“Ale Sajgon!” chciało by się powiedzieć. Puls miasta bije tutaj wyjątkowo szybko i głośno. Ulicami pędzą tabuny skuterów przeciskając się pomiędzy pieszymi i nielicznymi jeszcze luksusowymi samochodami. Stare budynki powoli ustępują miejsca lśniącym drapaczom chmur, a małe sklepiki butikom światowych kreatorów mody. Kiedyś pewnie nowe i bogate zwycięży, a sklepy i skutery staną się tylko wspomnieniem.
Sajgon już kiedyś przegrał. To tutaj była stolica Południowego Wietnamu i stąd uciekali Amerykanie po przegranej wojnie. O tym przypomina Muzeum Pamiątek Wojennych, kiedyś zwane, bardziej trafne biorąc pod uwagę ekspozycję, Muzeum Zbrodni Wojennych Stanów Zjednoczonych i Chin. O Chinach nie ma tutaj nic, ale całe dwa piętra zajmują informacje o amerykańskiej agresji. Epatują one okrucieństwem i są bardzo jednostronne, ale faktem jest, że to co Amerykanie tutaj zrobili było potworne i trudno nie podziwiać Wietnamczyków za to, że byli w stanie przetrwać i wygrać to starcie.
Teraz oficjalna nazwa miasta to Ho Chi Minh, żądzą tutaj partia komunistyczna na spółkę z pieniądzem. Wietnam stara się wprowadzać chiński model: zamordyzm polityczny i wolny rynek. Efektem tego jest ogromne rozwarstwienie dochodów: wielu ludzi żyje w biedzie, ale w kraju jest coraz więcej bogatych ludzi, co widać w butikach Versace czy salonach Bentleya. Ale na przejściu granicznym wciąż jest komuna i nieudolni urzędnicy.
Nie, żeby mi było jakoś specjalnie żal tych ludzi na skuterach. Jeżdżą jak wariaci, gdy na drodze brakuje miejsca, pomykają po chodnikach, sam parę razy o mały włos nie zostałem rozjechany właśnie na chodniku. Ale moja wina, po co się plątam, tutaj nikt poza turystami nie chodzi na piechotę. Ciężko zresztą chodzić, skoro chodniki są zajęte przez jeżdżące po nich albo zaparkowane na nich skutery, a jeśli gdzieś nawet zostało jakieś miejsce, to jest ono zajęte przez handlarzy. Nie, Sajgon to zdecydowanie nie jest miejsce dla pieszych.
Miasto dużo lepiej wygląda wieczorem, gdy nie widać starych kamienic, a restauracje otwierają swoje drzwi. Jedzenie tutaj jest naprawdę wspaniałe, tylko dla niego warto tutaj przyjechać. Jest ciepło, więc można sobie usiąść przy stoliku w ogródku, z dala od ulicznego dźwięku, z głośników cicho sączy się jazz, w kieliszkach lśni dobre wino. I tylko jedzenie przypomina, że jesteśmy w Azji. Czasem trzeba sobie je samemu przygotować (na przykład rolując sajgonki albo wrzucając do podgrzewanego garnka owoce morza). Ale efekt jest obłędny, wciąż czuć tutaj kulturę francuskich kolonizatorów przyprawioną azjatyckimi aromatami.
Jutro opuszczamy już Sajgon, jedziemy do Delty Mekongu. Żegnajcie więc dobre restauracje, idą ciężkie czasy.