Pech. Zamiast się rozpogodzić niebo całkiem zaszło chmurami, a w nocy nawet lekko popadało. Nie było więc szans na oglądnięcie żarzącej się lawy, wulkan dał o sobie jedynie znać grzmotem podobnym do burzy, który zbudził nas w nocy. Rano już się rozpogodziło, powietrze było bardzo rześkie, ale szczyt wulkanu wciąż ginął w chmurach. Nie mieliśmy szczęścia i wróciliśmy spod wulkanu tak naprawdę go nie widząc. Ale ten dzień na pewno nie był straconym.
![Motyl Greta oto](http://krzysztofhajduk.pl/wp-content/uploads/2014/01/DSC_5586-199x300.jpg)
Na otarcie łez poszliśmy do rezerwatu motyli, który zauważyliśmy niedaleko wczoraj po południu. Paru pasjonatów hoduje tam motyle i żaby, a potem wypuszcza je na wolność. Można chodzić ścieżkami po parku, oglądając egzotyczną roślinność i ptaki. Szczególne wrażenie zrobiły na nas kolibry, ale tak naprawdę najfajniejsze były woliery, do środka których można było wejść i znaleźć się w bajce.
Dookoła latało tysiące motyli, były na wyciągnięcie ręki, przysiadały nawet na nas. I były piękne. W każdej z kilku wielkich wolier były 2-3 gatunki motyli, więc przechodząc między nimi przechodziliśmy jakby z jednej do drugiej bajki. Chcielibyśmy tam zostać bardzo długo, ale niestety musieliśmy wracać. Po drodze wstąpiliśmy do restauracji, gdzie zjedliśmy tradycyjne kostarykańskie casado – fasola z ryżem podawana razem z sercami palm i innymi warzywami. Było smaczne, ale jestem dopiero 2 dni na Kostaryce, a już 3 razy jadłem fasolę z ryżem, zaczyna mnie to niepokoić.
Do Alajueli wróciliśmy wczesnym popołudniem i poszliśmy na spacer po miasteczku. Niestety, nic ciekawego do oglądania tam nie ma, skończyło się w kawiarni. Wieczorem przepakowaliśmy swoje bagaże i do małych plecaków zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy na następne 5 dni – jutro lecimy do dżungli.