Drugiego dnia przypadało Boże Ciało, które w Andaluzji obchodzone jest bardzo uroczyście. Dzień wcześniej widziałem ogłoszenie o procesji wychodzącej o 18.15 spod jednego z kościołów. Nastawiłem się, że pójdziemy na tą procesję, ale wcześniej zwiedzimy to co jeszcze w Sevilli do zwiedzenia pozostało. Rano poszliśmy więc do katedry, licząc na jej zwiedzenie i wyjście na
Giraldę – górującą nad katedrą dzwonnicę, przebudowaną z wybudowanego przez Maurów w XII w. minaretu. Okazało się jednak, że pod katedrą właśnie kończy się procesja Bożego Ciała. Niestety w czasie urlopu nieco straciłem poczucie czasu i nie zauważyłem, że widziane wcześniej ogłoszenie dotyczy innego dnia i innego święta. Dobrze, że w ogóle zobaczyłem jakąś procesję, chociaż nie różniła się ona jakoś zasadniczo od takich uroczystości w Polsce. Po procesji weszliśmy do katedry, która jest większa niż Bazylika Św. Piotra w Watykanie, czy katedra Św. Pawła w Londynie. Jej budowniczowie chcieli, aby następne pokolenia widząc ogrom świątyni uznali jej twórców za szalonych. Ja nie uznałem ich za szalonych, w XXI wieku większych świrów widzi się codziennie w telewizji.
Niestety, okazało się, że z powodu święta zamknięta jest Giralda. Było to napisane zresztą na ogłoszeniu na bramie katedry, podobnie jak o procesji, która zaczynała się o 8.30. Widziałem to ogłoszenie dzień wcześniej, ale nie chciało mi się go przeczytać. Teraz mam nauczkę, żeby czytać takie rzeczy ponieważ może minąć nas coś ważnego – jak np. oglądanie Sevilli z Giraldy. Nic, mam przynajmniej następny powód, aby wrócić do Sevilli.
Potem zaczęliśmy zwiedzać Casa de los Pilatos z XVI w. – Dom Piłatów. Według legendy, dom wzorowany był na domu Poncjusza Piłata, ale w rzeczywistości nazwa wzięła się ze stacji drogi krzyżowej, która miała przez wiele lat miejsce w pobliżu tego domu. Sam dom był wart zwiedzania, chociaż akurat dopłacanie do zwiedzania 2. piętra było naszym zdaniem bez sensu. Wszystko co najciekawsze było na dole i w ogrodzie.
Lunch zjedliśmy na dwa razy – pierwszą częścią była przekąska (krewetki), które zjedliśmy w Santa Cruz, a właściwy obiad zjedliśmy w restauracji koło hotelu, w którym zwykle jadaliśmy śniadania. Muszę koniecznie uzupełnić swoje słownictwo kulinarne, ponieważ moje zamawianie przypomina za bardzo ruletkę. Chociaż potrafię dopytać się o szczegóły potraw, to nie zawsze rozumiem odpowiedź. I w ten sposób najczęściej kończę z owocami morza na talerzu. Nie, żebym miał coś przeciwko nieżywym bezkręgowcom, ale wolałbym swoje jedzenie wybierać bardziej świadomie.
Popołudnie spędziliśmy w parku de Maria Luisa. Bardzo dobre miejsce by uciec przed upałem – pełne drzew, fontann, jest również staw i wyspa ptaków na niej. Jeden z najładniejszych parków jakie widziałem w życiu. Nie wiem tylko dlaczego główne alejki w tym parku noszę imiona bandytów – Cortesa, który splądrował dzisiejszy Meksyk i wymordował Azteków oraz tego świniopasa Pizarra, który zabijał Inków.
Wieczór spędziliśmy znowu spacerując po Santa Cruz, gdzie natknęliśmy się na kolejną procesję z okazji Bożego Ciała. Ponieważ nie mogliśmy się zdecydować co do wyboru nowego lokalu, poszliśmy zgodnie z regułą inż. Mamonia oglądnąć to co już znaliśmy, czyli do La Carbonería oglądnąć flamenco i wypić sangrię. Na szczęście już wiedziałem, że jarra to karafka, więc od razu zamówiłem jedną, a potem drugą. Pokaz flamenco wydał się nam nieco gorszy niż dnia poprzedniego – tancerka była ta sama, doszedł gość grający na flecie, zmienił się wokalista na znacznie gorszego i gitarzysta, ten akurat był lepszy. Oglądnęliśmy pokaz bardzo, jak się wydaje, progresywnego stylu flamenco. Jak pisałem nie znam się na tym, ale bardziej przypadł mi do gustu bardziej tradycyjny, wczoraj widziany taniec i muzyka.