Sydney Opera House

Sydney

Gdy byłem dzieckiem, zaczytywałem się w powieściach o Tomku Wilmowskim. Australia wydawała mi się wtedy odległym, egzotycznym i zupełnie niedostępnym krajem. Na szczęście czasy się zmieniły, świat stał się mały, a ja żeby dotrzeć na miejsce potrzebowałem 37 godzin podróży samolotami zamiast tygodni spędzonych na statku.

Podobnie jak pewnie większość osób, które odwiedzają Australię, swoją podróż zaczęliśmy od Sydney. Okazało się ono takim, jak sobie to wcześniej wyobrażaliśmy – wielkie europejskie miasto, które tylko przez przypadek jest down under. Tak samo wyglądający ludzie, klimat jest śródziemnomorski, typowa, niczym nie wyróżniająca się architektura, nawet język jest europejski. Łatwo zapomnieć, że Stary Świat jest prawie 20 tys. kilometrów stąd. Nic dziwnego, że to miasto zaliczane jest do jednych z najlepszych do życia. Nie ma może takiego czaru jak niektóre inne miejsca na świecie, ale wygląda na to, że to jest po prostu fajne miejsce do zamieszkania.

Trochę przygnębiająca jest tylko świadomość, że na ulicach nie ma śladu Aborygenów, pierwotnych mieszkańców tego lądu. Zostali oni wyparci dawno temu przez przybyszów z Europy, a ostatnio z Azji. Czegoś takiego nie widziałem nigdzie. Nawet w Ameryce Południowej, gdzie konkwistadorzy krzewili naszą kulturę ogniem i mieczem, wszędzie na ulicach spotkać można Indian. Tutaj widzieliśmy dosłownie dwóch Aborygenów grających na ulicy na tradycyjnych instrumentach. I ani jednego więcej, w żadnym sklepie, na lotnisku, na plaży czy na ulicy. Fakt, spędziliśmy tutaj właściwie tylko jeden dzień, ale to i tak wydaje się nienormalne.

Symbolem Sydney, a po części całej Australii jest gmach Opery. W zamyśle projektanta miał on przypominać żagle, niektórzy złośliwcy jednak widzą w nim raczej kopulujące żółwie. Szczerze mówiąc, trochę byłem rozczarowany tym widokiem, pewnie w wielu innych miejscach taki budynek nie zwróciłby specjalnej uwagi, ale tutaj, ze względu na brak spektakularnej architektury, wybija się on ponad przeciętność. Według mnie, jest on słabszy niż np. Muzeum Guggenheima w Bilbao czy nawet Ciudad de las Artes y de las Ciencias w Walencji, którego zamysł wydaje się być nieco nawiązujący do opery w Sydney. Najbardziej byłem zawiedziony kolorem słynnego dachu: na wszystkich zdjęciach jest on śnieżnobiały, podczas gdy w rzeczywistości jest on żółty. Jeśli więc nawet to jest naprawdę żagiel, a nie żółwie, to jest on już mocno spłowiały.

Po drugiej stronie zatoki jest druga ikona miasta – Harbour Bridge, ten, z którego strzelają te wszystkie sztuczne ognie, które oglądamy w telewizji w sylwestrowe południe. Warto wejść na ten most dla ładnego widoku na zatokę. Są nawet wycieczki na samą górę, na przęsła mostu, ale wydanie 270 dolarów (ok. 800 zł) wydaje mi się zdecydowanie zbyt dużym zdzierstwem, nawet jak na tutejsze ceny. Zupełnie za darmo można za to oglądać zatokę z punktu widokowego na jednym z pylonów. Niżej, więc lepiej widać operę 🙂

Okolice zatoki to The Rock, najstarsza dzielnica miasta. Stara jak na tutejsze realia, czyli mająca trochę ponad 200 lat. Dzisiaj pełna pubów, barów, sklepów z pamiątkami, mająca niezaprzeczalny urok. Zaraz obok jest Circular Quay oraz biznesowe centrum miasta pełne drapaczy chmur.

Godzinę jazdy stamtąd jest trzeci z symboli Sydney – Bondi Beach, mekka wyznawców kultu pięknego, opalonego ciała. Muszę stwierdzić z pewnym żalem, że o ile kobiety nie są tutaj jakoś wyjątkowo oszołamiające, to mężczyźni potrafią wpędzić w kompleksy. Nie ma tutaj nafaszerowanych sterydami osiłków, za to faceci naprawdę wyglądają świetnie. Nic dziwnego, w okolicy spotkać można mnóstwo biegających i ćwiczących ludzi. Gdybym był kobietą  szukałbym faceta właśnie tutaj, Nie wiem tylko jak u nich z jakąś konwersacją, ale tutaj jest obowiązek szkolny, więc pewnie przynajmniej parę klas każdy z nich skończył, chociaż czytać potrafią. Nie wiem, czy ze zrozumieniem. Przepraszam, nie mogłem sobie darować 😉

Na Bondi Beach można również uprawiać surfing, fale nie są może ogromne ale wystarczające dla początkujących adeptów. Byłem tutaj za krótko aby spróbować, ale kto wie, przede mną jeszcze ponad 2 tygodnie pobytu w Australii.

Jeśli ktoś już zdecyduje się oderwać od plaży, to warto przejść się parę kilometrów spacerem wzdłuż wybrzeża na inną plażę, Coogee Beach, mijając po drodze… inne plaże. To może brzmi nudnie, ale cała wycieczka jest naprawdę fajna, przebiega świetnie przygotowaną ścieżką, a od maja do listopada można oglądać stamtąd wieloryby.

Jeden dzień w Sydney to oczywiście za mało aby poznać to miasto, pewnie jeszcze kiedyś tutaj wrócimy. Póki co opuszczamy wybrzeże i lecimy w somo gorące centrum Australii, do Ayers Rock / Uluru. Na jutro zapowiadają 41°C. Dużo w porównaniu z 26° w Sydney, nie mówiąc już o 3° w Krakowie parę dni temu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *