Corcovado

Znowu jesteśmy w cywilizacji, mniej więcej. Śpimy w normalnym hotelu, szumi klimatyzator, przed chwilą wypiliśmy w knajpie piwo i zjedli dobry obiad.

Wąż
Wąż

Dzień zaczął się jednak zupełnie inaczej. O 6. rano zjedliśmy śniadanie, spakowali się i o 7. wyruszyli w podróż. Zaczęło się mocnym akcentem – na drodze stanął nam wielki tapir, nie sądziłem, że zwierzęta te są takie wielkie. Nie zdarzyliśmy nawet zrobić mu zdjęcia, ponieważ spłoszony uciekł. Potem jeszcze widzieliśmy kilka razy tego samego, a potem innego tapira, ale już nigdy tak blisko. Chwilę potem okazało się, że musimy przekroczyć rzekę. Prawdziwą, sporą rzekę, a nie taki strumyk, jakie do tej pory przekraczaliśmy wiele razy dziennie. Podnieśliśmy plecaki do góry i w ubraniach weszliśmy do wody i brodząc w wodzie, która sięgała mi do piersi powoli przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Ubrania szybko wyschły, tym bardziej że szliśmy wzdłuż wybrzeża, w rzadkim lesie, wiec słonce bezlitośnie w nas grzało.

Ara czerwona (Ara macao)
Ara czerwona (Ara macao)

Najgorsze jednak nastąpiło dopiero później – zeszliśmy na plażę i w piekącym słońcu szliśmy po grząskim piasku przez godzinę. W butach, ubraniu, z ciężkimi plecakami. Plaza była bezkresna, szeroka, kompletnie bezludna, piękna, a nad naszymi głowami latały wielkie ary. Miałem jednak tak serdecznie dość tej plaży, słońca i piachu, że nawet nie miałem ochoty robić zdjęć. Gdy skończyła się plaża, zaczęło się rumowisko skalne, jeszcze gorsze i trudniejsze do sforsowania. Na końcu tej plaży i rumowiska padłem kompletnie wycieńczony. A to nie był jeszcze koniec.

Mrówkojad (Tamandua mexicana)
Mrówkojad (Tamandua mexicana)

Przewodnik był dla nas bezlitosny, gnał nas przez dżunglę chcąc zdążyć przed przypływem, który spowodowałby, że droga stałaby się nie do przejścia. Pewnie minęliśmy dużo ciekawych zwierząt, dobrze, że ja zauważyłem mrówkojada, który z gracją pozował nam do zdjęć. W pewnym momencie zobaczyliśmy gromadkę małp kapucynek, z razem z nimi kilka koati. Zwierzęta nie bały się nas, były prawie na wyciągniecie reki. To było niesamowite, zatrzymaliśmy się tam i przez prawie pół godziny robiliśmy zdjęcia.

Pod koniec wędrówki trafiliśmy do stacji Carate, najpiękniej położonej z tych, które do tej pory widzieliśmy. Tak musiał wyglądać raj – tuż nad oceanem, na skraju dżungli, przy bezkresnej plaży. A do tego kompletny spokój, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, nie było nawet drogi. Zamieniłem parę słów z strażnikiem, bardzo zazdroszcząc mu tej pracy. Ale my niestety, nie mogliśmy zostać w tym cudownym miejscu i po chwili ruszyliśmy dalej. Znowu szliśmy plażą, obserwując po drodze ary. Tym razem było jednak bliżej, jakieś 3.5 km i dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczynała się droga i skąd odebrał nas samochód i zawiózł do Puerto Jimenez.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *