Periyar

Och, jak bardzo nie chciało się nam ruszyć z rozlewisk. Tamtejsza senna atmosfera, tropikalny klimat i niezwykły jak na Indie spokój i cisza kusi i wciąga. Ale w końcu zwyciężyła niechęć do gnuśnienia w jednym miejscu i pragnienie przeżycia czegoś nowego i zdecydowaliśmy się pojechać do Rezerwatu Periyar, jakieś 200 km od Alleppey. Pierwotnie zamierzaliśmy odwiedzić Rezerwat Parambikulam, dużo bardziej dziki i bezludny, ale dojazd do niego kosztował by nas dużo więcej czasu więc wybraliśmy bliższe, ale niestety również bardziej oblegane przez turystów miejsce.

Periyar, makak wanderu
Periyar, makak wanderu

Wydaje się, że te 200 km to niewielka odległość, ale tutaj w Indiach oznacza to 5 godzin szalonej jazdy. Autobus, który nas wiózł był jednym z większych złomów, którymi jechałem, zamiast szyb w oknach miał metalowe żaluzje, wszystko w nim grzechotało i rzęziło. Do tego kierowca, jak wszyscy tutejsi kierowcy, był wariatem. Wyprzedzanie na ostrych, górskich zakrętach jest normą, podobnie jak bezustanne używanie klaksonu – oni właściwie nie odrywają ręki od klaksonu. Taki jest tutejszy styl jazdy, klakson na ostrzec innych kierowców, że jedzie wariat. I w taki sposób trąbią wszyscy tutejsi kierowcy.

Najpopularniejszych sposobem na zwiedzanie rezerwatu jest wycieczka łodzią. Ze względu na tłum rozkrzyczanych turystów jest to gwarancja, że nawet komary uciekną przed tą ciżbą, nie mówiąc już o większych zwierzętach. Dlatego zdecydowaliśmy się na ambitniejszą, 9 godzinną pieszą wycieczkę po górach. Oprócz nas uczestniczyły w niej jeszcze 2 pary – jedna z Francji druga z Włoch – oraz 2 przewodników i jeden strażnik z bronią, mający chronić nas przed ewentualnym atakiem dzikich zwierząt. Nie miał okazji nas obronić, ponieważ jedyne dzikie zwierze, które spotkaliśmy i które mogłoby być ewentualnie niebezpieczne, leżało w trawie 200 metrów od nas i na nasz widok majestatycznie oddaliło się,

Periyar, pająk
Periyar, pająk

kompletnie nas lekceważąc. Nie widzieliśmy żadnych słoni, o tygrysach już nie wspominając – strażnik, który chodzi tą trasą codziennie od 10 miesięcy widział podobno tygrysa raz. Tak w ogóle, to bez sensu była ta cała wyprawa. Zamiast wspinaczki po górach (program nazywał się „Border Hiking”) była jakiś spacerek po górkach, połowę czasu zabrały przerwy, a zwierzęta, nauczone, że codziennie tą trasą idzie grupka turystów, musiałyby być chyba głupie, aby czekać na ścieżce w gotowości do sesji fotograficznej.

Na szczęście spotkałem słonia, nawet bardzo blisko. Mimo ogromnych wątpliwości etycznych zdecydowaliśmy się na skorzystanie z jednej z ofert przejażdżki na tym wielkim zwierzęciu. Niby jeździliśmy już konno i na wielbłądzie, ale jakoś jazda na takim pięknym zwierzęciu jak słoń wzbudzała we mnie dużo oporów, bałem się, że zwierzęta te są bezlitośnie wykorzystywane i maltretowane ku uciesze gawiedzi. Na szczęście słonie, które my widzieliśmy żyły sobie w lesie, miały do dyspozycji mnóstwo przestrzeni i jak na mój niefachowy osąd, były dobrze traktowane – pod siodło zakładany był wielki, miękki materac, nie miały żadnych ran ani otarć. Sama przejażdżka nie była dla mnie specjalnie pasjonująca, może dlatego, że siedziałem z tyłu, okrakiem na wielkim zwierzęciu, bardziej martwiąc się o moje rozciągnięte niemiłosiernie ścięgna w kroku, niż o widoki naokoło. Za to dużo bardziej ekscytujące było to, co potem nastąpiło. Już samo karmienie tak wielkiego zwierzęcia było fajne – dawaliśmy mu prosto do wielkiej paszczy owoce papai, które znikały błyskawicznie w jej czeluściach. Ale najfajniejsze było to, co nastąpiło później. Poszliśmy do płytkiego basenu, do którego wszedł słoń. Kazano mi się rozebrać do naga i zawinąć tylko ręcznikiem. Jak zwykle w moim przypadku najpierw zrobiłem, potem pomyślałem i ni stąd ni zowąd znalazłem się w tym basenie razem ze słoniem. Ten położył się, a ja kierując się wskazówkami jego opiekuna zacząłem szorować go połówką łupiny orzecha kokosowego. Słoń ma chropowatą skórę, pokrytą rzadkim, czarnym włosem. Po chwili kazano mi wejść na niego na grzbiet i usiąść na szyi, za głową. To było dużo fajniejsze, ponieważ na szyi i bez siodła mogłem siedzieć wygodnie, nie cierpiąc w szerokim rozkroku. Słoń wstał, a ja zadowolony rozglądałem się dookoła, gdy wtem poczułem, jakbym wpadł pod wodospad – słoń urządził mi gigantyczny prysznic, wciągając do trąby wodę z basenu, a potem wylewając ją na mnie. Potem drugi raz, i znowu. Wtedy zrozumiałem, że to rozebranie się nie było konieczne do mycia słonia, ale do prysznica – byłem kompletnie mokry, na szczęście było ciepło, więc szybko wyschnąłem.

Okolice Periyar, zbiory herbaty
Okolice Periyar, zbiory herbaty

Słonie i inne zwierzęta to nie jedyne atrakcje okolic, które słyną m.in. z upraw herbaty. Odwiedziliśmy jedną z fabryk tej używki i dowiedzieliśmy się parę ciekawostek dotyczących jej produkcji. Zaskoczeniem dla mnie było np. to, że świeżo zerwany listek herbaty nie pachnie, a charakterystyczny aromat uzyskuje dopiero w procesie utleniania (fermentacji). Nowością również było to, że zielona i czarna herbata jest produktem tej samej rośliny, różnią się tylko procesem produkcji. Na koniec była degustacja, ale ponieważ nie jestem smakoszem herbaty, jakoś nie wywołała ona u mnie specjalnych emocji. Odwiedziliśmy również małą fabryczkę przypraw – w końcu Kerala to miejsce, „gdzie pieprz rośnie” – i mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć, jak rosną i jak wyglądają w naturze przyprawy, których używamy na co dzień.

Po trzech dniach w okolicach rezerwatu Periyar wróciliśmy do Koczin, a stamtąd pojechaliśmy do pobliskiej plaży Cherai, aby zebrać siły przed ostatnim punktem naszych wakacji – Varanasi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *