Archiwum kategorii: Peru 2009

Wakacje w Peru w 2009 r.

Wylot

Znowu wakacje. Wydaje się, że zupełnie niedawno wróciliśmy z Meksyku, a przed nami już następny wyjazd – tym razem do Peru. Dużo sobie po nim obiecuję, mam nadzieję, że będzie jeszcze ciekawiej niż pół roku temu.

Udało się nam spakować dość lekko, łączna waga naszych 2 plecaków to tylko 24 kg. Owocuje doświadczenie z poprzednich wyjazdów i lekkie ubrania, które zabraliśmy ze sobą. Oczywiście sporo ważą też plecaki podręczne, sam mój sprzęt fotograficzny to 4 kg.

Mieliśmy mały problem w czasie nadawania bagażu w Krakowie. Pani na lotnisku nie udało się wybrać nam miejsc na lot z Madrytu do Limy i okazało się, że dostaliśmy miejsca daleko od siebie. Problem polegał na tym, że lot ten, mimo iż sprzedany przez Iberię, realizowany był przez peruwiański LIM, do systemu rezerwacji którego, pani w Krakowie nie miała dostępu. Dlatego zaraz po wylądowaniu w Madrycie poszliśmy do biura LIM, aby wymienić posiadane przez nas miejscówki. Pan był bardzo miły i nie dość, że udało się nam wymienić je na miejsca koło siebie, to jeszcze były one przed przejściem, a to oznaczało mnóstwo miejsca na nogi.

Korzystając z kilku godzin czasu pojechaliśmy do centrum Madrytu. Znowu spacerowaliśmy po tych samych okolicach co kilka miesięcy temu w drodze do Meksyku. Tyle, że wtedy nie było takiego upału i wcześniej zrobiło się ciemno. Szczerze mówiąc dzisiaj zamiast zwiedzać Madryt szukaliśmy miejsca gdzie można coś zjeść. Restauracje polecane w przewodniku albo były kompletnie zajęte, albo horrendalnie drogie. Skończyło się na piwie i przekąskach w jakiejś przypadkowej piwiarni. Trudno, odbijemy sobie w Peru.

Paracas

To zamieszanie w Krakowie z miejscami w samolocie dobrze się dla nas skończyło. Dostaliśmy miejsca przy przejściu i dzięki temu mieliśmy mnóstwo miejsca na nogi i komfort prawie jak w pierwszej klasie. Do tego LAN okazały się świetnymi liniami, lecieliśmy nowym Boeingiem, każdy miał swój ekran z niezależnym wyborem filmu, gier, muzyki etc. Również jedzenie było bardzo dobrze. Tak więc mogliśmy wyspać się, najeść i mieć siły na zwiedzanie.

Po wylądowaniu wszystko poszło nadspodziewanie sprawnie. Samolot przyleciał punktualnie, a odprawa paszportowa była błyskawiczna, co było miłym zaskoczeniem w porównaniu z Meksykiem. Wzięliśmy taksówkę z lotniska, zapłaciwszy wcześniej na stoisku. Na szczęście nie skusiliśmy się na pierwsze stanowiska przy wyjściu z sali przylotów i dzięki temu zamiast 150 soli zapłaciliśmy 50.

Na dworzec autobusowy Cruz del Sur jechaliśmy 30 minut. Bilet do Paracas kosztuje 55 soli, a autobus jest bardzo dobry, siedzenia są na pewno wygodniejsze niż w samolocie w klasie ekonomicznej. Jest nawet internet bezprzewodowy na pokładzie, nie wiem jak działa ponieważ nie mam laptopa,. Pewnie niezbyt szybko (połączenie jest za pośrednictwem sieci komórkowej), ale jest! Bagaż nadaje się jak na lotnisku. Dużą uwagę przykłada się do bezpieczeństwa – kontrola bagażu, sprawdzanie detektorem metali, a nawet nagrywanie pasażerów kamerą video. To wszystko sprawia jednak wrażenie pokazówki, a nie realnej prewencji.

W Limie jest jakieś 20° C, niebo jest zachmurzone, ale nie pada. To podobno normalna pogoda w tym mieście o tej porze roku. To co zaskoczyło mnie w tym mieście, to jego nowoczesność i bogactwo. Spodziewałem się jakiegoś miasta Trzeciego Świata, a widzę drogi bez porównania lepsze niż nasze, zupełnie przyzwoite samochody, nowoczesne biurowce. Na pewno to miasto sprawia wrażenie nowocześniejszego i bogatszego niż miasto Meksyk.

Paracas
Paracas

Jednak im dalej od Limy, tym Peru bardziej się zmienia i zaczyna przypominać moje wyobrażenia o tym kraju. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, na południe. Właściwie nie ma tutaj nic, tylko pustynia, a jednak żyją tutaj ludzie. W prymitywnych szałasach, trudno powiedzieć z czego się utrzymują ponieważ nie widzę żadnych portów rybackich.

Przyjechaliśmy Paracas nad Oceanem Spokojnym, aby zobaczyć Islas Ballestas, zwane „Galapagos dla biedaków”. Ale to dopiero jutro. Dzisiaj spacerowaliśmy po plaży, oglądali pelikany, odpoczywaliśmy po długiej podróży na basenie hotelowym. To co mnie tutaj mocno zdziwiło, to pogoda. Jesteśmy niedaleko równika, a wcale nie jest przesadnie ciepło, mimo, że świeci słońce, a na niebie nie ma ani jednej chmurki. Tak na oko jest z 25°C, a wieczór jest chłodno. Woda również jest chłodna, co pewnie tłumaczy brak plaż.

Peru jest niestety drogie. Spodziewałem się jakiś niskich cen, ale są one porównywalne z polskimi: za hotel w dwuosobowym pokoju płacimy 140 soli (1 sol = 1 zł, mniej więcej), a za obiad dla 2 osób w niespecjalnej restauracji 70. Wycieczka na wyspy oraz zwiedzanie parku to 80 soli od osoby. Drogo, mam nadzieje, że warto.

Dzisiaj pierwszy raz spróbowałem peruwiańskie ceviche, było wyśmienite, lepsze niż to, które kiedyś jadłem w Meksyku.

Islas Ballestas

Poranek zaczął się nie najlepiej. Niebo było zasnute chmurami, ale na szczęście nie padało. Gdy przybyliśmy na przystań zobaczyliśmy tłum ludzi mówiących mnóstwem języków (w tym również po polsku) czekający w kolejce na wejście na łódkę. To był jakiś koszmar, liczyłem na kameralną wycieczkę, a tu z portu wyruszyło kilkanaście łódek, a w każdej jakieś 30 osób. Kiedy już wszyscy grzecznie usiedli i ubrali pomarańczowe kamizelki popłynęliśmy. Pierwszy zobaczyliśmy „Kandelabr”, wielką na 200 m, doskonale widoczną z wody figurę wyrytą w skale. Niektórzy zresztą uważają, że to raczej kaktus, a inni, że symbol nawigacyjny dla kosmitów. Cokolwiek by to nie było, robi wrażenie.

Islas Ballestas, pingwiny Humboldta
Islas Ballestas, pingwiny Humboldta

Potem popłynęliśmy w stronę wysp. Widzieliśmy na nich pingwiny Humboldta, lwy morskie, najróżniejsze ptactwo, w tym kormorany, będące źródłem bogactwa tej wyspy – guano, czyli ptasiego g… Kiedyś było bardzo cenne, służyło jako nawóz i wydobywano je tutaj na skalę przemysłową. Zwierzęta wydawały się być zupełnie oswojone z obecnością ludzi, można było podpłynąć blisko nich. Są one pod ochroną, nikt na nie nie poluje. Zakazane jest nawet rybołówstwo, wolno tylko łapać ryby na wędkę. Na wyspie przebywa ciągle kilku strażników, którzy pilnują, aby nikt nie zakłócał spokoju zwierząt. W drodze powrotnej widzieliśmy również gromadę delfinów, jednak zrobienie im zdjęcia graniczy z cudem – wynurzają się one na ułamek sekundy, w zupełnie przypadkowym miejscu.

Okolice Paracas, kolonia flamingów
Okolice Paracas, kolonia flamingów

Po powrocie z wysp pojechaliśmy do rezerwatu Paracas. Jego główną atrakcją miała być kolonia flamingów. I faktycznie widzieliśmy ją, ale z kilkuset metrów. Ale cały rezerwat jest wart zobaczenia, pustynia robi naprawdę duże wrażenie. Jest to jedno z najbardziej suchych miejsc na ziemi, w pobliżu zresztą leży pustynia Atacama, najsuchsza pustynia na świecie. Przy okazji widziałem drogę zrobioną z soli, która dzięki brakowi opadów wytrzymuje pewnie dłużej niż nasze asfaltowe.

Nazca

Dzisiaj spełniło się moje dziecięce marzenie – zobaczyłem słynne rysunki na płaskowyżu Nazca. Teraz, gdy jestem duży, patrzę na nie trochę chłodniejszym okiem, natomiast bez wątpienia cieszę się, że udało mi się je zobaczyć.

Wczoraj przyjechaliśmy do Nazca dopiero o 19.30, gdy już było ciemno. Na szczęście nie było problemu z hotelem, a do tego był on dosłownie po drugiej stronie ulicy. Wzięliśmy pokój i zaraz wróciliśmy na dworzec, aby od razu kupić bilet na następny dzień (a właściwie noc) do Arequipy.

Nazca, "Lotnisko"
Nazca, „Lotnisko”

Rano zjedliśmy znowu zwykłe kontynentalne śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko, aby przelecieć nad rysunkami. Lot trwał 30 minut, kosztował $60, lecieliśmy małą awionetką, a pilot przelatywał na każdą figurą w ciasnym zakręcie raz w jedną raz w drugą stronę, tak, aby osoby siedzące z każdej strony mogły dokładnie zobaczyć rysunki i zrobić zdjęcia. Skutkiem ubocznym tych akrobacji było podchodzenie za każdym razem żołądka do gardła, ale poza tym, lot był nadspodziewanie przyjemny i stabilny. Fajnie by było mieć taki samolot.

Do dzisiaj nie wiadomo ani po co, ani jak zostały wykonane te linie. Niektóre z nich mają ponad 100 m wielkości, są one widoczne jedynie z powietrza, do tego stopnia, że w latach 20. ubiegłego wieku przeorano te rysunki budowaną drogą, nie zdając sobie sprawy z istnienia takiego cudu. Dopiero w 1926 roku odkryto rysunki. Powstało wiele teorii, można o nich posłuchać m.in. w czasie pokazu w planetarium Marii Reiche, która poświęciła życie badaniom na płaskowyżu. Jednak moim zdaniem, wszystkie te teorie są do bani i jedynie potwierdzają fakt, że nic nie wiemy o powstaniu rysunków z Nazca. Ja wolę dalej trzymać się tezy, że to kosmici są autorami tych rysunków. To tak samo prawdopodobne jak wszystkie inne teorie, a przynajmniej bardziej romantyczne i ekscytujące.

Nazca, "Pelikan"
Nazca, „Pelikan”

Po locie, zupełnie przypadkiem trafiliśmy do prowadzonego przez pewnego Indianina – zapaleńca w pobliżu lotniska małego muzeum. W 2 małych salkach zgromadzone są przedmioty związane z tą ziemią, zarówno geologiczne (najróżniejsze skamieliny) jak i antropologiczne, w tym wstrząsające, dobrze zachowane głowy będące trofeami. Prowadzący muzeum Indianin bardzo ciekawie opowiadał o wszystkim. Wytłumaczył również powód barbarzyńskiego (przynajmniej od niedawna) dla nas Europejczyków obcinania głów wrogów i przestępców. Mianowicie lud Nazca wierzył w reinkarnację, a obcięcie głowy, wydłubanie oczu, obcięcie języka i zszycie ust miało zapobiec ponownemu odrodzeniu. Jak dla mnie ma to jakiś sens, chociaż głowy tych nieszczęśników robiły straszne wrażenie. Indianin pokazał nam również napoje halucynogenne, które pozwalają wiedzieć przeszłość, teraźniejszość oraz przyszłość. Niestety nie spróbowałem ich, ale za to natarł mi głowę jakąś miksturą, która wzmacnia aurę. Przeglądałem się potem w lustrze, nic nie zobaczyłem, ale może tylko w ciemności to widać.
Obok tego muzeum jest mały warsztat ceramiczny, w którym wytwarza się wyroby ceramiczne wg oryginalnej technologii ludu zamieszkującego te okolice jeszcze przed Inkami. Właściciel pozwolił mi nawet pomalować jeden garnek, ale go zepsułem. Trudno, ugniecie sobie nowy. Tyle, że ta glina musi się miesiąc moczyć, co nie dziwi biorąc pod uwagę tutejszą permanentną suszę.

Popołudnie upłynęło nam głównie na zabijaniu czasu w oczekiwaniu na nocny autobus do Arequipy. Zabijaliśmy czas głównie w knajpach, więc teraz jestem przejedzony i przepity. Rezultatem tego jest jednak parę moich odkryć kulinarno-alkoholowych. Po pierwsze, bardzo posmakowała mi palta rellena, czyli awokado nadziewane sałatką podobną do naszej warzywnej. A jeśli chodzi o alkohole, to niedaleko stąd jest Pisco, gdzie wyrabia się peruwiańską wódkę, zwaną właśnie pisco. Samego nie piłem, ale bardzo posmakowały mi drinki z niego – pisco sour, a przede wszystkim algarrobina, z syropem z mączki chleba świętojańskiego. Mam nadzieję, że będę miał więcej okazji do picia tych trunków.

Arequipa

W końcu jakieś miejsce w Peru, w którym czuje się egzotykę. To już nie jest miasto zbudowane dla turystów, ale prawdziwe peruwiańskie miasto, takie, jakie je sobie wyobrażałem.

Arequipa, klasztor Santa Catalina
Arequipa, klasztor Santa Catalina

Całonocna podróż minęła znakomicie. Miejsca były bardzo wygodne, spałem praktycznie do rana. Gdy się obudziłem mym oczom ukazała się pustynia, pośrodku której wiła się droga. Z oddali widać było szczyty jakiś gór. W końcu dojechaliśmy do Arequipy, a z dworca do hotelu w centrum pojechaliśmy taksówką za 5 soli. Hotel jest całkiem fajny, oryginalny, ponieważ zamiast ścian pokoje mają szyby. Na szczęście są kotary, które zapewniają prywatność. Hotel jest tańszy od tych w Paracas i Nasca – kosztuje $35 ze śniadaniem. No i położony jest 3 min. na piechotę od centrum. Ponieważ Arequipa się nam spodobała postanowiliśmy zostać tutaj 2 dni, aby odpocząć i zebrać siły przed dalszą wędrówką.

Gdy tylko rozgościliśmy się w hotelu i odświeżyli po całonocnej podróży, poszliśmy szukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Przypadek jednak sprawił, że trafiliśmy na uroczystą paradę absolwentów tutejszej szkoły wojskowej. To było wzruszające jak starsi ludzie starali się iść marszowym krokiem, mimo, że często brakowało im pewnie sił aby w ogóle iść. Byli oni jednak owacyjnie witani przez zebranych tłumnie mieszkańców miasta.

Po paradzie udało się nam w końcu pójść na śniadanie. Szczerze mówiąc tutejsze śniadania są rozczarowujące. Do tej pory jedliśmy je zawsze w hotelach i były to zwykłe śniadania kontynentalne – bułka z masłem i dżemem, jajecznica, kawa i sok. Tutaj wybraliśmy z oferty śniadań specjalność restauracji. Ale niestety nie były to żadne cuda: jogurt z bakaliami (i chyba odrobiną karmelu) oraz bułka z szynką i serem. Było to dobre, ale takie coś to ja mam w domu.

Arequipa, klasztor Santa Catalina
Arequipa, klasztor Santa Catalina

Po śniadaniu poszliśmy do muzeum Santury, poświęconemu słynnej Juanicie, Księżniczce z Lodu. Starożytni Inkowie poświęcili ją bogom, aby zjednać sobie ich przychylność. Szkoda, że debile sami się nie poświęcili! Zaprowadzili biedne 12 letnie dziecko w kilkumiesięczną podróż przez góry, tam napoili alkoholem i zostawili aby zamarzła. Widocznie jednak coś poszło nie tak, może dziewczyna nie chciała zostać i dzielni Inkowie musieli zabić to dziecko uderzeniem w głowę. Po śmierci zamarzła, została znaleziona w 1995 r. i jej znakomicie zachowane zwłoki są wystawione właśnie w tym muzeum. O ile twarz uległa znacznym zniekształceniom, z powodu obsunięcia się jej szczątek ze szczytu góry (w skutek działalności pobliskiego wulkanu), to doskonale zachowane przez 500 lat ręce i dłonie robią wstrząsające wrażenie.

Wstrząśnięci tą historią poszliśmy do innego miejsca poświęceń – klasztoru Santa Catalina. Tam zakonnice poświęcały się Bogu. Przynajmniej teoretycznie. Zakon założyła w 1579 roku Maria de Guzmán i ściągnęła do niego córki znakomitych rodów hiszpańskich. W tamtych latach zwyczajem było, że drugą w kolejności córkę, albo drugiego syna dobrych rodów poświęca się służbie Bogu. Oczywiście za pobyt w klasztorze trzeba było płacić, zarówno przy wstąpieniu (równowartość dzisiejszych $50,000) jak i co miesiąc. Siostrzyczkom zresztą krzywda się nie działa, w dzisiejszych czasach można byłoby powiedzieć, że odbywały służbę zastępczą. Każda miała do dyspozycji kilku niewolników, organizowane były imprezy, panienki żyły dokładnie takim życiem do jakiego przywykły w domu. Dopiero 300 lat później papież Pius IX rozpędził to towarzystwo, wysyłając do klasztoru srogą zakonnicę, która wypuściła niewolników, z siostrzyczki odesłała z powrotem do Hiszpanii. Sam klasztor jest jednak przepiękny, zdecydowanie wart zwiedzania.

Na obiad poszliśmy do restauracji serwującej typowe dania peruwiańskie. Był nawet cuy (świnka morska), ale pomyślałem sobie, że miałbym straszne wyrzuty sumienia gdybym zjadł to miłe zwierzątko. Dlatego zadowoliłem się ziemniakami w sosie orzechowym i nadziewaną pikantną papryką. I wypiłem w końcu mate de coca. Do tej pory serwowano nam jakiś szajs w torebkach od herbaty ekspresowej, a teraz były to prawdziwe zielone liście. Nie zauważyłem jednak u siebie żadnych objawów.

Arequipa

Drugi dzień w Arequipie był błogim lenistwem. Rano załatwiliśmy tylko hostel w kanionie Colca oraz kupiliśmy bilety na autobus do kanionu oraz od razu na czwartek do Puno. Przy okazji okazało się, że pomysł z telefonem na kartę, który tak sprawdził się w Meksyku przy rezerwacji hoteli, tu jest do bani. Koszt rozmowy na numer stacjonarny jest horrendalny, te 20 soli, które zapłaciłem za kartę Claro powinno wystarczyć na 20 min. rozmowy. Ale gnojek, który sprzedawał mi tę kartę mi nie powiedział już, że tylko do tej samej sieci. Na stacjonarny wystarczyło na 1 sekundę! Daliśmy więc sobie spokój z komórkami i dzwonimy z telefonów publicznych.

Pojechaliśmy również do Yanahuara, jednej z dzielnic Arequipy, aby tam zobaczyć i sfotografować górujący nad miastem wulkan Mistí. Skusiliśmy się na będącą w tej dzielnicy rekomendowaną przez Lonely Planet restaurację Sol de Mayo serwującą dania peruwiańskie. Niestety, rozczarowała nas ona. Nie tylko dlatego, że zamiast obiecanej muzyki peruwiańskiej, słyszeliśmy włoskie “Volare”, ale również jedzenie było do niczego. Dostałem strasznie tłuste kawałki wieprzowiny, a zamiast prawdziwej chichy (rodzaju piwa z kukurydzy) dostaliśmy chicha morada (bezalkoholową). Dużo lepsza była wczorajsza Ary Quepay, do której zresztą znowu dzisiaj poszliśmy na Mate de Coca i mój nowy ulubiony drink: algarrobina, który mam nadzieję będzie jakoś dostępny w Europie.

Cabanaconde

Jesteśmy w Cabanaconde, małej wiosce w Andach położonej na wysokości 3,280 m n.p.m. Jeśli jakieś miejsce można nazwać końcem świata, to Cabanaconde pasuje do tego określenia idealnie. Wszystko co tutaj jest to bardzo skromne domy Indian, parę sklepów i tanich hoteli. Droga już dalej nie idzie, tutaj się kończy, o ile w ogóle to coś, po czym tutaj przyjechaliśmy, można nazwać drogą. O ile na początku to była całkiem dobra, asfaltowa nawierzchnia, prowadzące przez góry, to potem zmieniła się w szutrową pełna dziur, w które co chwilę wjeżdżał autobus, a każda z tych dziur powinna spowodować urwanie koła. Z tego powodu 6 godzin jazdy tutaj było koszmarem. Byliśmy tylko jednymi z kilku turystów w zdezelowanym autobusie, reszta to Indianie z tobołkami, a nawet żywymi kozami. Indianki były bardzo ładnie ubrane, szczególne wzrok przyciągały ich oryginalne kapelusze. Za to droga była piękna, widzieliśmy przez okno lamy, wikunie i piękne, górskie krajobrazy. Zresztą jazda po tych górach sama z siebie była dużym wyzwaniem, na szczęście Peruwiańczycy jednak są pomysłowi i wiedzą, że na rozgrzane hamulce najlepsza jest woda ze strumienia.

To, co nas tutaj przywiozło, to kanion Colca, drugi pod względem głębokości na świecie, dwa razy głębszy niż słynny kanion Colorado. Widzieliśmy go już po drodze, jutro mamy zamiar poznać go dokładniej. A przede wszystkim chcemy pojechać na Cruz del Condor, gdzie można zobaczyć majestatycznie szybujące w powietrzu. Dzisiaj, przez szybę autobusu widziałem jednego, mam nadzieję, że jutro uda się je sfotografować.

Kanion Colca

Widziałem dzisiaj kondory! Były kilka metrów ode mnie. Widok tych wielkich (do 2.8 m rozpiętości skrzydeł) ptaków majestatycznie szybujących w powietrzu sprawił, że zapomniałem o wszystkich trudach dnia poprzedniego.

Noc, wbrew obawom, okazała się dość ciepła. Mimo, że domek w którym mieszkaliśmy nie miał ogrzewania, a dach i ściany były niesamowicie dziurawe, ciepłe wełniane koce sprawdziły się. Może kupię sobie taki.

Kondory
Kondory

Wstaliśmy wcześnie rano, aby już o 6.30 pojechać autobusem na Cruz del Condor. Dobrze, że nie ociągaliśmy się, ponieważ już o 9.30 śladu po ptakach już nie było, a tak byliśmy świadkami niezwykłego spektaklu – kilkanaście kondorów majestatycznie szybowało w powietrzu w kanionie od czasu do czasu przysiadając na skale. Dookoła było niestety mnóstwo innych turystów, ale na szczęście nie przeszkadzali oni w podziwianiu ptaków. Bardziej za to przeszkadzała wysokość i rozrzedzone powietrze powodujące, że już po kilkumetrowej wspinaczce serce biło mi jak młot. Fajnie, na takiej, a nawet jeszcze większej wysokości spędzę jeszcze tydzień, a potem, po powrocie do Polski spróbuję pobić swój rekord na 10 km. Wiem, że ta dodatkowa hemoglobina, którą moje ciało wytworzy, to mały doping, ale zdaje się, że legalny.

Cabanaconde, święto Virgen de Carmen
Cabanaconde, święto Virgen de Carmen

Po powrocie do Cabanaconde poszliśmy przespacerowaliśmy się po wiosce. Akurat trafiliśmy na uroczystą paradę z okazji święta Virgen de Carmen, które rozpoczęło się wczoraj i trwać będzie kilka dni. Mieszkańcy wioski byli uroczyście ubrani, tańczyli i pili piwo. Fajne święto. Gorzej, że dzisiaj wieczorem miała być corrida, na szczęście wyjechaliśmy przed tym żenującym i okrutnym widowiskiem.

Wieczorem wróciliśmy do Arequipy. Kierowca znowu przez całą drogę katował nas disco peruano, ale na szczęście założyłem sobie słuchawki i znalazłem nawet w moim iPodzie coś bardziej peruwiańskiego: El Condor Pasa Simona & Garfunkela.

Ciekawe zdarzenie miało miejsce na dworcu w Arequipie. Gdy wyszliśmy szukać taksówki podszedł do nas policjant i spytał się, dokąd chcemy jechać. Potem zaprowadził nas do taksówki, targował się z taksówkarzem o cenę (sic!), a następnie nagrał kamerą nas, taksówkarza i jego dowód osobisty. Myślę, że było to raczej  pokazówka – nie spotkaliśmy się do tej pory z żadnym zagrożeniem, a taksówkami w Peru jeździliśmy już mnóstwo razy.

W drodze do Puno

Ale mieliśmy pecha. Autobus wyjechał z 4 godzinnym opóźnieniem, a do tego po drodze był jakiś wypadek i znowu straciliśmy mnóstwo czasu. Do Puno przyjechaliśmy o 9. wieczór, akurat aby umyć się, przepakować walizki na jutro i pójść spać. Jutro musimy wstać o 5.00, aby zdążyć na łódkę, która zawiezie nas na pływającą wyspę na jeziorze Titicaca. Kupiliśmy wycieczkę w hotelu, nie pytając się specjalnie o jej szczegóły.

Jezioro Titikaka

Jestem na Isla Taquile, na środku jeziora Titikaka, najwyżej na świecie położonego żeglownego jeziora. Śpimy w domku gościnnym u jednego z mieszkańców wyspy. Warunki są spartańskie: 4 ściany, 2 łóżka, prowizoryczny dach przez który wieje wiatr. Łazienki nie ma, wody nie ma, wychodek jest. Na zewnątrz. A tam będzie w nocy -10°C. Ale gdy wyszedłem na chwilę na pole, popatrzyłem na miliardy gwiazd nad głową, wiedziałem, że było warto. Powietrze jest tutaj wyjątkowo czyste, a do tego duża wysokość powoduje, że gwiazdy są znakomicie widoczne. Takiego nieba nad głową, takiej ciszy i spokoju trudno już szukać w Europie.

Wyspy Uros
Wyspy Uros

Wczoraj wieczór kupiliśmy w hotelu wycieczkę na wyspę Taquile. Szczerze mówiąc, byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy nawet siły sprawdzić co to za wycieczka. Myślałem, że łódka po prostu zawiezie nas na wyspę, a na następny dzień odbierze. Jednak okazało się, że to wycieczka z przewodnikiem, a po drodze zwidzimy pływające wyspy Uros.

Sprawiają one niesamowite wrażenie. Gdy się po nich stąpa, chodzi się po pływającej macie ze świeżej trzciny. Grunt lekko ugina się pod stopami, a wszystko kołysze się w rytm fal. I na tym podobno mieszkają ludzie, oczywiście w domach z trzciny. Łowią ryby z łódek z trzciny, a ja miałem okazję przepłynąć się taką łódką. Niesamowici ludzie, do tego bardzo przyjaźni i weseli. Szkoda tylko, że to już najprawdopodobniej ostatnie pokolenie ludzi tak mieszkających, ich dzieci wolą już mieszkać na stałym lądzie. Zresztą tak naprawdę nie wiem jak jest naprawdę, nie jestem pewny, czy to nie jest tylko przedstawienie dla turystów. Jakkolwiek by jednak nie było, wygląda to fajnie.

Wyspa Taquile
Wyspa Taquile

Po opuszczeniu pływających wysp popłynęliśmy dalej i po 2 godzinach z kawałkiem wysiedliśmy na wyspie Taquile. Po wyczerpującej na tej wysokości wędrówce pod górę, dotarliśmy do miejsca, gdzie zjedliśmy obiad będący częścią wycieczki. W międzyczasie kilkoro mieszkańców wyspy dało, trącający mocno cepelią, pokaz tańca. Na szczęście zaraz potem odłączyliśmy się od grupy i poszliśmy za mężczyzną, który miał do wynajęcia domek, w którym teraz śpimy.

Turyści szybko wyjechali, a my spacerowaliśmy po całej wyspie. Tutejsi ludzie stworzyli sobie swój własny świat. Mają swoje zwyczaje, stroje. Ciekawym jest, że mężczyźni szyją ubrania dla swoich żon i córek, a kobiety dla mężów i synów. W wiosce często widzi się mieszkańców obojga płci, którzy idąc snują nić na coś w rodzaju wrzeciona, albo dziergają coś na drutach lub szydełku. Innym zwyczajem, który pewnie przyjąłby się w Polsce, jest wymiana liści koki przy przywitaniu. Gdyby tylko liście koki zamienić na trawkę…

Obok nas, w tym samym domku mieszka dwóch Duńczyków, którzy przybyli na wyspę dzień wcześniej, ojciec z synem. Są na miesięcznych wakacjach po których młodszy, Johanes, wyjedzie do Boliwii pracować przez 6 miesięcy z tamtejszymi sierotami. A jego ojciec wróci do pracy w szkole. Obaj są niezwykłymi ludźmi. W szczególności ojciec, w młodości hippie, który przemierzył cały świat. Cieszę się, że ich spotkałem, szkoda, że miałem tak mało czasu, aby ich poznać.

Wyspa Taquile

Zdobyłem dzisiaj 4,100 m n.p.m. Co prawda zaczynałem od 3,800, ale to wciąż wyczyn. Dyszałem niemiłosiernie, serce chciało się wyrwać z klatki, a przerwy robiłem co 10 min. Jednak wyszedłem. Wspinaliśmy się z plaży na szczyt wyspy, na której mieszkaliśmy. Wspinaczka po tym stromym wzgórzu nauczyła nas pokory dla wysokości. Oboje sporo chodzimy po górach, w Polsce takie wzgórze nie zrobiło by na nas wrażenia, ale tutaj, na 4,000 m, gdy powietrze zawiera połowę mniej tlenu niż w Krakowie, sytuacja zmienia się dramatycznie. Dobra nauczka na przyszłość. Trochę dopadła mnie też choroba wysokościowa, która akurat w moim przypadku powodowała bezsenność, coś, co dla mnie jest zupełną nowością – z czym jak z czym, ale ze snem nigdy nie miałem problemu. Na szczęście Jola miała ze sobą łagodne tabletki nasenne, które rozwiązują sprawę.

Tomas, nasz gospodarz na Taquile
Tomas, nasz gospodarz na Taquile

Noc minęła spokojnie, było dużo cieplej, niż się spodziewałem. Rano wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie przygotowane przez naszych gospodarzy i poszli na plażę. Chwilę wcześniej jednak byliśmy świadkiem postrzyżyn – syn gospodarzy kończył 2 lata i z tej okazji miał mieć pierwszy raz obcięte włosy. Zwyczaj każe, że musi zrobić to ktoś obcy i gdy przedwczoraj Duńczycy przyjechali, starszy z nich został poproszony o tą przysługę. Szkoda, mogłem to być ja.

Zauważyłem, że o ile kobiety na wyspie cały czas ubierają się w tradycyjne stroje, to mężczyźni robią to wyłącznie na pokaz, między 12. a 14. gdy na wyspie przebywają turyści. potem chodzą w zwykłych ubraniach. Trochę to żałosne, a do tego czułem się lekko oszukany.

W południe zjedliśmy obiad, a potem Tomas, gospodarz u którego mieszkaliśmy poszedł z nami na Plaza Mayor abyśmy mogli dołączyć do wycieczki, z którą mieliśmy wrócić do Puno. Wcześniej jednak zapłaciłem za nocleg – 100 soli od osoby. Nawet biorąc pod uwagę 3 posiłki, to rozbój w biały dzień. Trudno, wolę zapłacić im niż jakiejś agencji w Puno, która sobie weźmie 80 proc.

Gdy wróciliśmy do Puno prosto z portu pojechaliśmy zabawną mototaksówką (motor z dwuosobową budką z tyłu) na dworzec autobusowy, aby kupić bilety na jutro do Cuzco. Trochę nas taksówkarz naciął, ponieważ cena, którą podał mi zanim wsiadłem dotyczyła 1 osoby. Trudno, i tak było warto.

Zanim weszliśmy na dworzec, zatrzymała nas policja i kazała pójść na pobliski komisariat. Powiedzieli, że szukają marihuany i fałszywych pieniędzy. Przeszukali bagaż, który mieliśmy ze sobą oraz kazali opróżnić kieszenie. W sumie byli jednak grzeczni i szybko nas puścili.

Kupiliśmy bilety, wrócili do hotelu już zwykłą taksówką, a potem poszliśmy na kolację.

W drodze do Cuzco

Prawie cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w autobusie w drodze do Cuzco. Trochę sam jestem sobie winny – kupując bilety dopytałem się dokładnie o rodzaj autobusu, którym pojedziemy, ale niestety nie przyszło mi do głowy spytać się, czy jest to autobus bezpośredni. A nasz niestety nie był i zatrzymywał się wiele razy po drodze w wyniku czego podróż trwała 8 godz. zamiast 6. Mam nauczkę na przyszłość, ale to już na innych wakacjach, tutaj już autobusem jeździć nie będę. Po drodze bardzo zmienił się krajobraz, wszechobecną od początku wakacji pustynię zastąpiła zieleń i drzewa. Góry wyglądają zupełnie inaczej niż np. w kanionie Colca, są porośnięte roślinnością.

Gdy przyjechaliśmy do Cuzco było już ciemno więc nie mogliśmy dokładnie przyglądnąć się miastu. Wydaje się być bardzo piękne, ale również niestety pełne turystów. Gdy spacerowaliśmy po centrum w poszukiwaniu miejsca, gdzie można zjeść kolację, mijały nas tłumy. Dookoła pełno najróżniejszych restauracji i barów, chyba jeszcze więcej niż w centrum Krakowa.

Do tego wszystkiego jest drogo. Za obiad zapłaciliśmy 100 soli, jakieś 30 proc. więcej niż gdzie indziej. Również hotel jest horrendalnie drogi, a do tego były problemy ze znalezieniem wolnego miejsca.

Cuzco

Mam mieszane uczucia co do Cuzco. z jednej strony to bardzo ładne miasto, z wąskimi uliczkami, ładnymi zabytkami. Ale to również miasto tysięcy turystów oraz nachalnych mieszkańców, którzy chcą sprzedać wszystko i wszystkim. Turystów jest więcej niż mieszkańców, spotyka się ich na ulicy, w muzeach (tam akurat najrzadziej), w restauracjach. A wokół nich krążą sprzedawcy obrazków, czapek, szalików, naganiacze restauracji, dziewczynki w strojach regionalnych z barankami na rękach, które krzyczą „foto!” i każą sobie płacić za zdjęcie z nimi zrobione, oraz starsze Indianki, które robią to samo, ale zamiast baranka wloką za sobą wielką żywą lamę. Do tego w bezwzględny sposób doi się turystów. Nie tylko w restauracjach i hotelach, droższych o 30 proc. od innych miast. Dzisiaj kupiliśmy bilety na jutrzejszy pociąg do Machu Picchu. Kosztowały 230 dolarów! A nie ma innego sposobu na dostanie się na miejsce. Poza trekkingiem, na który potrzeba po pierwsze kilka dni, a po drugie jest jeszcze droższy. I tak bym nie poszedł, bo nie mam ochoty iść w pochodzie turystów i nie mam ochoty spędzić z przypadkowymi ludźmi kilku dni, a samemu nie wolno iść na szlak. Poza tym, najważniejszą trasę trzeba rezerwować na ponad rok naprzód (sic!). Co prawda są też trasy alternatywne, ale również zatłoczone.

Cuzco
Cuzco

Po kupieniu tych horrendalnie drogich biletów na pociąg poszliśmy na pobliski targ rękodzielniczy, gdzie pokupowaliśmy trochę pamiątek. Następnie poszliśmy do Qorikancha oglądać pozostałości świątyni Inków, przemienionej przez Hiszpanów w katedrę. Na fragmentach inkaskich murów widać było niezwykłe mistrzostwo sztuki kamieniarskiej – poszczególne kamienie pasują do siebie idealnie, bez najmniejszych szczelin. Zresztą ten kunszt weryfikowała sama natura – podczas wielokrotnych trzęsień ziemi regularnie niszczona była kolonialna nadbudowa, podczas, gdy inkaskie mury pozostały niewzruszone.

Potem poszliśmy do katedry przy Plaza de Armas, za zwiedzanie której zapłacić trzeba 25 soli. W środku ciekawostką jest obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, gdzie zamiast chleba jest cuy (pieczona świnka morska), a zamiast wina chicha morada. Cała katedra jest piękna, tonie w złotych i srebrnych zdobieniach. Złoto i srebro Hiszpanie „zdobyli” mordując i rabując Inków. Teraz ich potomkowie, za oglądanie tego ociekającego krwią złota każą sobie płacić 25 soli od osoby. Wniosek jest prosty: mordowanie i rabowanie się opłacają.

Byliśmy jeszcze w muzeum sztuki prekolumbijskiej i Muzeum Inca. ekspozycje dość ciekawe, ale bilety znowu drogie.

Wydaje się, że przekleństwem Cuzco jest krótki sezon turystyczny trwający od czerwca do sierpnia. Cały świat przyjeżdża wtedy, aby oglądnąć Machu Picchu, a wszyscy cusceños starają się wtedy zarobić za cały rok.

Aguas Calientes

Jesteśmy w Aguas Calientes, miejscowości u stóp słynnego Machu Picchu. Jutro sprawdzimy, czy miejsce to nie jest przypadkiem przereklamowane.

Niewiele brakowało, a nie dojechalibyśmy w ogóle tutaj. Rano okazało się, że drogi wokół Cuzco są zablokowane przez jakiś agresywnych protestujących. Samochody nie mogły wyjechać z miasta, a my mieliśmy o 7.42 pociąg z Poroy. Znaleźmy taksówkarza, który zgodził się zawieźć nas do Poroy, ale za podwójną stawkę (40 soli). Facet jednak dowiózł nas jedynie do blokad i spanikował, gdy zobaczył samochód trafiony jakimś gruzem. Zapłaciłem mu tylko 20 soli i zatrzymałem policyjny pick-up, a panowie policjanci byli na tyle wspaniałomyślni, że zgodzili się nas podrzucić. Nikt nie odważył się atakować policji, więc kawałek żeśmy ujechali, ale potem droga okazała się zupełnie zablokowana, więc poszliśmy na piechotę. Blokadę przeszliśmy bez problemu, a potem zapytałem się stojącego policjanta, jak daleko do Poroy. Ten powiedział, że jakieś pół godziny na piechotę, ale bezceremonialnie zatrzymał jakieś kombi. Było co prawda już pełne, ale kierowca zrobił nam miejsce w bagażniku i w ten sposób dojechaliśmy do Poroy.

Droga do Aguas Calientes jest bardzo malownicza. Tory wiją się wśród gór, a roślinność powoli przechodzi w las deszczowy. Niestety, na końcu tej drogi jest Aguas Calientes, jedna z najbrzydszych miejscowości jakie w życiu widziałem. Jest cudownie położona, wśród gór, ale jej zabudowa to chaotycznie pobudowane restauracje, hotele i budki z pamiątkami. Zewsząd napadają namolni zaganiacze do restauracji. A do tego jest bardzo drogo. Za przeciętny hotel płacimy $90, autobus podwożący do ruin i z powrotem (20 min.) kosztuje $14, a samo wejście na ruiny $40. Łącznie z wczorajszymi $230 za pociąg robi to ponad $220 za osobę! Mam nadzieję, że Machu Picchu będzie wart tej strasznej kasy.

Dzisiaj trochę pospacerowaliśmy po tym koszmarnym miejscu, a jutro wstajemy o 4.00, aby złapać pierwsze promienie słońca na Machu Picchu.

Machu Picchu

Widziałem dzisiaj Machu Picchu. Robi duże wrażenie, głównie z powodu jego niezwykłego położenia wysoko w górach. Nie sądzę jednak, aby było to coś nadzwyczajnego, jedynego w swoim rodzaju. Po prostu fajne ruiny w przepięknym miejscu. Może wyjdę na zblazowanego ignoranta, ale de gustibus

Machu Picchu
Machu Picchu

Wstaliśmy zgodnie z planem o 4. Poranek był trochę kłopotliwy, ponieważ w hotelu od wczoraj nie było światła. Pomagaliśmy sobie latarką, a punktualnie o 5. zeszliśmy na śniadanie. Gdy o 5.30 szliśmy na przystanek, aby pojechać pierwszym autobusem na górę, sądziłem, że zastanę tam kilku podobnych zapaleńców jak my. Jakiż był mój szok, gdy zobaczyłem ok. 200 metrową kolejkę. Na szczęście transport zorganizowany jest bardzo sprawnie, tak więc o 6.30 byliśmy już na górze, w sam raz aby zająć dogodne miejsce i czekać na wschód słońca. Powoli obserwowałem jak słońce oświetla coraz to lepiej góry, aż ok. 7.15 oświetliło ruiny. W świetle wschodzącego słońca wyglądają one urzekająco. Zrobiliśmy parę zdjęć i poszliśmy zwiedzać ruiny. Są one dość dobrze zachowane, a rzemiosło kamieniarskie Inków robi wrażenie. Ale nie było tam nic naprawdę zapierającego dech w piersiach, nic tak monumentalnego jak np. piramidy Egipcjan czy Majów. Do tego Peruwiańczycy psują nastrój tego miejsca poprzez puszczenie na ruiny kilkunastu lam z żółtymi, plastikowymi kolczykami.

Machu Picchu, Most Inków
Machu Picchu, Most Inków

Poszliśmy również zobaczyć Most Inków, jakieś pół godziny spaceru od ruin. Chciałem przede wszystkim zobaczyć jak wygląda las deszczowy i niestety bardzo się rozczarowałem. Może to wina zimy, ale to co widziałem nie umywa się do dżungli, którą widziałem w Meksyku albo w Gwatemali. Sam most Inków jest zresztą w remoncie i nie można do niego się zbliżać.

Do Aguas Calientes wróciliśmy około 13., zjedliśmy obiad, odebrali zostawiony w hotelu plecak i poszliśmy na dworzec aby czekać na pociąg. Niestety w poniedziałek, gdy kupowaliśmy bilety, nie było już miejsca w pociągu klasy backpacker i musieliśmy wrócić o połowę droższym vistadome. Od backpacker różni się oknami w dachu i stolikami pomiędzy siedzeniami. Na pokładzie serwowany jest drobny, darmowy poczęstunek. Niestety, te stoliki powodują, że miejsca na nogi jest mniej. A do tego pociągiem tym jechał straszny element – wycieczka jakichś starych pierników, którzy gdy sobie lekko wypili, zaczęli zachowywać się bardzo głośno.

Z dworca w Poroy do Cusco dojechaliśmy busem i wrócili do tego samego hotelu, w którym spaliśmy wcześniej.

Wylot

Już skończyły się nasze wakacje, ale kończą się one takimi perypetiami, że nie mam nawet czasu żałować.

Bardzo pogorszyła się pogoda w Cuzco. Od rana niebo było zachmurzone, wiał wiatr i było bardzo zimno. Poszliśmy jeszcze na mały spacer po mieście, kupiliśmy parę pamiątek i poszli do baru na kawę. Potem pojechaliśmy na lotnisko. Jak się okazało, tutaj również trzeba było peruwiańskim zwyczajem zapłacić podatek na lotnisku, podobnie jak wcześniej na dworcach autobusowych. Podatek wynosił prawie $5 od osoby. Już stałem w kolejce do bramy, gdy poproszono abyśmy znowu usiedli. Jak się okazało, samolot, który miał zabrać nas do Limy w czasie lądowania miał zderzenie z ptakiem. Chyba nic się nie stało (samolotowi przynajmniej), ale konieczny jest rutynowy w takich wypadkach przegląd. Za półtorej godziny mieli nam podać następne informacje. Ale ja miałem lot z Limy! Czekałem godzinę, a gdy nie było żadnych nowych wiadomości, wymogłem na obsłudze, aby nam przebukowali bilety na inny lot, bo inaczej nie zdążymy. Udało się i w ostatniej chwili zdążyliśmy na lot do Madrytu. Wcześniej jednak znowu musieliśmy zapłacić podatek, tym razem aż $31. Czy oni nie mogą doliczać tego do ceny biletów? Mam już dość Peru, kraju, gdzie turystów doi się daleko poza granice przyzwoitości.

Lot do Europy niestety nie był aż tak komfortowy jak poprzedni. Lecieliśmy teraz Airbusem Iberii, a moje nogi nie mogły sobie znaleźć miejsca. Jakoś jednak ten lot minął i bez problemów przesiedliśmy się na lot do Krakowa.

I tak nasze wakacje się skończyły. Było warto, zostaną po nich niezapomniane wspomnienia, ale jednak nie był to tak udany i ekscytujący wyjazd jak do Meksyku. Peru, przynajmniej to, które widzieliśmy, jest bardzo skomercjalizowanym krajem, pełnym turystów.

Galeria: Peru