Te 3 godziny lotu z Sydney przeniosło nas dużo dalej niż prawie 40 godzinna podróż z Krakowa, którą odbyliśmy kilka dni temu. Już z samolotu widać było ogromną różnicę. Lecieliśmy nad bezkresem ciemnoceglastoczerwonej pustyni, posiekanej gdzieniegdzie prostymi, ciągnącymi się w nieskończoność kreskami dróg, nakrapiany ciemniejszymi punktami, niczym aborygeńskie malowidła, które widzieliśmy potem, już na ziemi. Tak wygląda słynny australijski Outback.
Gdy tylko drzwi samolotu otworzyły się buchnął nam w twarz prawdziwy żar. Temperatura powietrza wynosiła 41°C, ale to było wciąż 12° mniej od tutejszego rekordu. Na szczęście powietrze tutaj jest suche, więc mimo palącego słońca daje się żyć.
To, co mnie zaskoczyło, to zaskakująco duża, jak na moje wyobrażenia, ilość zieleni. Te ciemne kropki, które widzieliśmy z powietrza to krzaki i drzewa raz gęściej raz rzadziej porozsiewane na czerwonej glebie. Nie są to oczywiście bujne rośliny, raczej karłowate, dostosowane do tutejszego klimatu gatunki, odporne na brak wody i ekstremalne temperatury. Zresztą nie zawsze tak jest, ostatnie kilka lat to okres stosunkowo dużych opadów, stąd również roślinność jest bujniejsza niż kiedyś.
Przybyliśmy do Ayers Rock, miejscowości położonej o 20 minut jazdy od celu naszej podróży. To właściwie jeden duży ośrodek turystyczny składający się z kilku hoteli, pola namiotowego, paru restauracji, poczty, banku, sklepów z pamiątkami i supermarketu. Na miejscu można kupić prawie wszystko, łącznie z iPadami czy konsolami PlayStation. Brakuje tylko alkoholu. Nie można kupić w sklepie ani wina ani nawet piwa. To jest terytorium aborygeńskie i sprzedaż alkoholu jest zakazana. Można go na szczęście kupić w restauracjach i barach, chociaż ceny, jak wszystkie w tym miejscu, są nieprzyzwoicie wysokie.
Przylecieliśmy tutaj aby zobaczyć Uluru nazywaną również Ayers Rock, jeden z symboli Australii, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest coś niesamowitego w tej wysokiej na 348 m i długiej na prawie 4 km górze. Wyrasta ona z bezkresnej równiny, skrząc się w promieniach słońca ognistoczerwonym kolorem. Nic więc dziwnego, że jest ona świętym miejscem dla Anangu, ludu zamieszkującego ten teren. Szczególnie malowniczo wygląda ona o wschodzie i zachodzie słońca, gdy nisko padające, czerwone promienie światła wydobywają całą fakturę i kolor Skały. Wyznaczone są trasy dookoła góry, ale moim zdaniem najlepiej wygląda ona właśnie z daleka. Trzeba jednak przyznać, że niektóre miejsca wyglądają spektakularnie, szkoda, że są ona najświętsze dla Anangu, którzy nie życzą sobie robienia zdjęć w tych miejscach. Nie życzą oni sobie również wchodzenia na szczyt i, chociaż jest to legalne, nie zrobiliśmy tego. Zresztą w tym dniu szlak i tak był zamknięty ze względu na silny wiatr.
Drugą atrakcją jest Kata Tjuta, góra położona jakieś 30 km od Uluru. Aborygeni uważają, że te góry połączone są ze sobą wielkim skalnym łukiem biegnącym pod ziemią. Moim zdaniem Kata Tjuta jest dużo mniej warta uwagi niż Uluru. Ponieważ zbudowana jest z innego materiału, jest dużo bardziej zerodowana, niczym się nie różni od milionów innych skał na całym świecie. Jeśli jednak ktoś jest w okolicy, można się tam wybrać na spacer.
Z Ayers Rock dostępne jest mnóstwo możliwości do zwiedzania zarówno Uluru jak i Kata Tjuta. Pierwsze co rzuca się w oczy to najróżniejsze wycieczki, połączone z dodatkowymi “atrakcjami” typu kieliszek szampana o zachodzie słońca przy Uluru, albo śniadanie o wschodzie słońca przy Uluru. Każda z tych rzeczy kosztuje przynajmniej 180$ od osoby. Osobiście nie widzę żadnej przyjemności w piciu szampana wśród dziesiątek ludzi i milionów natarczywych muszek. Dla miłośników większych wrażeń dostępne są również wycieczki Harleyem, niestety jako “plecaczek” tylko, albo loty samolotem. My zdecydowaliśmy się na Uluru Express – bus, który podwozi w kilka miejsc dając swobodny czas w każdym z nich. Jest to tańsza opcja, co nie znaczy, że tania – za dwie osoby zapłaciliśmy 330 $ za zwiedzanie Kata Tjuta w jeden wieczór i Uluru w kolejny poranek. Ta pierwsza wycieczka obejmuje również krótkie spojrzenie na Uluru, więc jeśli ktoś chce tylko zaliczyć obie atrakcje, to spokojnie może skorzystać z okazji, a na drugi dzień rano już wylecieć z Ayers Rock.
Z perspektywy wydaje mi się jednak, że najsensowniejszą opcją jest pożyczenie samochodu na lotnisku w Ayers Rock i zrobienie wycieczek na własną rękę. Ważne jest, aby dobrze dobrać czas – Uluru jest najbardziej atrakcyjna o wschodzie i zachodzie słońca, na każdą z tych pór dnia wyznaczone są osobne punkty widokowe. Chodzenie w jej okolicy możliwe jest w zasadzie tylko rano, gdy upał nie jest taki morderczy. Później zresztą szlaki są często zamykane. To poważna sprawa, zdarza się, że ludzie umierają od odwodnienia albo udaru słonecznego, sami widzieliśmy akcję ratunkową gdy ktoś zasłabł na szlaku. Niezbędne jest nakrycie głowy i naprawdę spory zapas wody, tutaj zalecają 1 litr na godzinę. Zalecałbym również siatkę na głowę. Wiem, że to kretyńsko brzmi i jeszcze gorzej wygląda, ale w okolicach jest naprawdę mnóstwo malutkich muszek, które chociaż nie kąsają, są niesamowicie irytujące. Sam śmiałem się z tych zaleceń i siatkę miałem tylko dzięki kumplowi, który mi ją polecił, ale gdy wyszedłem na szlak to sił do grania twardziela wystarczyło mi na 3 minuty.
Teraz z żalem opuszczamy Outback kierując się z powrotem na wybrzeże: do Melbourne.