nasze główne bagaże i pojechaliśmy do Puerto Viejo nad Morzem Karaibskim. Pierwotnie planowaliśmy, że będzie to Cahuita, ale Jose odradził nam to miejsce, ze względu na dużą przestępczość.

Puerto Viejo
Puerto Viejo

Puerto Viejo to mała osada nadmorska. Jest tutaj mnóstwo turystów, ale w jakiś sposób wydają się oni być czymś naturalnym w tym miejscu. To miasteczko nie zamieniło się w żaden kurort, dalej ma swój specyficzny karaibski klimat. Może dlatego, ze nie ma tutaj wielkich hoteli, za to jest mnóstwo barów w których grają reggae? A może dlatego, ze już w pól godziny od przyjazdu tutaj jeden koleś w dredach proponował mi trawkę? Niestety nie skorzystałem, ponieważ Jola zagroziła mi, ze wróci do domu beze mnie, ale chęć była wielka. Skończyło się na mojito w jednym z barów. Przyciągnął mnie on polska flaga wywieszona na zewnątrz oraz fajna muzyką. Zazwyczaj staram się trzymać z daleka od moich rodaków za granica, zbyt często musiałem się za nich wstydzić, ale tym razem ciekawość zwyciężyła. Przy barze wisiała jeszcze jedna polska flaga, tym razem z godłem, więc o pomyłce nie mogło być mowy. Była to zresztą jedyna flaga w tym miejscu. Barmanka powiedziała, że to od polskich przyjaciół i, że dużo Polaków przyjeżdża tutaj. Ciekawe, ponieważ ja, poza jedną babą wrzeszczącą po polsku na swoje dzieci w sklepie w Puerto Jimenez nie spotkałem tutaj nikogo. Ale może po prostu nie poznałem ich, ponieważ flagę zostawili w małym barze w Puerto Viejo?

W Puerto Viejo pierwszy raz w życiu miałem okazję spróbować kuchni fusion. Już dawno miałem na to ochotę, ale dopiero teraz trafiła się okazja. Jadłem potrawę, która była połączeniem kuchni indyjskiej i karaibskiej i było to zdecydowanie najlepsze jedzenie, które jadłem do tej pory w tym kraju. Niestety, Kostaryka nie jest kulinarną potęgą, od tutejszego gallo pinto (ryżu z czarną fasolą) robi mi się już niedobrze. Na szczęście kraj ten ma inne zalety, które z nawiązką rekompensują drobne defekty na talerzu

Puerto Viejo

Okradli nas! Nie spodziewałem się tego tutaj w Kostaryce, ale stało się. Straciliśmy Joli plecak z aparatem, obiektywem, paroma innymi drobiazgami. Szkoda sprzętu, ale najbardziej szkoda super zdjęć, które Jola zrobiła w Corcovado. Nie wybaczę sobie tego, to była wyłącznie moja wina.

Rano wyjechaliśmy z Puerto Viejo do pobliskiej Manzanilli. Miała tutaj być najfajniejsza plaża w Kostaryce. Niestety, rozczarowaliśmy sie mocno. A może po prostu mieliśmy zbyt duże oczekiwania, licząc na drugie San Augustinillo? Nie zostaliśmy w Manzanilli, wróciliśmy w stronę Puerto Viejo szukając po drodze jakiegoś fajnego miejsca. Za drugim czy trzecim razem trafiliśmy na w miarę fajny hotelik położony na plaży. Nie było to to, o czym marzyliśmy, ale wydawał się wystarczający na spędzenie 2-3 dni. Zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy zobaczyć pokój. Jola chciała zabrać ze sobą plecak, jak to miała w zwyczaju, ale ja jej powiedziałem, aby zostawiła go, przecież odchodzimy zaledwie 20 metrów od samochodu i wrócimy za 3 minuty. Niestety, gdy wróciliśmy, plecaka już nie było. W samochodzie zepsuty był zamek centralny i drzwi pasażera nie zamknęły się. Ktoś wykorzystał okazję i ukradł plecak ze środka samochodu. Na plaży koło hotelu i w barze nieopodal było pełno ludzi, ale nikt nic nie zauważył.

Pojechaliśmy z powrotem do Puerto Viejo aby złożyć zawiadomienie na policji. Policjantka, która nie mówiła po angielsku stwierdziła, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy jutro do Bri Bri, gdzie ma siedzibę policja dochodzeniowa. Ale przyjęła od nas zawiadomienie i spisała raport.

Mieliśmy dość Karaibów. Postanowiliśmy, że przenocujemy w tym samym hotelu co wczoraj, a jutro pojedziemy do Monte Verde.

Z Karaibów do Monteverde

Zupełnie zmieniliśmy plany. Kradzież zepsuła nam kompletnie nastroje, mieliśmy serdecznie dość Karaibów i zamiast leżeć na plaży jak planowaliśmy wcześniej, jesteśmy teraz domku w Santa Elena, w pobliżu lasów mgielnych Monteverde i Santa Elena. Mamy nadzieję zobaczyć jutro kwezale, najpiękniejsze ptaki Kostaryki.

Rano pojechaliśmy zgłosić kradzież na policję w Bri Bri. Policjant kilkakrotnie dopytywał się mnie, czy na pewno chcę, aby wszczęli dochodzenie. Dawał mi jasno do zrozumienia, że dając się okraść narobiłem im mnóstwa problemów. Co za brak taktu i poszanowania dla gospodarzy z mojej strony!

Plantacja bananów
Plantacja bananów

Z Karaibów do Monteverde jechaliśmy prawie cały dzień. Drogi w Kostaryce, jeśli są asfaltowe, to nie są najgorszej jakości. Niestety asfalt nie jest tutaj standardem i często zdarzało mi się jeździć tutaj wyboistymi, szutrowymi drogami. Jeszcze większym problemem jest jednak ruch tutaj panujący, nie ma autostrad, a niektóre drogi, jak na przykład droga Panamerykańska, są niemiłosiernie zatłoczone.

Do Monteverde dojeżdża się od strony wybrzeża Oceanu Spokojnego. Samochód wspina się mozolnie serpentynami, początkowo drogą asfaltową, a potem żwirową, pełną wyrw i ostrych zakrętów. Od razu po przyjeździe znaleźliśmy sobie przewodnika na jutro i umówiliśmy się na 7 rano przy wejściu do rezerwatu. Samo miasteczko jest typowym kurortem, pełnym turystów, sklepów z tandetnymi pamiątkami i restauracji. Śpimy w fajnym domku, bezpośrednio przylegającym do lasu. Niestety, jutro będziemy sobie musieli poszukać innego hotelu, w tym już nie ma na jutro miejsc.

Monteverde

Las mgielny robi niesamowite wrażenie, jest piękny i przerażający jednocześnie. O ile w Corcovado widzieliśmy las deszczowy, to tutaj, na wysokości prawie 1,500 m istnieje las mgielny, chłodniejszy i bardziej wilgotny. Pierwszą rzeczą, która uderza w oczy to gęsta i bujna zieleń. Zwisające liany oraz wszechobecne mchy sprawiają wrażenie, jakby ten las przed chwilą wynurzył się z morskich odmętów i wciąż jeszcze ociekał wodą i wodorostami. Atmosferę tą potęguje jeszcze mgła spowijająca las i pustka tu panująca.

Jedne rośliny żyją na drugich, na pojedynczym drzewie może rosnąć nawet 200 innych organizmów. Czasem w symbiozie, częściej jako pasożyty. Te same twarde reguły obowiązują również w świecie zwierząt. Osa żądli tarantulę, a gdy ta jest sparaliżowana, składa w ciele pająka jaja. Gdy tarantula dochodzi po chwili do siebie myśli, że zagrożenie już minęło, nieświadoma, że wkrótce z jaj wylęgną się małe poczwarki, które będą żywiły się ciałem swojego nosiciele zjadając go od środka.

Ale las mgielny jest również cudowny. Żyje tutaj jeden z najpiękniejszych ptaków świata – kwezal, będący dla Azteków i Majów symbolem piękna i wolności. Widzieliśmy go przez chwilę przez lornetkę wśród gęstych liści, niestety zbyt daleko i zbyt krótko aby zrobić mu zdjęcie.

Nasz przewodnik był prawdziwym pasjonatom. Potrafił rozpoznawać odgłosy ptaków, znał ich zwyczaje, wiedział czym się żywią, a więc gdzie trzeba ich szukać. Dzięki niemu zobaczyliśmy mnóstwo różnych ptaków, niestety większość z nich to były drobne ptaszki. Cieszę się, że udało się zobaczyć przynajmniej z daleka kwezala. Mam nadzieję, że jutro w Monteverde zobaczymy więcej.

Po południu znaleźliśmy sobie inny hotel w Santa Elena, nie tak fajny jak poprzedni, ale zupełnie przyzwoity, a do tego tańszy. Resztę dnia spędziliśmy głównie w barach.

Monteverde

Powoli zaczynam oswajać się z myślą, że lato skończy się za 2 dni i znowu znajdę się w środku ponurej zimy. Pomaga mi w tym przeraźliwe zimno panujące na polu: 14° C. Jestem bowiem na wysokości 2,700 m, bardzo blisko wulkanu Poás do krateru którego mamy zamiar jutro zajrzeć.

Dzisiaj rano znowu byliśmy w lesie mgielnym, tym razem w rezerwacie Monteverde położonym niedaleko Santa Elena. To co wczoraj zobaczyliśmy zachęciło nas do zostania jeszcze jednego dnia w okolicy w celu lepszego przyjrzenia się kwezalom. Tym razem poszliśmy bez przewodnika, będąc pewnym, że wczoraj zdobyliśmy wszelkie doświadczenie konieczne do wytropienia ptaków. Jednak zderzenie tego co nam się wydawało, z tym jak wygląda rzeczywistość było brutalne i bardzo szybko zweryfikowało naszą pewność siebie. W ten sposób nasz pierwszy samodzielny birdwatching skończył się na kilku ptaszkach wielkości wróbla. No trudno, dopiero się uczymy.

Monteverde nie różni się specjalnie od Santa Elena. Tyle, że jest tu więcej turystów, a trasa jest dużo lepiej utrzymana, bardzo często z betonowymi bloczkami, aby turystki na szpilkach nie zgubiły swoich pantofelków w błocie. Ani ja ani Jola nie byliśmy w szpilkach, więc było nam zupełnie obojętne po czym chodzimy. Turystów było sporo, ale bez przesady, głównie jakieś wycieczki emerytów. Dla takich właśnie wycieczek działa całe miasteczko Santa Elena z jego restauracjami, hotelami i całą tą tandetną cepelią w sklepach.

Widok na San Jose
Widok na San Jose

Koło południa wyjechaliśmy stamtąd kierując się w stronę wulkanu Poás, niecałe 40 km od Alajuela. Droga niestety okazała się być fatalna – na Drodze Panamerykańskiej ruch był ogromny, wielkie ciężarówki mozolnie wspinające się na górskie serpentyny skutecznie blokowały drogę. Miałem już serdecznie dość kostarykańskich dróg i zaczynam dochodzić do wniosku, że pożyczenie samochodu nie było najlepszym pomysłem.

Śpimy w strasznej ruderze, dobrze, że przynajmniej jest jakaś grzałka, aby trochę zagrzać pokój. Ale za to widok, który mamy zapiera dech w piersiach – w dole widać San Jose, a niedaleko nas wulkan. Wieczór znowu był w chmurach, mam nadzieję, że nie powtórzy się historia z Arenalu.

Poás

Wulkany na Kostaryce zdecydowanie są przereklamowane. Najczęściej są w chmurach, a jak już coś widać, to nie powala to na kolana. Zresztą może specjalnie są w chmurach? Przecież podobno bardziej interesujące jest to co zakryte niż to co odkryte. Ale to chyba nie o wulkanach było…

Widziałem środek wulkanu, żadne cuda – wielka, osmolona dziura w ziemi, ze środka której leniwie snuje się dym. W powietrzu czuć lekki zapach siarkowodoru. Tam niżej jest piekło. A wyżej chmury, które rozwiewają się tylko na moment odkrywając wątpliwe wdzięki starego krateru, aby za moment znowu wstydliwie przykryć je  białą  zasłoną mgły.

Kawa
Kawa

Po południu pojechaliśmy do największego kostarykańskiego producenta kawy – Britt. Fabryka położona jest w pobliżu miejscowości Barva, bardzo blisko stolicy. Zanim tam dojechałem, kostarykańskie drogi zaliczyły ode mnie parę niewybrednych komentarzy. W fabryce liczyliśmy, że dowiemy się czegoś ciekawego o kawie, ale wyszliśmy nieco rozczarowani. Prezentacja prowadzona była przez aktorów, miała w założeniu być zabawna, ale niewiele wniosła do naszej wiedzy. Szkoda, tym bardziej, że mamy porównanie z fabryką tequili, którą widzieliśmy w Meksyku. Tamta była prawdziwą lekcją produkcji i degustacji tequili, a tutaj uraczono nas mało skomplikowanym show. Ale można się było tego spodziewać – pija się tutaj kawę na modłę amerykańską – mało kawy, dużo wody. Nie ma szans, aby doceniać smak kawy, dla mnie każda tutaj smakuje tak samo. Na szczęście zrobiliśmy małe zakupy w sklepie firmowym, będziemy próbować w Polsce.

Ostatni wieczór na Kostaryce spędziliśmy w meksykańskiej knajpie wspominając jak fajnie było w Meksyku. Trochę nas rozczarowała Kostaryka, ale może to jest wynik przykrego wydarzenia sprzed tygodnia i braku atmosfery nowości, która towarzyszyła nam w czasie pierwszej podróży do Ameryki Łacińskiej?

Lot do USA

Dopiero dzisiaj zobaczyliśmy, ile szczęścia mieliśmy w podróży na Kostarykę. Gdy rano przyszliśmy na lotnisko okazało się, że lot do Miami opóźniony jest o prawie 5 godzin. Ogromna kolejka prawie się nie przesuwała, ponieważ większość pasażerów wymagała zmiany rezerwacji również na następne loty. Na szczęście tym razem mieliśmy mnóstwo czasu na przesiadkę więc do opóźnienia podchodziliśmy bez większych emocji. Ale z planowanej kolacji na Manhattanie nici.

W Nowym Jorku wylądowaliśmy koło północy, zostawiliśmy duże bagaże w przechowalni na lotnisku i taksówką pojechaliśmy na Manhattan do wcześniej zarezerwowanego hotelu. Zanim jednak doszliśmy do taksówki czekało nas bardzo przykre spotkanie z mrozem, prawdziwy szok po 2 tygodniach upałów.

Nowy Jork

Koniec wakacji. Jestem w samolocie do Europy, czas wracać do zimnej, ponurej i smutnej rzeczywistości. Mimo wszystko z żalem wracamy, ale zaczynamy już planować następny wyjazd, co nieco poprawia nam humory.

Straciliśmy wczorajsze popołudnie z powodu opóźnienia samolotu, więc dzisiaj rano musieliśmy nadrobić zaległości. To była już moja trzecia wizyta w NY, ale pierwsza Joli dlatego chcieliśmy zobaczyć możliwie dużo w ciągu kilku godzin, które mieliśmy do wylotu. Byliśmy w Downtown, widzieliśmy z daleka Statuę Wolności i z bliska Wall Street oraz Ground Zero po World Trade Center. Spędziliśmy jeszcze chwilę na Times Square i pojechaliśmy na lotnisko. Szkoda, bardzo lubię to miasto, mam nadzieję, że będzie okazja przyjechać tutaj na kilka dni, gdy już będzie cieplej. Jakoś skurczył mi się świat i nie przerażają mnie długie loty, więc jestem w stanie wyobrazić sobie spędzenie weekendu w USA, może trochę przedłużonego weekendu.

Galeria: Kostaryka