Miała być plaża, a są góry. Zdecydowaliśmy, że szkoda by było spędzić resztę wakacji leżąc na piasku, więc zamiast na południe, skierowaliśmy się na północ Tajlandii do Chiang Mai.
Oczekiwania były duże: mieliśmy iść na trekking, zobaczyć rdzennych mieszkańców i spać w górach. Jednak gdy bliżej przyglądnęliśmy się ofercie, okazało się, że ten trekking to tak naprawdę godzina marszu, reszta to jakieś pływanie na tratwach, jazda na słoniach czy inne bzdety. Najgorsze okazały się te plemiona – to są uchodźcy z Birmy, którym Tajlandia nie daje azylu, ale nie waha się zamykać ich w ludzkich zoo i zarabiać na nich. Uznaliśmy, że nie przyłożymy do tego ręki i w ten sposób zamiast trekkingu spędziliśmy kilka dni na poznawaniu uroków Chiang Mai i okolic.
Miasto niestety nie ma uroku Luang Prabang, ale na szczęście nie ma również toksycznej energii Bangkoku. Ma sporo świątyń, ale szczerze mówiąc, po 3 tygodniach pobytu tutaj, nie mam już ochoty na oglądanie tysięcznego wizerunku Buddy. Na szczęście jest parę dobrych barów i restauracji, co jest tym bardziej cenne, że kuchnia północnej Tajlandii różni się od tego, co próbowaliśmy w stolicy.
Szukając jakiś atrakcji w Chiang Mai trafiliśmy do… zoo. Nie lubię takich miejsc, ale z braku lepszych pomysłów oraz zwabieni dobrymi recenzjami, zdecydowaliśmy pojechać tam na chwilę, ale tak się nam spodobało, że spędziliśmy cały dzień. Ogród jest świetnie zrobiony, zwierzęta mają mnóstwo miejsca. Zdecydowanie największą atrakcją są pandy. Nigdy nie widziałem ich żywych, na wolności nie mam właściwie szans aby je kiedykolwiek spotkać, ale zoo w Chiang Mai, jako jedno z niewielu na świecie ma parę tych uroczych zwierząt. Spędziliśmy pewnie z godzinę obserwując ich zachowanie.