Archiwa tagu: Hiszpania

Toledo

Po kilku dalekich wyjazdach w tym roku zdecydowaliśmy się spędzić wakacje dużo bliżej i po raz pierwszy pojechać na dłużej do Hiszpanii. Dlatego wróciliśmy do Andaluzji aby zobaczyć mniej popularne miejsca, na które wcześniej nie było czasu.

Zanim jednak do Andaluzji dojedziemy, zatrzymaliśmy się na dwa dni w Toledo w regionie Castilla – La Mancha.

Cóż, szału nie ma. Pewnie znowu wyjdę na malkontenta, ale to chyba tylko moje oczekiwania były zbyt wielkie. Toledo jest bardzo ładnym miastem, ale brak mu jakiegoś  czaru, uroku, który obezwładniłby gościa i nie pozwoliłby mu o tym miejscu zapomnieć. Są miejsca, które oszałamiają od pierwszego widzenia, niestety nic takiego mi się w Toledo nie przydarzyło.

Toledo, Katedra
Toledo, Katedra

Nie oznacza to oczywiście, że nie ma tutaj nic ciekawego do zobaczenia. Zdecydowanie warta zobaczenia była katedra, chyba najpiękniejsza jaką widziałem. A w środku kolekcja dzień El Greca, której nie powstydziło by się żadne muzeum. W ogóle El Greco był mocno związany z Toledo, tutaj mieszkał przez dużą część swojego życia, tutaj powstawały jego najsłynniejsze dzieła, w tym Pogrzeb Hrabiego Orgaza, który wystawiony jest w Iglesia de Santo Tomé. W sumie fajnie się złożyło, niedawno byłem na  Weselu Hrabiego Orgaza w Teatrze Starym, więc mam kontekst.

Warte odwiedzenie jest również Museo del Greco, które przedstawia trochę obrazów tego artysty oraz malarzy powiązanych z nim.

Toledo promuje się jako miasto trzech kultur: chrześcijańskiej, muzułmańskiej i żydowskiej. Faktem jednak jest, że z tych dwóch ostatnich niewiele zostało. Synagoga del Tránsito i malutka Mezquita de la Luz, to właściwie wszystko co udało mi się zobaczyć.

Cantabria i Asturias

Santander

Santander
Santander

Kiedyś, zanim jeszcze zaczęła się moja fascynacja kulturą iberyjską, uważałem, że Hiszpania to flamenco, słońce i kretyńskie zabawy z bykami, słowem: Andaluzja. Dopiero później, gdy pojechałem do Kraju Basków, a potem do Galicji przekonałem się, jak piękna, różnorodna i fascynująca jest północna Hiszpania. Nie dziwię się, że Hiszpanie tam właśnie, a nie na Costa Jakaś-Tam spędzają swoje wakacje. Wybrałem się więc ich śladem i wylądowałem w Santander, stolicy regionu Cantabria.

No cóż, mogłem wylądować lepiej. Santander nie ma w sobie nic porywającego. Fajnie jest przespacerować się promenadą wzdłuż zatoki i plaży, aż na Półwysep Magdaleny, na końcu którego znajduje się pałac o tej samej nazwie. Jeszcze lepiej spędzić czas w barach i restauracjach, koniecznie próbując świetnych owoców morza. Ale zaraz potem spokojnie można, bez większego żalu, opuścić to miasto.

Santillana del Mar

 

Santillana del Mar
Santillana del Mar

To przepiękne, znakomicie zachowane, średniowieczne miasteczko znajduje się 30 km na wschód od Santander. Warto zatrzymać się na noc, ponieważ swoje prawdziwe piękno pokazuje wieczorem, gdy odjedzie ostatni autokar z turystami. Można wtedy spokojnie zwiedzić romański klasztor z XII w., pospacerować pięknymi, pustymi uliczkami, zjeść kolację w którejś z licznych knajp, a potem przespać się w hotelu, w kilkusetletniej kamienicy.

To jednak nie urok miasteczka przyciąga w te okolice rzesze turystów, ale znajdująca się niedaleko jaskinia Altamira, “Kaplica Sykstyńska epoki paleolitu”. To tutaj, kilkanaście tysięcy lat temu, ktoś postanowił uwiecznić sceny z codziennego życia ówczesnych ludzi i dzięki temu możemy oglądać dzisiaj na suficie jaskini obrazy przedstawiające bizony, jelenie czy konie. Precyzja i piękno tych rysunków nawet dzisiaj robią ogromne wrażenie. Szkoda tylko, że prawdziwa jaskinia jest niedostępna do zwiedzania i pozostaje nam jedynie jej wierna replika.

Oviedo

 

Oviedo, ulica cydru
Oviedo, ulica cydru

Słynny film Woody’ego Allena równie dobrze mógłby nosić tytuł “Vicky Cristina Oviedo” bo to właśnie do stolicy Asturias Bardem zabiera samolotem obie, dopiero co poznane w knajpie, panienki. Nic więc dziwnego, że wdzięczni mieszkańcy ufundowali reżyserowi pomnik, nie zrażając się faktem, że na plakacie zabrakło nazwy ich miasta. Może to i lepiej, bo dzięki temu to urocze miejsce ominęły hordy turystów, za którymi zawsze podąża tandeta, zgiełk i wysokie ceny.

Moja podróż do Oviedo była nie mniej ekscytująca, chociaż z zupełnie innego powodu. Zaplanowałem, że dojadę tam z Santillana del Mar autobusem, ale niestety strajk kierowców wszystko popsuł. Musieliśmy wrócić do Santander i dopiero wieczorem dojechaliśmy do Oviego pociągiem. Pech, ale kryzys mocno daje się Hiszpanom we znaki, pierwszy raz tak wyraźnie to zobaczyłem właśnie w czasie tej podróży.

Kryzys jednak nie przeszkadza Hiszpanom dobrze się bawić. Bary w Oviedo pełne były ludzi. Odwiedziliśmy parę z tych barów, zatrzymując się nieco dłużej na Ulicy Cydru, gdzie królował ten napój jabłkowy, z którego słynie Asturias. Kelnerzy nalewają go trzymając butelkę wysoko nad głową, a kufel nisko przed sobą. Nic więc dziwnego, że w czasie tej ceremonii mnóstwo cydru się wylewa co sprawia, że cała okolica przesiąknięta jest charakterystycznym zapachem.

Oviedo
Oviedo

Oviedo ma dużo więcej uroku niż Santander. Akurat trafiliśmy na Boże Ciało, więc mieliśmy okazję zobaczyć podobne uroczystości jak te, widziane wcześniej w Galicji.

Bardzo ładne jest również całe stare miasto. Szkoda, że przez problemy z transportem straciliśmy sporo czasu i nasze zwiedzanie musieliśmy ograniczyć do pobieżnego spaceru po centrum.

Madryt

Na pierwszy rzut oka Madryt nie jest ciekawym miastem, ot, jedna z wielu europejskich metropolii. Ale to co jest w tym mieście najciekawsze schowane jest w murach galerii, restauracji, tablaos.

Największe wrażenie na mnie zrobiły galerie. Dzieła zgromadzone w każdej z sal mogłyby być ozdobą niejednej kolekcji. W Museo del Prado można oglądać tak słynne dzieła jak „Las Meninas” Velazqueza, „Maja naga” Goyi, „Trzy Gracje” Rubensa, „Ogród ziemskich rozkoszy” Boscha i mnóstwo innych obrazów Tycjana, El Greca, Dürera i innych malarzy hiszpańskich, włoskich i flamandzkich. Z kolei Centro de Arte Reina Sofia to malarstwo współczesne z pracami Pabla Picassa (w tym słynna „Guernica”), Salvadora Dalí, Joana Miró i innych. Trzecie z największych madryckich muzeów, Thyssen-Bornemisza to przekrój obrazów z różnych epok, między innymi Tycjana, Tintoretta, El Greca, van Eycka, Chagalla, van Gogha i innych. Każde z tym muzeów warte jest poświęcenia mu paru dni, my niestety mieliśmy 2 dni na wszystko. Ale na pewno wrócimy kiedyś aby dokładnie obejrzeć sobie najbardziej interesujące eksponaty.

Madryt, Corral de la Moreria
Madryt, Corral de la Moreria

Oczywiście nie samą sztuką człowiek żyje, więc sporo czasu, jak zwykle w Hiszpanii, spędziliśmy w barach. Najbardziej niezwykły z nich to Corral de la Moreria. Właściwie to tablao, czyli lokal, w którym wystawiane jest flamenco, kojarzone raczej z Andaluzją, ale to tutaj jest podobno najlepszy tego typu lokal na świecie. Faktycznie, przedstawienie było dużo lepsze niż to, które widziałem kiedyś w Sevilli. Na pewno warto było.

Galicja

W Hiszpanii podoba mi się właściwie wszystko – od klimatu począwszy, poprzez kuchnię, na zwyczajach i mentalności mieszkańców kończąc. Naprawdę, nie wiem dlaczego nie urodziłem się i nie mieszkam na Półwyspie Iberyjskim. Staram się jednak nadrobić tę oczywistą niesprawiedliwość odwiedzając te okolice tak często jak to tylko jest możliwe.

Tym razem na nasz długi weekend wybraliśmy Galicję i jej stolicę – Santiago de Compostela. Wg legendy pochowany tam jest Św. Jakub Apostoł i z tego względu od IX w. miasto to jest celem pielgrzymek słynną Drogą Św. Jakuba, którą do dziś co roku przemierza 100 tys. pielgrzymów z całego świata. Właściwie nie istnieje jedna Droga, to cała ich sieć, z których najsłynniejsza jest droga francuska. Ale istnieją również szlaki z Hiszpanii, Portugalii, Niemiec, Austrii, a nawet z Polski.

Santiago de Compostela, Katedra
Santiago de Compostela, Katedra

My jednak poszliśmy, a właściwie polecieliśmy na łatwiznę i do Santiago przybyliśmy samolotem. Samo miasto jest piękne, pełne średniowiecznych zabytków z których najsłynniejsza jest Katedra Św. Jakuba, której początki sięgają XI w. To właśnie ta katedra, w której mieści się domniemany grób Św. Jakuba, jest celem pielgrzymek. A ponieważ kilkaset kilometrów pieszej wędrówki nie sprzyja higienie, to aby hmm…, „woń” setek pielgrzymów w jednym pomieszczeniu nie zabiła ich wszystkich wraz z połową miasta, w XVI w. katedrze zamontowano El Botafumeiro – ogromną, ważącą 60 kg i mierzącą 1.6 m wysokości kadzielnicę. Wisi ona na linie, podwieszona do specjalnej konstrukcji, a jej obsługą zajmuje się 8 ludzi, tzw. tiraboleiros. Wprawiony w ruch Botafumeiro leci aż pod strop katedry rozsiewając zapach kadzidła po całym wnętrzu. Niestety, nie udało się nam zobaczyć samego Botafumeiro w akcji, jest on obecnie bardzo rzadko używany, ale widzieliśmy na mszy jak działa nieco mniejsza, ale równie imponująca La Alcachofa.

Santiago de Compostela
Santiago de Compostela

Miejsca warte zwiedzenia nie ograniczają się do katedry i przylegającego do niej Praza do Obradoiro. Warto przespacerować się małymi uliczkami, usiąść sobie na schodach przy którymś z placów, czy jeszcze lepiej w barze przy winie, kawie czy owocach morza. Wieczorem trzeba posłuchać ulicznych muzyków, zarówno tych od tradycyjnej celtyckiej muzyki granej na kobzach po gorące gitarowe rytmy kubańskich emigrantów. To niesamowite jak pod wpływem tej muzyki nagle cały zebrany tłum zaczął tańczyć w rytm salsy, wydawało się, jakby nagle wszyscy przenieśli się na Karaiby.

Bo Santiago, mimo tej całej religijno-pielgrzymkowej otoczki, jest normalnym, tętniącym życiem hiszpańskim miastem. Pewnie duże znaczenie w tym ma tutejszy uniwersytet i studenci. Jak w całej Hiszpanii wstaje się późno, wczesnym popołudniem je się obiad, a do kolacji nie zasiada się przed 9. wieczór. Kurcze, prowadząc taki tryb życia w Polsce jestem śpiochem i nierobem, gdzie tu sprawiedliwość?

Zwykle w czasie moich wyjazdów ogromną uwagę przywiązuję do lokalnej kuchni. Mam ostatnio wrażenie, że więcej czasu spędzam w knajpach i barach niż zwiedzając zabytki, w pewnym sensie to tak samo jak za czasów mojej młodości :). Galicja słynie przede wszystkim z owoców morza, jedną z regionalnych potraw jest pulpo a la gallega, czyli gotowana ośmiornica obtoczona w papryce i dużych kryształkach soli, świetna. Właściwie cały czas żywiliśmy się ośmiornicami, kalmarami (najlepsze jakie w życiu jadłem), krewetkami, małżami, również rybami, popijając to wszystko albariño – białym, aromatycznym winem wytwarzanym w regionie Rías Baixas. Wypiłem go ogromne ilości, nie sądziłem do tej pory, że jestem takim smakoszem wina.

Queimada
Queimada

Najbardziej niezwykłym przeżyciem była jednak Noc Świętojańska Podobnie jak w Polsce, również w Galicji jest ona niezwykła i magiczna. Tej nocy na ulicach rozpala się ogniska przy których ludzie bawią się, jedzą i piją do samego rana. I odprawiają czary. W ogień wrzuca się karteczki, na których zapisane są rzeczy, które mają zniknąć, jak papier w ogniu – rożnego rodzaju problemy, nieszczęścia, przykrości. Niestety, nie byłem to przygotowany i nie spisałem sobie żadnych problemów, o tym zwyczaju dowiedziałem się dopiero od uczestników zabawy. Na szczęście przegnałem zło z siebie skacząc przez ognisko, podobnie jak wielu innych imprezowiczów. Od 23. czerwca więc znów jestem samym dobrem i wcieleniem ideału.

Innym rytuałem galicyjskiej nocy świętojańskiej jest przyrządzanie queimady i conxuro (zaklęcie), które temu towarzyszy. Ma ono odegnać złe duchy i odczynić uroki, które zostały rzucone przez czarownice lub ludzi. O północy mistrz ceremonii napełnia duże gliniane naczynie tradycyjnym galicyjskim orujo (mocny napój alkoholowy) wraz z cukrem, skórką cytryny i ziarenkami kawy. Wszystko się miesza, a następnie do glinianej łyżki nabiera się nieco roztworu i zapala go. Palącą się łyżkę obniża się nad naczynie aż płomienie obejmą alkohol w naczyniu. Potem palący się roztwór miesza się powoli. Po chwili zaczyna się wypowiadać po galicyjsku zaklęcie:

Mouchos, coruxas, sapos e bruxas.
Demos, trasnos e diaños,
espritos das neboadas veigas.
Corvos, píntigas e meigas,
feitizos das manciñeiras.
Podres cañotas furadas,
fogar dos vermes e alimañas.

Lume das Santas Compañas,
mal de ollo, negros meigallos,
cheiro dos mortos, tronos e raios.

Oubeo do can, pregón da morte;
fuciño do sátiro e pe do coello.
Pecadora lingua da mala muller
casada cun home vello.

Averno de Satán e Belcebú,
lume dos cadáveres ardentes,
corpos mutilados dos indecentes,
peidos dos infernais cus,
muxido da mar embravescida.
Barriga inútil da muller solteira,
falar dos gatos que andan á xaneira,
guedella porca da cabra mal parida.

Con este fol levantarei as chamas
deste lume que asemella ao do Inferno,
e fuxirán as bruxas a cabalo das súas escobas,
índose bañar na praia das areas gordas.
¡Oíde, oíde! os ruxidos que dan
as que non poden deixar de queimarse
no augardente quedando así purificadas.

E cando este brebaxe baixe polas nosas gorxas,
quedaremos libres dos males da nosa ialma
e de todo embruxamento.

Forzas do ar, terra, mar e lume,
a vós fago esta chamada:
si é verdade que tendes máis poder
que a humana xente,
eiquí e agora, facede cos espritos
dos amigos que están fóra,
participen con nós desta queimada.

Mocny tekst, nie mam za bardzo pojęcia co autor miał na myśli, a w niektórych momentach wolę się nawet nie zastanawiać. Generalnie przyzywa się największe paskudztwa nie z tej ziemi, aby potem przegnać je za pomocą przygotowanego eliksiru. Na końcu wszyscy piją queimadę i, już odrodzeni, wolni od złego, kontynuują zabawę. Wszystkiemu towarzyszy muzyka galicyjska, zarówno ta tradycyjna, jak i rockowa. Biorąc pod uwagę żywiołowość tego zaklęcia powinno ono wygnać całe zło ze wszystkich zgromadzonych i pięciu następnych pokoleń. Prowadzący ceremonię dołożył jeszcze parę słów o politykach i bankierach, z tego co zrozumiałem z galicyjskiego, życzył im wszystkiego najlepszego. 😉

Będąc w Hiszpanii w tym czasie nie sposób nie zetknąć się z Los Indignados (Oburzonymi), ruchem politycznym, który powstał po masowych protestach 15. maja 2011. Sprzeciwia się on istniejącemu systemu politycznemu, ekonomicznemu i społecznemu, uznając, że podzielenie pomiędzy siebie władzy przez 2 partie (PP i PSOE) i oderwanie się klasy politycznej i społecznej od społeczeństwa jest faktycznym ograniczeniem demokracji i przyczyną kryzysu ekonomicznego trapiącego Hiszpanię. Stąd inna nazwa tego ruchu: ¡Democracia Real YA! (Prawdziwa demokracja JUŻ!). Trzymam za nich kciuki, tym bardziej, że w Polsce mamy do czynienia z podobną alienacją sfery politycznej. Trudno mi jednak wyobrazić sobie inny sposób wpływania na władzę jak założenie partii i wygranie wyborów, a oni deklarują się jako ruch apartyjny i pokojowy, chociaż polityczny. To w jak chcą zmieniać świat? Siedząc w namiotach na placach głównych miast? Rozdając ulotki i malując transparenty? System trzeba zmieniać od środka, a nie krytykować go z zewnątrz.

Plaża San Francisco
Plaża San Francisco

Zaspokoiwszy potrzeby duchowe i po odespaniu nocy świętojańskiej pojechaliśmy nad ocean. Ponieważ nie lubię prowadzić samochodu i unikam tego w czasie urlopu, pojechaliśmy autobusem, ale akurat w tym wypadku nie było to najlepsze rozwiązanie. Pożyczenie auta byłoby dużo szybszym i bardziej elastycznym sposobem zwiedzania wybrzeża, ale nawet komunikacją publiczną udało nam się dostać w piękne miejsce. Spędziliśmy 2 dni w okolicach Muros, średniowiecznego miasteczka w Rías Baixas, 70 km od Santiago de Compostela. Niedaleko znajduje się plaża San Francisco, piękna, długa, z drobnym, jasnym piaskiem i szmaragdową wodą. Chwilami można odnieść wrażenie, że to nie Europa, ale tropiki, jednak wejście do bardzo zimnej wody szybko przywraca nas do rzeczywistości. Nie przeszkadza to Hiszpanom, którzy właśnie plaże Galicji, Asturias czy Kraju Basków wybierają na miejsce spędzania wakacji, zostawiając południe Anglikom, Niemcom, Rosjanom czy Polakom.

Muros, procesja Bożego Ciała
Muros, procesja Bożego Ciała

O ile w czasie weekendu plaża był zatłoczona, to w poniedziałek kompletnie opustoszała i wtedy właśnie była najpiękniejsza. Niestety, to co jest poza plażą to już typowy ośrodek turystyczny, z kilkoma małymi pensjonatami, paroma restauracjami serwującymi takie sobie jedzenie i barami z piwem na plaży. Nic specjalnego, ale na szczęście niedaleko jest Muros, rybackie miasteczko z fajnym klimatem, restauracjami serwującymi pyszne i świeże owoce morza i oczywiście albariños. Taksówka z Muros na plażę kosztuje 4 €, ale bez problemu można przejść te 3 km na piechotę wzdłuż wybrzeża.

W Muros znowu uśmiechnęło się do nas szczęście. Trafiliśmy na Boże Ciało, obchodzone tam w niedzielę. Zwyczajem w tym miasteczku jest przystrojenie trasy, którą idzie procesja dywanami z kwiatów. Przygotowania zaczynają się kilka miesięcy wcześniej, gdy projektowana jest cała dekoracja. A w noc i przedpołudnie poprzedzające procesję mieszkańcy tworzą prawdziwe dzieła sztuki z kwiatów i kolorowej soli. Rozmawiałem z jedną z mieszkanek, która była tak miła, że objaśniła mi to wszystko, a nawet przyniosła z domu album ze zdjęciami dokumentującymi święta z poprzednich lat. W ogóle mieszkańcy Galicji są niezmiernie sympatyczni i otwarci, zawsze chętni do pomocy i objaśnienia cudzoziemcowi nieznanych mu zwyczajów. Za to między innymi kocham ten kraj i dlatego tam na pewno wrócę.

Kraj Basków

Do tej pory symbolem Hiszpanii była dla mnie Andaluzja – gorąca, pełna emocji i namiętności. Północ wydawała mi się zimna, bezbarwna i nudna. Gdy, trochę przypadkiem, spędziłem na północy Hiszpanii kilka dni, zupełnie zmieniłem zdanie.

Bilbao – Contemporary art

Pierwsze zaskoczenie było jeszcze w samolocie – Bilbao to niewielkie, pięknie położone w górskiej dolinie miasto. Samolot zniżając się do lądowania nurkował między te góry, co jeszcze potęgowało wrażenie. A potem już tylko było coraz lepiej.

Bilbao, most La Salve i Mamá
Bilbao, most La Salve i Mamá

To, co pierwsze rzuciło mi się w oczy po wyjściu z autobusu, który przywiózł nas z lotniska do centrum miasta, to torebki Louis Vuitton. Bardzo podobne widziałem miesiąc wcześniej w Neapolu. Tyle, że tam to były podróbki sprzedawane przez imigrantów na każdym rogu ulicy, pod nosem policji, a tutaj oryginalne, sprzedawane w luksusowym butiku. Oczywiście nie interesowały mnie ani jedne, ani drugie, ale widok tych torebek był niezwykle symboliczny – Neapol i Bilbao różni tak wiele, jak te torebki.

Jadąc tam, miałem mgliste wyobrażenia o tym miejscu. Wiedziałem o Muzeum Guggenheima, ale poza tym, byłem pewny, że spotkam tam tylko facetów biegających w charakterystycznych baskijskich beretach, każdy najpewniej z ETA, mówiący dziwnym językiem, z którym nijak nie będę w stanie się porozumieć. Do tego pogoda jak w Polsce, czyli koszmarna. Rzeczywistość pokazała, że te stereotypy są nie tylko nieprawdziwe, co po prostu głupie.

Bilbao, muzeum Gugghenheima i Puppy
Bilbao, muzeum Gugghenheima i Puppy

Jeszcze 30 lat temu to miast wyglądało zupełnie inaczej. Na skutek kryzysu przemysłu metalurgicznego w latach 80. i powodzi w 1983, było pogrążone w recesji, a ludzką frustrację i nastroje nacjonalistyczne wykorzystała ETA, która właśnie w tym mieście miała swój początek jeszcze wcześniej, bo w roku 1959. Jednak na początku lat 90. ubiegłego wieku wszystko się zmieniło. Miasto zupełnie się przekształciło, a symbolem tej przemiany stało się słynne Muzeum Guggenheima, oddane do użytku w 1997 roku, którego niezwykła, zaprojektowana przez Franka Gehry tytanowa bryła stała się symbolem miasta. Ale Bilbao to nie tylko to słynne muzeum. To również znajdujący się w jego pobliżu most La Salve, Palcio Euskalduna, most Zubizuri i wiele innych. Całe miasto urządzone jest z niezwykłym smakiem i na każdym kroku spotyka się jakieś perełki architektury i rzeźby. Zresztą dotyczy to nie tylko sztuki współczesnej, ale również Starego Miasta (Casco Viejo), wąskich uliczek i katedry tam będącej.

Bilbao, muzeum Gugghenheima
Bilbao, muzeum Gugghenheima

Wnętrze Muzeum Guggenheima mieści dzieła największych artystów sztuki współczesnej – można tutaj spotkać m. in. prace Kandinskiego, Warhola, Basquiata. Niestety, spotkać oznacza „mieć szczęście i zobaczyć” ponieważ dzieła te często są wypożyczane i nie miałem niestety okazji ich zobaczyć. Ale z tego co widziałem, ogromne wrażenie zrobił na mnie Anish Kapoor, którego wystawa czasowo była prezentowana w muzeum.

Bilbao to nie tylko sztuka współczesna, ale również niezwykła atmosfera w nim panująca. Mimo, że miasto liczy 350 tys. mieszkańców, to nie ma śladu wielkomiejskiego zgiełku. Może jest to zasługa świetnej komunikacji miejskiej, może nowoczesnych rozwiązań architektonicznych, a może po prostu niezwykłego czaru mieszkańców miasta? Ludzie, których spotkaliśmy byli bardzo mili, otwarci i uśmiechnięci. Nie mający nic wspólnego, z moimi wyobrażeniami o Baskach.

Bilbao, most Zubuziri
Bilbao, most Zubuziri

Jak zwykle, bardzo ważną część naszej podróży stanowiły poszukiwania uczty kulinarnej. Tutaj również nie zawiedliśmy się. Przed wycieczką liczyłem na dania typowo morskie – ryby, owoce morza. Okazało się jednak, że specjalnością tutejszej kuchni jest zupełnie coś innego – pintxos, małe kromeczki z najwymyślniejszymi dodatkami na wierzchu. Począwszy od warzyw, poprzez wędliny, ryby, owoce morza, aż po różne rzeczy kompletnie mi nie znane. Wszystko to było niezbyt duże, akurat na dwa kęsy, ale przepyszne. A najlepsze było to, że można było wejść do środka restauracji, dostawało się talerz, na który można było wybierać sobie dowolne z pintxos, które w ogromnym wyborze wystawione były na barze. A potem z tym talerzem kanapek i butelką tradycyjnego txakoli (lekko musującego, słabego, białego wina produkowanego w regionie) szło się na zewnątrz, by do późnej nocy jeść, pić, rozmawiać i obserwować miasto powoli pogrążające się w mroku. Ale jeszcze nie zasypiające, bo to miasto chodzi spać bardzo późno.

Tak w ogóle, to Hiszpanie większość dnia spędzają w barach. Rano jedzą tam śniadanie, potem przychodzą na lunch, by wieczór znowu wrócić i siedzieć tam do późnej nocy. Bardzo podoba mi się takie życie, czuję, że bardzo szybko wpadłbym w ten rytm. Może to i dobrze, że nie mieszkam w Hiszpanii?

San Sebastián – La Belle Époque

San Sebastián
San Sebastián

Nie lubię kurortów, więc staram się  omijać je z daleka. Ale San Sebastián to kurort niezwykły. To secesyjne, położone 20 km od francuskiej granicy miasto robi wrażenie przeniesionego do naszych czasów z końca XIX w. W szczególności okolice La Concha, podobno najpiękniejszej w Europie miejskiej plaży i urocze kamieniczki w jej pobliżu przypominają, że kurorty nie zawsze wyglądały jak betonowe blokowiska szczelnie zabudowane przez coraz to wyższe hotele, jeżące się tysiącami identycznych malutkich balkoników.

San Sebastián, stare miasto
San Sebastián, stare miasto

Ale San Sebastián to nie tylko plaża. To również piękne Stare Miasto, pełne ładnych kamienic, wąskich uliczek oraz barów i restauracji. Te ostatnie właśnie są dumą, nie wiem czy nie większą, mieszkańców miasta. Tutejsi mistrzowie kuchni uznawani są za najlepszych na świecie, czego dowodem są nie tylko pyszne pintxos, ale przede wszystkie gwiazdki Michelin, których ilość ustępuje jedynie Paryżowi. Niestety, nie stać mnie na obiady za kilkaset euro, więc darowałem sobie takie restauracje jak Martin Berasategui czy Arzak. Bo San Sabastián jest wprost stworzone dla bogatych snobów, ale również zwykły smakosz znajdzie tutaj coś dla siebie.

San Sebastián, plaża La Concha
San Sebastián, plaża La Concha

Warto wspomnieć, że San Sebastián to miasto może niezbyt duże biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców (180 tys.), ale bardzo rozległe powierzchniowo. Trzeba o tym pamiętać wynajmując hotel. Ja przeoczyłem ten fakt i wylądowaliśmy w hotelu dość dalekim od centrum, na szczęście komunikacja miejska jest w miarę sprawna i rozbudowana, ponieważ spacery po tym górzystym mieście są dość męczące, a przede wszystkim nudne poza centrum.

Getaria – Euskal Herrira

Przed moją wycieczką, pierwszym skojarzeniem z Krajem Basków był baskijski nacjonalizm i ETA. Spodziewałem się tutaj wrogości, a przynajmniej niechęci do ludzi mówiących po hiszpańsku (a właściwie po kastylijsku, jak pewien pan w San Sebastián zwrócił mi uwagę), środków bezpieczeństwa jak w Izraelu, pełno policji i wojska na ulicach. Te moje wyobrażenia okazały się kompletną bzdurą. Ludzie wszędzie byli bardzo mili, bez problemu i chętnie rozmawiali po kastylijsku. W Bilbao sporo było szyldów i napisów po baskijsku, ale miasto to tak naprawdę niewiele różniło się pod tym względem od katalońskiej Barcelony.

Getaria, festyn baskijski
Getaria, festyn baskijski

W San Sebastián kultura baskijska jest już dużo bardziej widoczna na ulicy, choćby w oficjalnej nazwie: Donostia – San Sebastián. Więcej słyszy się języka, prawie wszystkie szyldy są po baskijsku. Oczywiście ludzie są równie przyjaźni jak w Bilbao i wszyscy chętnie mówią po hiszpańsku. Ale to właśnie w San Sebastián trafiliśmy na manifestację Basków. W pewnym momencie, na plac przy którym jedliśmy kolację wmaszerowała grupa kilkudziesięciu młodych i starszych ludzi niosących portrety jakiś osób. Zachowywali się spokojnie, przez chwilę przemawiali  po baskijsku. Jednym z uczestników tej manifestacji powiedział mi, że to jest protest przeciwko więzieniu i torturowaniu w hiszpańskich, faszystowskich więzieniach niewinnych Basków. Jakoś nie chce mi się wierzyć w ten faszyzm Zapatero, ale faktem jest, że Hiszpanie nie mają do końca czystego sumienia w tej sprawie.

Getaria, festyn baskijski
Getaria, festyn baskijski

Tak naprawdę jednak, prawdziwy baskijski nacjonalizm zobaczyłem dopiero w Getarii, malutkiej miejscowości rybackiej niedaleko San Sebastián, gdzie spędziliśmy 2 dni. Całe centrum to kilka wąskich uliczek, parę restauracji i barów, jakieś sklepy. Trochę dalej mały port rybacki z nowoczesnymi kutrami i przetwórniami wybudowanymi ze środków UE. W sobotę trafiliśmy akurat na jakieś święto. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety ubrani w tradycyjne stroje tańczyli i bawili się do wieczora. Przed barami tworzyły się tłumy pijących txakoli ludzi. Wszędzie rozbrzmiewał język baskijski, wszędzie baskijskie napisy, mnóstwo plakatów i flag. Niektóre łatwo było zrozumieć (apartheid) inne trudniej: Euskal Presoak (baskijscy więźniowie). Widziało się je na ulicach, domach, w restauracjach, wszędzie.

Bardzo zainteresowała mnie historia Basków. Nie wiadomo skąd pochodzą, mówią dziwnym językiem mającym jakieś cechy wspólne z pewnymi dialektami kaukaskimi. Pewne za to jest, że byli w Europie przed nami, tzn. przez ludami euroazjatyckimi. Ponieważ ich ziemie nie były bogate w żadne cenne surowce, a do tego trudno dostępne, więc nikt specjalnie się nimi nie przejmował. Dopiero Franco uznał ich za zdrajców i prześladował. Teraz, przynajmniej ich zdaniem, prześladowania trwają.

Getaria, Kraj Basków – Baskijscy więźniowie
Getaria, Kraj Basków – Baskijscy więźniowie

Baskijski nacjonalizm nie ma nic wspólnego z polskimi tępymi bucami, nienawidzącymi Żydów, Murzynów, Niemców i Eskimosów, chociaż w życiu żadnego z nich nie widzieli. U Basków jest to raczej poczucie wspólnoty oraz swego rodzaju elitarności i odrębności. ETA, mimo, że bardzo głośna, nigdy nie miała dużego poparcia. Spotyka się nawet plakaty z hasłami przeciwko tej organizacji. Ale baskijski nacjonalizm nie oznacza wrogości wobec innych. Byłem w barze, który wyglądał jak siedziba ruchu oporu – mnóstwo plakatów, zdjęć, portretów. Ale ludzie byli bardzo mili, barman nauczył mnie nawet paru słów po baskijsku. Ten nacjonalizm sprawia, że młodzi ludzie uczą się języka baskijskiego, często władają nim lepiej niż ich rodzice. W święta takie jak widziałem ubierają się w tradycyjne ubrania. Czy komuś w Polsce przyszło by do głowy ubrać się w tradycyjny strój i się bawić, iść do knajpy? Nie mówię o cepelii, ale o przeciętnym 20-latku.

Sama Getaria jest cudownym miasteczkiem. Praktycznie nie ma tutaj turystów, w przeciwieństwie do pobliskiego Zarautz, z którym zresztą połączona jest 3 kilometrowym deptakiem, odgrodzonym od drogi, biegnącym nad samym oceanem. Super do spacerów lub biegania. Jest tutaj niewielka plaża, kilka barów i restauracji z, a jakże, pintxos i txakoli, a przede wszystkim spokój. A najfajniejszy jest zasypianie przy szumie fal rozbijających się na brzegu. Niezwykłe miejsce, zapewne tam jeszcze wrócę, tym bardziej, że zafascynowali mnie Baskowie.

Wylot

Znowu wakacje. Wydaje się, że zupełnie niedawno wróciliśmy z Meksyku, a przed nami już następny wyjazd – tym razem do Peru. Dużo sobie po nim obiecuję, mam nadzieję, że będzie jeszcze ciekawiej niż pół roku temu.

Udało się nam spakować dość lekko, łączna waga naszych 2 plecaków to tylko 24 kg. Owocuje doświadczenie z poprzednich wyjazdów i lekkie ubrania, które zabraliśmy ze sobą. Oczywiście sporo ważą też plecaki podręczne, sam mój sprzęt fotograficzny to 4 kg.

Mieliśmy mały problem w czasie nadawania bagażu w Krakowie. Pani na lotnisku nie udało się wybrać nam miejsc na lot z Madrytu do Limy i okazało się, że dostaliśmy miejsca daleko od siebie. Problem polegał na tym, że lot ten, mimo iż sprzedany przez Iberię, realizowany był przez peruwiański LIM, do systemu rezerwacji którego, pani w Krakowie nie miała dostępu. Dlatego zaraz po wylądowaniu w Madrycie poszliśmy do biura LIM, aby wymienić posiadane przez nas miejscówki. Pan był bardzo miły i nie dość, że udało się nam wymienić je na miejsca koło siebie, to jeszcze były one przed przejściem, a to oznaczało mnóstwo miejsca na nogi.

Korzystając z kilku godzin czasu pojechaliśmy do centrum Madrytu. Znowu spacerowaliśmy po tych samych okolicach co kilka miesięcy temu w drodze do Meksyku. Tyle, że wtedy nie było takiego upału i wcześniej zrobiło się ciemno. Szczerze mówiąc dzisiaj zamiast zwiedzać Madryt szukaliśmy miejsca gdzie można coś zjeść. Restauracje polecane w przewodniku albo były kompletnie zajęte, albo horrendalnie drogie. Skończyło się na piwie i przekąskach w jakiejś przypadkowej piwiarni. Trudno, odbijemy sobie w Peru.

Granada

W sobotę wstaliśmy bardzo wcześnie i już o 7.30 ustawiliśmy się w kolejce po bilety do Alhambry. Dzienna ilość zwiedzających Alhambrę, a właściwie Pałace Nasrydów, ponieważ limit nie dotyczy

Alhambra
Alhambra

ogrodów Generalife i Alcazaby, jest ograniczona do 7,700. Niestety, nie udało się nam zarezerwować ich przez internet – już koło 10. maja były wykupione wszystkie bilety do końca miesiąca. Alternatywą jest kupienie bonu turystycznego (Bono Turístico), nieco droższego, ale dającego obok wejścia do Alhambry również kilka innych wejść i rabatów. Tych bonów jednak również nie było. Można też było skorzystać z usług którejś z agencji turystycznej, ale po pierwsze zapłaciłbym 5 razy więcej niż za bilet kupiony bezpośrednio, a po drugie nie uśmiecha mi się zwiedzanie w grupie. Dlatego chcąc nie chcąc wstałem rano i ustawiłem się grzecznie w kolejce. Gdy przyszliśmy o 7.30 na bilet czekało już kilkaset osób, ale kolejka za nami szybko zaczęła się zwiększać. O 8.00 otworzono kasy i ogłoszono, że na zwiedzanie

Alhambra
Alhambra

przedpołudniowe zostało trochę ponad 800 biletów, a popołudniowe nieco ponad 1,000. Mieliśmy więc szansę, aby wejściówkę kupić, natomiast mogło się okazać, że nie będziemy mogli z niej skorzystać, ze względu na popołudniowy lot. Okazało się jednak, że wcale nie trzeba w tej ogromnej kolejce stać! Płacąc kartą kredytową można kupić bilet w tym samym automacie, w którym wydawane są zarezerwowane wcześniej telefonicznie lub przez internet wejściówki. A kolejka do tych automatów jest bez porównania mniejsza, niż do kas. Gdybym od razy stanął w kolejce do tych automatów, byłbym pierwszy. Ale o tej możliwości dowiedziałem się dopiero z komunikatu ogłoszonego po otwarciu kas. Szybko zmieniłem kolejkę i za 15 minut byliśmy właścicielami wejściówek na godz. 9.30. Już spokojniejsi poszliśmy na spóźnione śniadanie i o 9.15 stanęliśmy w kolejce do Alhambry – nie stawienie się na czas powoduje utratę możliwości wejścia do Pałaców Nasrydów.

Generalife
Generalife

Alhambra faktycznie warta była wstawania o 6. rano. Pałac Nasrydów jest olśniewający, bogato zdobione i sprawiające wrażanie bardzo lekkich i delikatnych ściany i okna tego pałacu robią niesamowite wrażenia. Na tym tle pozostała część kompleksu – ogrody Generalife i Alcazaba wypadają dość blado. Całe zwiedzanie zajęło nam 4 godziny, a następnie wróciliśmy do centrum Granady na obiad.

O 5. odjechaliśmy autobusem spod Palacio de Congresos (3€) na lotnisko, a o 7. wylecieliśmy do Barcelony. Korzystając z wolnego czasu pojechaliśmy z lotniska do centrum, ale ponieważ ostatni pociąg z powrotem na lotnisko był o 22.42, czasu mieliśmy jedynie na mały spacer. Ale i tak miło było znowu zobaczyć Barcelonę.

Granada

Piątek był dużo spokojniejszym dniem. Po śniadaniu pojechaliśmy na dworzec kolejowy, a po drodze wstąpiliśmy do centrum handlowego kupić lepszy przewodnik po Andaluzji. Podróż pociągiem z Sevilli do Galicji trwała 3 godziny, kosztowała 21.25€ od osoby i była dość komfortowa. Gdy wysiadłem z pociągu uderzył mnie upał i widok ośnieżonych szczytów Sierra Nevada. Do hotelu dotarliśmy autobusem i kawałek na piechotę. Hotel Los Angeles (c/ Cuesta de Escoriaza, 17) był co prawda bardziej komfortowy niż ten, który mieliśmy w Sevilli, ale gorzej położony – do centrum szliśmy ok. 15 minut. Za to do Alhambry, celu wizyty w Granadzie było stamtąd blisko.

 

Granada
Granada

Granada bardzo mi się podobała, ale nie aż tak jak Sevilla. Granada ma jednak swój klimat, mimo, że wydaje się być dużo bardziej skomercjalizowana. Sevilla wydawała mi się być miastem, które żyje mimo turystów, podczas gdy Granada żyje dla turystów. Z tego względu (oraz ze względu na cenę) nie skusiliśmy się na pokazy flamenco w Sacromonte (zambras). Odradzają je przewodniki, a ja, gdy zobaczyłem w folderze wycieczkowiczów siedzących na plastikowych stołkach dookoła jakiegoś pomieszczenia i tancerkę na środku również dałem sobie spokój. Byliśmy natomiast w Albayzín, jednej ze starych dzielnic. Spacer zawiódł nas na wzgórze i Mirador de San Nicolaus skąd roztaczał się piękny widok na Granadę, a przede wszystkim na Alhambrę.

W całym mieście widać oznaki uroczyście tu obchodzonego Bożego Ciała – panie w różnym wieku w tradycyjnych strojach, wystawa figur i masek używanych w procesji, wystawa laureatów konkursu ogłoszonego z okazji Bożego Ciała na najpiękniejszą roślinę. Niestety, byliśmy w Granadzie za krótko, aby zobaczyć samą procesję.

Sevilla

Drugiego dnia przypadało Boże Ciało, które w Andaluzji obchodzone jest bardzo uroczyście. Dzień wcześniej widziałem ogłoszenie o procesji wychodzącej o 18.15 spod jednego z kościołów. Nastawiłem się, że pójdziemy na tą procesję, ale wcześniej zwiedzimy to co jeszcze w Sevilli do zwiedzenia pozostało. Rano poszliśmy więc do katedry, licząc na jej zwiedzenie i wyjście na

Procesja Bożego Ciała
Procesja Bożego Ciała

Giraldę – górującą nad katedrą dzwonnicę, przebudowaną z wybudowanego przez Maurów w XII w. minaretu. Okazało się jednak, że pod katedrą właśnie kończy się procesja Bożego Ciała. Niestety w czasie urlopu nieco straciłem poczucie czasu i nie zauważyłem, że widziane wcześniej ogłoszenie dotyczy innego dnia i innego święta. Dobrze, że w ogóle zobaczyłem jakąś procesję, chociaż nie różniła się ona jakoś zasadniczo od takich uroczystości w Polsce. Po procesji weszliśmy do katedry, która jest większa niż Bazylika Św. Piotra w Watykanie, czy katedra Św. Pawła w Londynie. Jej budowniczowie chcieli, aby następne pokolenia widząc ogrom świątyni uznali jej twórców za szalonych. Ja nie uznałem ich za szalonych, w XXI wieku większych świrów widzi się codziennie w telewizji.

La Giralda nocą
La Giralda nocą

Niestety, okazało się, że z powodu święta zamknięta jest Giralda. Było to napisane zresztą na ogłoszeniu na bramie katedry, podobnie jak o procesji, która zaczynała się o 8.30. Widziałem to ogłoszenie dzień wcześniej, ale nie chciało mi się go przeczytać. Teraz mam nauczkę, żeby czytać takie rzeczy ponieważ może minąć nas coś ważnego – jak np. oglądanie Sevilli z Giraldy. Nic, mam przynajmniej następny powód, aby wrócić do Sevilli.

Potem zaczęliśmy zwiedzać Casa de los Pilatos z XVI w. – Dom Piłatów. Według legendy, dom wzorowany był na domu Poncjusza Piłata, ale w rzeczywistości nazwa wzięła się ze stacji drogi krzyżowej, która miała przez wiele lat miejsce w pobliżu tego domu. Sam dom był wart zwiedzania, chociaż akurat dopłacanie do zwiedzania 2. piętra było naszym zdaniem bez sensu. Wszystko co najciekawsze było na dole i w ogrodzie.

Lunch zjedliśmy na dwa razy – pierwszą częścią była przekąska (krewetki), które zjedliśmy w Santa Cruz, a właściwy obiad zjedliśmy w restauracji koło hotelu, w którym zwykle jadaliśmy śniadania. Muszę koniecznie uzupełnić swoje słownictwo kulinarne, ponieważ moje zamawianie przypomina za bardzo ruletkę. Chociaż potrafię dopytać się o szczegóły potraw, to nie zawsze rozumiem odpowiedź. I w ten sposób najczęściej kończę z owocami morza na talerzu. Nie, żebym miał coś przeciwko nieżywym bezkręgowcom, ale wolałbym swoje jedzenie wybierać bardziej świadomie.

 

Parque de Maria Luisa
Parque de Maria Luisa

Popołudnie spędziliśmy w parku de Maria Luisa. Bardzo dobre miejsce by uciec przed upałem – pełne drzew, fontann, jest również staw i wyspa ptaków na niej. Jeden z najładniejszych parków jakie widziałem w życiu. Nie wiem tylko dlaczego główne alejki w tym parku noszę imiona bandytów – Cortesa, który splądrował dzisiejszy Meksyk i wymordował Azteków oraz tego świniopasa Pizarra, który zabijał Inków.

Flamenco
Flamenco

Wieczór spędziliśmy znowu spacerując po Santa Cruz, gdzie natknęliśmy się na kolejną procesję z okazji Bożego Ciała. Ponieważ nie mogliśmy się zdecydować co do wyboru nowego lokalu, poszliśmy zgodnie z regułą inż. Mamonia oglądnąć to co już znaliśmy, czyli do La Carbonería oglądnąć flamenco i wypić sangrię. Na szczęście już wiedziałem, że jarra to karafka, więc od razu zamówiłem jedną, a potem drugą. Pokaz flamenco wydał się nam nieco gorszy niż dnia poprzedniego – tancerka była ta sama, doszedł gość grający na flecie, zmienił się wokalista na znacznie gorszego i gitarzysta, ten akurat był lepszy. Oglądnęliśmy pokaz bardzo, jak się wydaje, progresywnego stylu flamenco. Jak pisałem nie znam się na tym, ale bardziej przypadł mi do gustu bardziej tradycyjny, wczoraj widziany taniec i muzyka.

Sevilla

Jak pisał Byron, “Sevilla jest sympatycznym miastem słynącym z pomarańczy i kobiet”. To tutaj mieszkała Carmen, bohaterka opery Bizeta, cyrulik Figaro z opery Rossiniego i słynny playboy Don Juan.

Lot do Sevilli minął szybko i o 8.20 wylądowaliśmy w stolicy Andaluzji. Niestety, pogoda, którą zastaliśmy była mocno odbiegała od naszych wyobrażeń o hiszpańskiej wiośnie – gęste chmury i temperatura ok. 20 ºC. Było to co prawda i tak dużo lepiej niż deszcz i 10 ºC w Polsce, ale nie tego się spodziewaliśmy. Na szczęście pogoda szybko się polepszyła, koło południa wyszło słońce i zrobiło się ciepło, a potem upalnie.

Autobus z lotniska przywiózł nas prawie pod sam hotel Alcazar (c/ Menéndez y Pelayo 10). Hotel był bardzo przyzwoity, a co najważniejsze, świetnie położony – z dogodnym połączeniem z lotniskiem i kilka minut pieszo od największych atrakcji miasta.

Niestety, było jeszcze za wcześnie, więc nie mogliśmy się wprowadzić, ale bez problemu można było zostawić plecak i wyruszyć na zwiedzanie. Zaczęliśmy jednak od śniadania, w barze sąsiadującym z hotelem – typowe hiszpańskie churros, sok pomarańczowy i kawa.

Ogrody de los Reales Alcazáres

Potem rozpoczęliśmy zwiedzanie. Naprzeciwko hotelu, po drugiej stronie ulicy znajdują się ogrody de los Reales Alcazáres, które prowadzą do dzielnicy Santa Cruz i do największych atrakcji Sevilli – Alcazár i katedry. Ponieważ Giralda (wieża katedry) była chwilowo zamknięta, rozpoczęliśmy zwiedzanie od Alcazár. Słowo to pochodzi z arabskiego i oznacza pałac albo zamek. Ten w Sevilli był wybudowany w VIII w. przez Maurów, ale obecną formę nadał mu Pedro el Cruel de Castilla, który żył tutaj ze swoją panienką w XIV w. Pierwszy raz spotkałem się z mauretańską architekturą mudéjar, zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie. Byłem zachwycony detalami architektonicznymi i wspaniałymi ogrodami.

Po południu ruszyliśmy w dalsze zwiedzanie miasta. Najpierw zwiedziliśmy Plaza de España, który wybudowano w 1929 roku z okazji Targów Amerykańskich. Zrobił on na nas spore wrażenie, a potem poszliśmy wzdłuż rzeki Guadalquiir do Torre del Oro, która wrażenie robi zdecydowanie mniejsze, by nie powiedzieć, że rozczarowuje.

 

La Giralda
La Giralda

Wieczorem znowu pospacerowaliśmy nieco po uliczkach Santa Cruz i tam też zjedliśmy kolację. Za 2 gazpacho, sałatkę ziemniaczaną ali-oli, wino i manzanille zapłaciliśmy 12€. Jedzenie było dobre, ale niestety manzanilla okazała się nie tym, na co miałem nadzieję – zamiast cydru, na który liczyłem, dostałem coś bardziej przypominającego samogon. Jak później sprawdziłem, cydr po hiszpańsku to sidra. To już nie pierwszy raz, gdy to co zamówiłem odbiegało mocno od tego, co chciałem zamówić…

Za to reszta wieczoru, była dużo bardziej pasjonująca. Sevilla jest stolicą Andaluzji, a więc ojczyzny flamenco. Nie ma lepszego miejsca, aby poznać tą kulturę. Poszliśmy na pokaz flamenco do baru La Carbonería. Był on polecany na forach internetowych i w przewodnikach jako miejsce, gdzie można zobaczyć w miarę autentyczne flamenco. Bardzo trudno do niego trafić, ponieważ na zewnątrz nie ma żadnego szyldu. Wygląda to trochę jak nielegalna impreza, na którą trafić mają tylko wybrani, tak pewnie wyglądały nielegalne restauracje z alkoholem w czasach amerykańskiej prohibicji. Dobrze, że ludzie, których się pytałem wiedzieli, gdzie to jest. W środku wyposażenie, mówiąc oględnie, bardzo surowe. Przypominało mi raczej restauracje u schyłku epoki komunizmu w Polsce, niż popularny bar w jednym z najbardziej znanych miast w Europie. Ponieważ do pokazu, który miał zacząć się o 23. było jeszcze trochę czasu, usiedliśmy zaraz przy scenie i kupiliśmy po piwie. Szybko jednak zamieniliśmy piwo na bardzo dobrą sangrię.

Flamenco
Flamenco

Nie znam się niestety na flamenco i nie jestem w stanie właściwie ocenić poziomy pokazu. Wydaje się, że bardzo mocno odbiegał poziomem od tego, co później słuchałem na kupionych płytach. Pokaz był jednak bardzo interesujący, szczególne wrażenie robił śpiewak, który był jednocześnie liderem grupy. Taniec był nieco gorszy, tancerka była mocno przeciętnej urody, ale za to ubrana była tak, jak się od tancerek flamenco wymaga. Zresztą większość Hiszpanek, podobnie jak Włoszek, bardzo brzydko się starzeje. Młode są często bardzo śliczne, ale po ukończeniu jakiś 25 lat, coś się z nimi złego dzieje.

Gitarzysta sprawiał wrażenie bardzo początkującego. Ale to wszystko wyglądało bardzo autentycznie. A to było najważniejsze.