Fort Cochin

Kerala to zupełnie inne Indie niż te, które widzieliśmy w Delhi czy Dżajpurze, dużo bardziej przypominający Karaiby niż Azję. Wynika to zapewne nie tylko z tropikalnego klimatu i przyrody, ale również z podobnej przeszłości – okolice te od 3000 lat ściągają żądnych przygody i bogactwa Portugalczyków, Chińczyków, Żydów, Arabów. Każdy z przybyszów zostawił tutaj swój ślad, a wynikiem tego jest przedziwny melanż kulturowy, kraj, gdzie sąsiadują z sobą świątynie hinduistyczne, muzułmańskie meczety, chrześcijańskie kościoły i żydowskie synagogi. A to wszystko jeszcze okraszone jest sierpem i młotem, symbolem demokratycznie wybranych i rządzących tutaj od 1957 roku komunistów.

Nie widzi się tutaj takiej biedy jak na północy, poziom piśmiennictwa przekracza 90%, a oczekiwana długość życia jest o 10 lat wyższa niż w pozostałej części Indii. Niektórzy ten rozwój kulturowy przypisują właśnie komunistom, inni franciszkanom, których szkoły do dzisiaj rozsiane są po całym stanie. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale efekty widać gołym okiem.

Koczin, chińskie sieci rybackie
Koczin, chińskie sieci rybackie

Ostatnie dni w Agrze były koszmarnie zimne. Jak potem przeczytałem w gazecie, były to najzimniejsze dni tej zimy i jedne z najchłodniejszych w historii, temperatura w nocy spadała do niecałych 4°C, a w dzień było niewiele lepiej. Za to lądując w Koczin mieliśmy 32°C, co zdecydowanie zmieniło nasze nastroje. Zrzuciliśmy ciepłe ubrania i daliśmy się ponieść leniwie płynącemu tutaj biegowi życia. Wieczór spędziliśmy w swój ulubiony sposób – w knajpce pod gołym niebem, a do pełni szczęścia brakowało nam tylko jakiegoś dobrego drinka. W ogóle, to z alkoholem straszna bieda w Indiach jest. Większość restauracji nie ma licencji na alkohol, nie ma go też w karcie, ale gdy poprosi się o piwo to najczęściej się znajdzie, przyniesione w porcelanowym kubku albo w szklance owiniętej serwetką. O caipirinhi czy mojito mogę tylko zamarzyć. Pewnie na pobliskim Goa byłoby łatwiej, ale jakoś nie ciągnie mnie do takich kurortów.

Koczin, rybacy
Koczin, rybacy

Samo Koczin jest dość paskudnym, tłocznym i głośnym miastem, nie ma najmniejszego sensu spędzać tam czasu. Ale wystarczy przejechać most, aby znaleźć się w Fort Cochin, spokojnym i nieco sennym miasteczku, pełnym hotelików i restauracji. Jest tam również kilka miejsc, które warto zobaczyć. Jest żydowska dzielnica, w której nie sposób już dzisiaj spotkać Żyda, z synagogą i sklepikami sprzedającymi przyprawy, główne bogactwo Keralii. Jest kościół Św. Franciszka, podobno najstarszy kościół katolicki w Indiach, w którym kiedyś pochowany była Vasco da Gama (potem jego prochy wróciły do Portugalii). Co ciekawe, aby wejść do tego kościoła, trzeba zdjąć buty, zupełnie jak do świątyni muzułmańskiej czy hinduistycznej. Ale najfajniejszą rzeczą i symbolem tego miasta są wielkie, chińskie (ale takie stare, z XV w., nie współczesne „Made in China”) sieci rybackie. Każda z nich jest obsługiwana przez kilka osób, szkoda tylko, że system ten powoli ustępuje miejsca innym sposobom połowów.

Kathakali
Kathakali

Inną, wartą zobaczenia ciekawostką jest Kathakali, rodzaj przedstawienia wywodzącego się ze świątynnych rytuałów z II w. n.e. Bazuje ono na hinduistycznych eposach, takich jak Ramayana, Mahabharata czy Purany i przedstawiane jest przez niezwykle przebranych i ucharakteryzowanych aktorów. Przedstawienie dotyczą zwykłych ludzkich historii – miłości, zdrady, wojny, wypruwania flaków (dosłownie!) Aktorzy nie mówią, ale porozumiewają się gestami rąk (tzw. mudras) oraz niezwykle bogatą mimiką twarzy. Akompaniuje im śpiewak i 2 muzyków grających na bębnach niezwykłe, wprowadzające w trans rytmy. Zresztą kupiłem sobie podobny bęben, na razie potrafię tylko wprowadzać nim w szał, ale pilnie ćwiczę.

W Keralii znacznie zmniejszyliśmy tempo, najbliższe dni planujemy spędzić głównie leniuchując, delektując się przepyszną keralską kuchnią i super pogodą. Zobaczymy, kiedy nam się to znudzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *