Tak chyba wyglądały miasteczka na Dzikim Zachodzie, przynajmniej sądząc po tym, co widziałem na westernach. Jedna droga, na której dopiero 2 lata temu położono asfalt, wzdłuż niej sklepiki, restauracje, bank. Tylko boisko piłkarskie nie pasuje do schematu. I samochody, które zastąpiły konie.
Przylecieliśmy tutaj rano z San Jose małą awionetką. Była na tyle mała, że mogłem zobaczyć przez przednią szybę jak lotnisko w Puerto Jimenez wygląda z góry. Zresztą słowo lotnisko jest w tym wypadku zdecydowanie na wyrost – to tylko mały pas startowy wycięty w dżungli. Gdy wylądowaliśmy, okazało się, że nie tylko pas startowy – bezpośrednio z lotniskiem sąsiaduje cmentarz, na murze którego napisano „Witamy w Puerto Jimenez”. Dobrze, że wybudowano przynajmniej ten mur – jest gdzie napisać słowa przywitania, a zombie nie plątają się po pasie startowym.
Z lotniska odebrał nas Roger, Anglik, który osiedlił się tutaj kilka lat temu, i który organizuje dla nas trekking przez dżunglę. Pojechaliśmy do małego, ale fajnego hoteliku Cabinas Jimenez, gdzie zostawiliśmy bagaże i pojechaliśmy do baru gdzie poznaliśmy Jose, który ma być naszym przewodnikiem.
Po spotkaniu przeszliśmy się po miasteczku. Jak zwykle w takich przypadkach wylądowaliśmy w końcu w barze na piwie. Bar był na plaży, z głośników leciało reggae, a na drzewach siedziały wielkie, kolorowe ary. Cudowne miejsce, mógłbym tutaj zostać do końca życia. Mam nadzieję, że Karaiby będą jeszcze fajniejsze.
Jest bardzo gorąco, wręcz upalnie. W San Jose było ciepło, ale tutaj panuje prawdziwie tropikalny klimat. Do tego woda w oceanie, a właściwie w zatoce Golfo Dulce jest niesamowicie ciepła, nigdy jeszcze nie spotkałem się z tak ciepłą wodą w morzu, czasem nawet prysznic w domu mam chłodniejszy. Jutro idziemy do dżungli, do cywilizacji wrócimy dopiero w piątek.