Tilcara to już prawdziwe Andy. Pojechaliśmy tam, aby zobaczyć Quebrada de la Humahuaca, wąwóz wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Warto było, mimo, że od Salty Tilcarę dzieli 4 godziny jazdy autobusem. Już sama podróż tą malowniczą trasą daje przedsmak tego, co można zobaczyć na miejscu.
To, co najbardziej rzuca się w oczy, to bogactwo kolorów. Od czerwieni, poprzez pomarańcze, żółcie, brązy po zielenie. Nie, nie były to kolory jesiennych liści, ale kolory skał, które tutaj występują. Co więcej, często jedna, skalista góra miała w sobie wszystkie te kolory, jak na przykład „Wzgórze siedmiu kolorów” w pobliskiej Purmamarce. To fascynujące, jak natura poukładała to wszystko, że skała może mienić się tymi wszystkimi kolorami.

Samo miasteczko sprawia wrażenie leżącego gdzieś na końcu świata – przewaga indiańskiej ludności, małe domki, często z suszonej na słońcu cegły, zakurzone, niewyasfaltowane drogi. Ale dobry dojazd, liczne restauracje, różnej klasy miejsca noclegowe czy sklepiki stanowią niesamowity kontrast do tego wszystkiego i sprawiają, że Tilcara mimo wszystko jest dużo bardziej cywilizowana niż odwiedzone przez nas kiedyś w Peru Cabanaconde. To właśnie jest fajne w argentyńskich górach, że można iść w zupełnie dziewiczy i dziki teren, a wieczór wrócić i zjeść dobrą kolację popijając ją świetnym winem. Kiedyś takie „ułatwienia” mnie raziły, ale dzisiaj jestem już w wieku, gdy cenię sobie od czasu do czasu wygody i uciechy życia, więc cieszę się, że istnieje Argentyna. Boję się tylko, że kiedyś to miasteczko całkiem zostanie pochłonięte przez cywilizację i utraci to, co w nim najbardziej jest fascynujące.
Na szczęście to wciąż są dużo bardziej Andy niż Buenos Aires. Leży ona na 2.500 m npm, ale góry dookoła są wyższe. Nawet najbardziej popularna wycieczka do Garganta del Diablo (Gardło Diabła) wymaga wyjścia na 3 tys. m., bardzo łatwego zresztą, ale niezwykle malowniczego. Sama Garganta del Diablo jest wodospadem, niezbyt spektakularnym, ale warto tam się wybrać dla samej drogi. Zresztą w okolicach są też inne trasy, niektóre wielodniowe, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na spędzenie tam zbyt długiego czasu, mam szczerą nadzieję, że kiedyś uda się tam wrócić.

Z Tilcary warto się wybrać do niedalekiej Purmamarki. Leży ona zaledwie pół godziny drogi na południe (autobusy jeżdżą bardzo często) i oprócz wspomnianego już Cerro de 7 Colores jest ona punktem wyjściowym do Salinas Grandes: wyschniętego słonego jeziora. Leży ona wysoko w górach, ale dojazd do niego jest bardzo wygodny, jak wszystko w Argentynie: obok przystanku autobusowego stoją taksówki, które za 280 pesos zabiorą na miejsce, poczekają i przywiozą z powrotem. Podróż trwa trochę ponad godzinę w jedną stronę i przebiega przez przełęcz na wysokości 4200 m n.p.m. Bezkresna połać białej jak śnieg soli robi niezapomniane wrażenie, szczególnie przy kontrastującym, błękitnym niebie. My niestety mieliśmy pecha i chociaż w Purmamarce było bezchmurnie, to w Salinas Grandes chmury zasłaniały większość nieba, ale wciąż byliśmy zachwyceni, tym bardziej, że nigdy nie widzieliśmy nic podobnego.
Te chmury w Salinas Grandes były zresztą dużym zaskoczeniem, w Tilcarze i Purmamarce niebo było zupełnie bezchmurne. Nie sprawdziły się nasze obawy z Salty, że deszcz zepsuje nam pobyt w górach. Mimo stosunkowo niewielkiej odległości, Tilcara to jednak zupełnie inny klimat. Gdy pytałem się w hotelu, czy nie grozi nam deszcz, właściciel stwierdził, że następny deszcze będzie tutaj dopiero w październiku.