Archiwa tagu: Kostaryka

Sirena

To co dzisiaj zobaczyłem sprawiło, że zupełnie zapomniałem o trudach wczorajszej wędrówki. Dzień był zupełnie inny od poprzedniego – to był przyjemny spacer pełen wrażeń.

Saimiri (Saimiri oerstedii)
Saimiri (Saimiri oerstedii)

Rano zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na poszukiwanie zwierząt. Dookoła stacji Sirena jest dużo dobrze oznaczonych szlaków. Wędrówka była przyjemna, ponieważ nie musieliśmy ze sobą zabierać nic oprócz sprzętu fotograficznego i wody. Również tempo było spacerowe, mieliśmy dużo czasu i mogliśmy się poruszać na tyle wolno, aby zobaczyć zwierzęta. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już po chwili zobaczyliśmy pierwsze małpy (nazywane po hiszpański mono araña). Chwile później zobaczyliśmy kilka innych małp, tym razem wyjców, które słyszeliśmy już wcześniej i których głos jednoznacznie wskazuje na rodowód nazwy.

Potem widzieliśmy jeszcze mnóstwo ptaków (w tym tukany), węża (niejadowitego), następne małpy (saimiri) oraz, last but not least, wielkiego, prawdziwego krokodyla. Był jakieś 100 m od nas, na szczęście na drugim brzegu rzeki. Pierwszy raz widziałem na wolności dzikie zwierzę, które może być tak niebezpieczne.

Tukan (Ramphastos swainsonii)
Tukan (Ramphastos swainsonii)

Ponieważ te wszystkie szlaki wiodą w okolicach Sireny, wracaliśmy tam co parę godzin aby nieco odpocząć, uzupełnić zapas wody i coś zjeść. Stacja jest spora, dużo większa niż w Los Patos. Służy zarówno naukowcom prowadzącym tutaj swoje badania jak i, w ograniczonej liczbie, turystom. Spotkaliśmy też klasę z koledżu z Ohio, spędzają tutaj 6 tygodni ucząc się i odpoczywając jednocześnie. Jak ja chodziłem do liceum to jeździłem na wycieczki do Krakowa, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Na terenie stacji jest wszystko co potrzeba – łazienki, prysznice (z zimną wodą, ale kto się tym przejmuje w takim klimacie), stołówka, w której można zamówić po wcześniejszej rezerwacji śniadanie i obiad, a nawet internet bezprzewodowy dostarczany przez satelitę. Zasilanie jest ograniczone do paru godzin dziennie i pochodzi z generatora i baterii słonecznych. Nieliczni szczęśliwcy mogą spać w skromnie urządzonych 4 osobowych pokojach, a ci, co szczęścia nie mają, mogą spać w namiocie albo na zadaszonym podeście, który mieści kilka namiotów, albo na polu w pobliżu stacji. Nie dochodzi tu żadna droga, można dotrzeć jedynie na piechotę, morzem, albo małym samolotem – jest trawiasty pas startowy, ale rejsy tylko czarterowe, nie ma żadnego regularnego połączenie. Tym Kostarykańczycy różnią się na przykład od Peruwiańczyków – ci ostatni wybudowali by tutaj luksusowy hotel, do którego turystów dowoziłby luksusowy statek wycieczkowy, a za to wszystko kazali by sobie płacić straszne pieniądze. Tutaj jest prosto – przygotuj się na niewygody i wysiłek, ale nagroda będzie warta tego.

Sirena

To był rajd przez dżunglę, 20 kilometrów szybkiej wędrówki w tropikalnym upale, przy ogromnej wilgotności powietrza, z plecakiem na ramionach, który z każdym przebytym kilometrem stawał się coraz cięższy. W 7 godzin przemierzyliśmy cały półwysep Osa, z Los Patos do Sireny nad brzegiem Oceanu Spokojnego.

Najgorsze było to, że w tym wszystkim nie było nam dane nacieszyć się tą dżunglą. Większość zwierząt, które widziałem dzisiaj to kleszcze, które wciąż wydłubuję z całego ciała. Widzieliśmy co prawda po drodze jakieś ptaki, sporo motyli, mizerne żabki, ale to było dużo poniżej oczekiwań. Dopiero wieczorem w pobliże stacji przyszedł czubacz, spory ptak, cały czarny, z żółtym guzem nad dziobem. Wyskoczył na drzewo i zaczął obżerać się bananami. Ale to było wszystko, a ja spodziewałem się mnóstwa zwierząt, a wszystkie miały przychodzić do mnie jak do Św. Franciszka…

Idę pod zimny prysznic, chyba ten upał mi nie służy.

Los Patos

Jestem w dżungli, w stacji strażników Parku Narodowego Corcovado w Los Patos. Śpię na podłodze, z lasu dobiegają mnie różne dziwne odgłosy. Przed chwilą, gdy szedłem spać spotkałem się z wężem (podobno niejadowitym) i wielką ropuchą (podobno też niejadowitą).

Rano Roger podwiózł naszą dwójkę i przewodnika na skraj dżungli skąd dalej poszliśmy na piechotę. Był to raczej spacerek, nawet nie zagłębiliśmy się specjalnie w dżunglę, szliśmy głównie wśród niskich zarośli, co chwilę przekraczając niewielkie rzeki i strumyki. Szczerze mówiąc, przy odrobinie dobrej woli można było nas podwieźć dużo dalej. Ale nie ma co żałować, dzisiejszy dzień traktujemy jako rozgrzewkę przed jutrzejszą, podobno ciężką wędrówką. Po 4 godzinach dotarliśmy do stacji Los Patos, rodzaju „leśniczówki” dla strażników parku narodowego, a pełniącej też funkcje schroniska. Mimo, że jest prosto urządzona oferuje wszelkiego rodzaju wygody – włącznie z łazienką i kuchnią. Spać można na podłodze, ale na szczęście są materace, więc luksus był zapewniony. Ta stacja została oddana parę miesięcy wcześniej, zastępując inną, oddaloną stąd o 3 km.

Jaszczurka Norops limifrons
Jaszczurka Norops limifrons

Po krótkim odpoczynku poszliśmy na spacer po okolicy. Nie wiem jak Jose odnajdował drogę, ja zgubiłem się już po pół godzinie wśród krętych ścieżek i rzek. Po drodze widzieliśmy poszukiwaczy złota, jako, że tutejsze rzeki są złotodajne. Rozmawialiśmy z tymi ludźmi, pochwalili się nawet małymi drobinkami złota, które tutaj znaleźli. Złoto nie przynosi im niestety bogactwa, żyją w skrajnej nędzy. Co najgorsze ich dzieci nie chodzą do szkoły, więc będę żyli życiem swoich rodziców. Cały proceder jest nielegalny, ale państwo przymyka na to oczy, tym bardziej, że dzieje się to na skraju parku narodowego, a nie na jego terenie. Po kilku godzinach wróciliśmy z powrotem do stacji. Strażnicy, którzy tam pracują to bardzo młodzi ludzie, niezwykle przyjaźni. Akurat robili empanaditas – tradycyjną potrawę, warzywa w cieście z mąki kukurydzianej, przyprawianej sosem z limonki, kolendry i ostrej papryki. Przepyszne. Pokazali mi jak to się robi, może spróbuję w Polsce. W stacji poznaliśmy również pewną dziewczynę ze Szwajcarii, która od 3 miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Ale jej zazdroszczę, że może sobie pozwolić na tak długą podróż.

Puerto Jimenez

Tak chyba wyglądały miasteczka na Dzikim Zachodzie, przynajmniej sądząc po tym, co widziałem na westernach. Jedna droga, na której dopiero 2 lata temu położono asfalt, wzdłuż niej sklepiki, restauracje, bank. Tylko boisko piłkarskie nie pasuje do schematu. I samochody, które zastąpiły konie.

Przylecieliśmy tutaj rano z San Jose małą awionetką. Była na tyle mała, że mogłem zobaczyć przez przednią szybę jak lotnisko w Puerto Jimenez wygląda z góry. Zresztą słowo lotnisko jest w tym wypadku zdecydowanie na wyrost – to tylko mały pas startowy wycięty w dżungli. Gdy wylądowaliśmy, okazało się, że nie tylko pas startowy – bezpośrednio z lotniskiem sąsiaduje cmentarz, na murze którego napisano „Witamy w Puerto Jimenez”. Dobrze, że wybudowano przynajmniej ten mur – jest gdzie napisać słowa przywitania, a  zombie nie plątają się po pasie startowym.

Z lotniska odebrał nas Roger, Anglik, który osiedlił się tutaj kilka lat temu, i który organizuje dla nas trekking przez dżunglę. Pojechaliśmy do małego, ale fajnego hoteliku Cabinas Jimenez, gdzie zostawiliśmy bagaże i pojechaliśmy do baru gdzie poznaliśmy Jose, który ma być naszym przewodnikiem.

Po spotkaniu przeszliśmy się po miasteczku. Jak zwykle w takich przypadkach wylądowaliśmy w końcu w barze na piwie. Bar był na plaży, z głośników leciało reggae, a na drzewach siedziały wielkie, kolorowe ary. Cudowne miejsce, mógłbym tutaj zostać do końca życia. Mam nadzieję, że Karaiby będą jeszcze fajniejsze.

Jest bardzo gorąco, wręcz upalnie. W San Jose było ciepło, ale tutaj panuje prawdziwie tropikalny klimat. Do tego woda w oceanie, a właściwie w zatoce Golfo Dulce jest niesamowicie ciepła, nigdy jeszcze nie spotkałem się z tak ciepłą wodą w morzu, czasem nawet prysznic w domu mam chłodniejszy. Jutro idziemy do dżungli, do cywilizacji wrócimy dopiero w piątek.

Arenal

Pech. Zamiast się rozpogodzić niebo całkiem zaszło chmurami, a w nocy nawet lekko popadało. Nie było więc szans na oglądnięcie żarzącej się lawy, wulkan dał o sobie jedynie znać grzmotem podobnym do burzy, który zbudził nas w nocy. Rano już się rozpogodziło, powietrze było bardzo rześkie, ale szczyt wulkanu wciąż ginął w chmurach. Nie mieliśmy szczęścia i wróciliśmy spod wulkanu tak naprawdę go nie widząc. Ale ten dzień na pewno nie był straconym.

Motyl Greta oto
Motyl Greta oto

Na otarcie łez poszliśmy do rezerwatu motyli, który zauważyliśmy niedaleko wczoraj po południu. Paru pasjonatów hoduje tam motyle i żaby, a potem wypuszcza je na wolność. Można chodzić ścieżkami po parku, oglądając egzotyczną roślinność i ptaki. Szczególne wrażenie zrobiły na nas kolibry, ale tak naprawdę najfajniejsze były woliery, do środka których można było wejść i znaleźć się w bajce.

Dookoła latało tysiące motyli, były na wyciągnięcie ręki, przysiadały nawet na nas. I były piękne. W każdej z kilku wielkich wolier były 2-3 gatunki motyli, więc przechodząc między nimi przechodziliśmy jakby z jednej do drugiej bajki. Chcielibyśmy tam zostać bardzo długo, ale niestety musieliśmy wracać. Po drodze wstąpiliśmy do restauracji, gdzie zjedliśmy tradycyjne kostarykańskie casado – fasola z ryżem podawana razem z sercami palm i innymi warzywami. Było smaczne, ale jestem dopiero 2 dni na Kostaryce, a już 3 razy jadłem fasolę z ryżem, zaczyna mnie to niepokoić.

Do Alajueli wróciliśmy wczesnym popołudniem i poszliśmy na spacer po miasteczku. Niestety, nic ciekawego do oglądania tam nie ma, skończyło się w kawiarni. Wieczorem przepakowaliśmy swoje bagaże i do małych plecaków zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy na następne 5 dni – jutro lecimy do dżungli.

Arenal

Dzisiaj poczułem, że jestem na wakacjach. Założyłem koszulkę, krótkie spodenki, klapki. Usiedliśmy na wzgórzu i jedząc soczyste mango obserwowaliśmy wielki stożek wulkanu. Ponad 40 lat temu okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja, lawa zalała 3 okoliczne wioski, zabijając 60 osób. Od tej pory wulkan wciąż daje o sobie znać groźnie pomrukując i, chociaż już nie w tak gwałtowny sposób, nadal wydobywając z siebie dym i lawę.

Rano pożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy około 150 km na północ, aby zobaczyć ten wulkan. Droga, mimo, że kręta, wąska i często w fatalnym stanie, była w miarę przyjemna. Natomiast oznakowanie dróg jest tutaj fatalne, dobrze, że wraz z samochodem pożyczyliśmy również GPS, oszczędziło nam to sporo czasu i nerwów.

Rano w Alajueli było śliczna pogoda, żadnej chmury, jakieś 25°. Ale gdy przejeżdżaliśmy przez góry wjechaliśmy w gęstą mgłę. Droga wiodła przez las mgielny, gęsty, pełen zieleni, piękny i przerażający zarazem. Prowadząc samochód po krętych drogach nie miałem niestety możliwości dokładnie mu się przyglądnąć, a gdy dojechaliśmy na miejsce mgły już nie było, pozostały jednak niestety chmury, które spowijały szczyt wulkanu. Mamy szczerą nadzieję, że w nocy te chmury znikną, przecież główną atrakcją tego miejsca jest gorąca lawa, spływająca z wulkanu i jarząca się nocą.

Zatrzymaliśmy się w malutkiej miejscowości El Castillo, do której trzeba dotrzeć boczną, szutrową i wyboistą drogą, kilka kilometrów od głównej szosy. Mamy super nocleg – mieszkamy w jednym z domków El Castillo Dorado, skąd rozciąga się wspaniały widok na wulkan. Można go oglądać przez wielkie okno ze środka domku, albo siedząc na zewnątrz. Czekamy z niecierpliwością na noc i na niezapomniane widoki.

Podróż

Rano był mróz i śnieg, teraz jest środek lata i mimo, że jest już późna noc, na zewnątrz jest ponad 20°C. Od zimy dzieli mnie 23 godziny lotu oraz kilkanaście tysięcy kilometrów.

To był ciężki dzień. Po bardzo krótkim śnie, już parę minut po 4. w nocy byliśmy na lotnisku. Potem podróż do Pragi, Nowego Jorku, Miami i na końcu do San Jose. Mieliśmy ogromne szczęście, że wszystkie loty przebiegały zgodnie z rozkładem i nawet nadzwyczajne kontrole bezpieczeństwa przed lotem do USA nie opóźniły nas. Na każdym z 3 lotnisk mieliśmy po 2-3 godziny przerwy, akurat na bezstresową przesiadkę.

Nocujemy w Alajueli, 10 km od stolicy Kostaryki San Jose w hotelu Vida Tropical. Warunki dalekie od luksusu, ale mamy tu wszystko, czego potrzeba aby spędzić noc i rano wyruszyć na zwiedzanie Kostaryki.