Plaża Lucky Bay

Australia Zachodnia

Odległości tutaj są niewyobrażalne, dość wspomnieć, że powierzchnia Australii jest większa niż Europy (bez Rosji). Samolot jest najlepszym środkiem transportu na tym bezmiarze lądu, ale istnieją miejsca, do których samolotem dotrzeć nie można. Dlatego, chociaż nie lubię jeździć autem, zdecydowaliśmy się na spędzenie drugiej połowy wakacji właśnie w samochodzie. Pierwszym pomysłem na australijski outback była trasa z Adelajdy do Darwin, a więc przejechanie całego kontynentu z południa na północ. Jednak pora deszczowa, która panuje o tej porze roku w Darwin skłoniła nas do zmiany planów i w ten sposób z Adelajdy polecieliśmy do Perth w Australii Zachodniej i dopiero tam wsiedliśmy do samochodu.

Perth

Przed przybyciem do Australii miałem ogromne obawy co do jazdy po lewej stronie drogi. Okazało się na szczęście, że nie jest to takie straszne i można szybko się przestawić. Miałem już małą próbkę takiej jazdy w okolicach Melbourne, więc teraz dużo pewniej zasiadłem za kółkiem wypożyczonego samochodu. Chcąc ograniczyć koszty, a przy okazji przeżyć większą przygodę, zdecydowaliśmy, że tę część wakacji spędzimy pod namiotem. Nie udało mi się niestety znaleźć żadnej wypożyczalni sprzętu campingowego w Perth, więc cały sprzęt zabraliśmy ze sobą z Polski. Na szczęście nie było tego dużo, więc wciąż udało się nam spakować do niezbyt dużych plecaków.
Naszą pierwszą noc spędziliśmy na campingu niedaleko Freemantle, miasteczka położonego w pobliżu Perth. Czytałem wcześniej o tutejszych campingach i o zamiłowaniu Australijczyków do takiego spędzania wakacji, ale to co tutaj zobaczyłem przekroczyło moje oczekiwania. Camping był świetnie wyposażony, łącznie z łazienkami z prysznicem, lodówkami, kuchenkami, mikrofalówkami i nieodłącznymi tutaj grillami. Jednak największe wrażenie robiły pojazdy, w których tutaj mieszkano. Ogromne kampery, a właściwie domy na kółkach, zbudowane na podwoziu samochodów ciężarowych. Równie wielkie są przyczepy campingowe, które muszą być chyba ciągnięte przez tiry. Przy tym wszystkim nasz malutki namiocik wygląda bardziej na budę dla psa niż na miejsce, gdzie śpią dwie dorosłe osoby. Jego rozmiar ma jednak tę niezaprzeczalną zaletę, że pozwala na szybkie jego rozłożenie i złożenie, co jest ogromnym ułatwieniem biorąc pod uwagę, że planujemy codziennie zmieniać nocleg. Te wielkie namioty, które stoją obok stawia się pewnie niewiele krócej niż dom jednorodzinny.
Ostatni raz namiot stawialiśmy jakieś 20 lat temu. Co gorsze, wyglądał on zupełnie inaczej niż ten, który mamy teraz. Całe szczęście, że wcześniej oglądnęliśmy jak to się się robi na YouTubie, więc mniej więcej mieliśmy pojęcie jak giąć te dziwaczne pręty aby wyszło coś w rodzaju igloo. FIlmik na YouTube trwał 3 minuty, nam to zajęło 20.
Zaraz po rozstawieniu namiotu pojechaliśmy do supermarketu, aby zakupić prowiant na wieczór i na dalszą podróż. Kolację przyrządziliśmy sami, zjedliśmy ją koło namiotu popijając australijskim Chardonnay.

Geographe Bay

Naszym celem dzisiaj był region Margaret River, skąd pochodziło dobre, pełne aromatu Chardonnay, które piliśmy wczoraj wieczór. Niestety, trochę zamarudziliśmy po drodze i nocujemy nad Zatoką Geografów, w pobliżu Busselton.
Zanim tam jednak dotarliśmy, odwiedziliśmy Bunbury. Do tej pory ta nazwa kojarzyła mi się z hiszpańskim piosenkarzem, ale to australijskie miasteczko przyciąga czymś zupełnie innym – delfinami. Widzieliśmy te zwierzęta już kilkukrotnie, zarówno na wolności jak i w delfinarium, ale po raz pierwszy mogliśmy podziwiać je tak blisko i w takiej ilości. Pierwsza szansa na spotkanie to plaża, gdzie te zwierzęta podpływają dosłownie na wyciągnięcie ręki. Na szczęście (dla delfinów) i ku rozczarowaniu ludzi, zakazane jest dotykanie tych stworzeń, można się tylko przyglądać gdy pływają wokół. NIestety, gdy przyjechaliśmy, stado właśnie odpływało ku głębszym wodom, a my, chcąc je zobaczyć, musieliśmy wyruszyć za nimi. Tutejsze Dolphin Discovery Center organizuje rejsy statkiem po zatoce, w czasie których jest wiele okazji do obserwacji delfinów z bardzo bliska, chociaż nic nie dorówna spotkaniom w płytkiej wodzie nieopodal plaży.
Kolejnym celem naszej podróży było Busselton i najdłuższe na południowej półkuli drewniane molo, sięgające prawie 2 kilometry w głąb oceanu. Kiedyś służyło do załadunku drewna na statki, dzisiaj jest atrakcją turystyczną.
Ponieważ wycieczka łódką, obserwacja delfinów, lunch w Busselton i spacer po molo zajęły nam więcej czasu niż planowaliśmy, zamiast Margaret River śpimy na campingu w Busselton. Jest on jeszcze większy niż ten we Freemantle, oferuje chyba każde udogodnienie, jakie turysta może potrzebować. Najważniejsze, że jest blisko oceanu, więc kolację zjedliśmy na plaży, racząc się Chardonnay z Margaret River, do której nie było nam dane dzisiaj dotrzeć.

Lasy eukaliptusowe

Podobało się nam w Busselton, nosiliśmy się nawet z zamiarem pozostania tam na jeszcze jedną noc, ale niezwykle hałaśliwa rodzinka, która rozgościła się nieopodal skutecznie odstraszyła nas od tego miejsca. Opuściliśmy więc zachodnie wybrzeże Australii i skracając sobie nieco drogę, wylądowaliśmy na południowym skraju tego kontynentu w miejscowości Albany nad Oceanem Południowym. Szczerze mówiąc, jeszcze niedawno byłem przekonany, że na Ziemi są 3 oceany, ale doczytałem się, że można wyróżnić nawet 5, doliczając dodatkowo Arktyczny i właśnie Południowy, dzielący Australię i Antarktydę.
Coraz lepiej radzimy sobie z codziennymi kempingowymi czynnościami, jesteśmy lepiej zorganizowali, sprawniej nam idzie rozbijanie i składanie namiotu. Cieszymy się, że po tylu latach możemy przypomnieć sobie biwakowanie, przyrządzanie jedzenia na wolnym powietrzu, jedzenie kolacji na plaży. Hotele są fajne, ale tylko namiot pozwala poczuć bliskość przyrody.
Zanim jednak dotarliśmy na naszą plażę, przejechaliśmy przez malownicze lasy południowo-wschodniej Australii: karri forests. To tutaj można zobaczyć jedne z najwyższych drzew na naszej planecie, dochodzące do 90m wysokości eukaliptusy różnobarwne, zwane tutaj karri. Zatrzymaliśmy się w okolicach Pemberton w Beedelup National Park na mały spacer wokół jeziora i wycieczkę do Beedelup Falls. Wygląda na to, że ostatnio mało padało, ponieważ zamiast wodospadów oglądaliśmy tylko jakieś malutkie stróżki wody, ale i tak warto było tutaj przyjechać, nawet dla samego spaceru i kangura, który w którymś momencie przebiegł nam przez drogę. Nad jeziorem widzieliśmy również przepięknie położony hotel, idealne miejsce na odpoczynek dla kogoś, kto pragnie uciec od cywilizacji. Nie widzieliśmy natomiast niestety węży, chociaż o ich obecności świadczą tablice ostrzegawcze wzdłuż szlaku
Kawałek dalej, w okolicach Walpole, mieliśmy okazję zobaczyć eukaliptusy z nieco innej perspektywy. Dzięki wybudowanym pomostom, można bez najmniejszego kłopotu wejść nawet na 40m ponad poziom gruntu i stamtąd móc jeszcze bardziej docenić potęgę przyrody.
Podczas kolacji spotkała nas mała przygoda. Usłyszeliśmy w krzakach tuż koło nas jakiś szelest i zerwaliśmy się na nogi mając w głowach historie o drapieżnych gadach żyjących w Australii. Z zarośli wyszło coś, co przypominało wielkiego szczurka, o krótkim tułowiu i włochatym ogonie. Nie wydawało się nam ono groźne do momentu, w którym zaczęło się dobierać do naszego jedzenia. Ponieważ nie mieliśmy tego jedzenie za dużo, a poza tym nie wydawało się nam, aby ser i oliwki były najzdrowszym pożywieniem dla tego zwierzaka, zaczęliśmy je przeganiać, ale łotr w ogóle nie chciał sobie pójść. Dopiero gdy zabraliśmy jedzenie, prawie wyrywając je z jego łap, poszedł sobie obrażony. Muszę poszperać w internecie, co to w ogóle było.

Eperance

Podczas przygotowywań do tych wakacji natknęliśmy się w sieci na zdjęcie kangura na plaży. Byłem przekonany, że to jakaś manipulacja – kangury są roślinożerne, ryb nie jedzą, nie będą się kąpać, ani opalać, a na uroki przyrody są raczej nieczułe. Musiałem więc ostudzić emocję Joli, która liczyła na zobaczenie kangurka na plaży.
Gdy Lucky Bay wyłoniła się zza wzgórza oniemieliśmy. Widzieliśmy już wiele plaż nad wszystkimi oceanami świata, ale takiego widoku nie doświadczyliśmy nigdy. Olśniewająco biały piasek i turkusowe morze tworzyły scenerię przypominającą raczej bajkę niż rzeczywistość. Z bliska okazało się, że piasek jest bardzo drobny, to właściwie pył. Chodzenie po nim gołą stopą jest bardzo przyjemne. Tam, gdzie oblewa go woda, ma on nieco ciemniejszy odcień, ale tam, gdzie fale nie sięgają, jest on idealnie biały, przypomina miałki gips. Ocean jest krystalicznie czysty, o turkusowym kolorze. A na plaży… kangurek. Tak, tutaj w Lucky Bay kangury naprawdę przychodzą na plażę. Widzieliśmy już wcześniej kangury, ale jego widok tutaj, w takiej scenerii, będzie niezapomniany. Spacerował sobie po plaży nic sobie nie robiąc z fotografujących go ze wszystkich stron ludzi. Kawałeczek dalej było kolejnych dwóch jego krewnych. Jak widać, kangury tutaj to nie inscenizacja do filmu reklamowego, ale rzeczywistość.
Nieopodal plaży, na wzgórzu, jest pole namiotowe z podstawowymi udogodnieniami. Jego położenia jest przepiękne, z widokiem na bajkową zatokę. Niestety, nie było już wolnych miejsc więc pojechaliśmy kawałek dalej do Cape Le Grande, ale tam również wszystkie miejsca były zajęte. Na tym właśnie polega problem obu tych pól namiotowych: położone są na terenie parku narodowego, nie ma możliwości zrobić tam rezerwacji. Dobrze, że przynajmniej przy wjeździe do parku znajduje się aktualizowana co pół godziny informacja o dostępności miejsc, można sobie oszczędzić sporo czasu i kilometrów zawracając wcześniej.
Rozczarowani, ale wciąż oczarowani Lucky Bay wróciliśmy do Esperance. Na mapie wydaje się to blisko, ale dojazd z miasta do parku narodowego zajmuje 45 minut w jedną stronę. Najlepszym więc sposobem na wolne miejsce na polu namiotowym jest wcześniejszy przyjazd.
Póki co, rozbiliśmy namiot na jednym z pól namiotowych w Esperance. To oczywiście nie było to samo i chociaż kamping był dobrze wyposażony i w miarę blisko morza, to trudno nie mówić o rozczarowaniu.
Następnego poranka pojechaliśmy na małą wycieczkę po okolicy. Pierwszą atrakcją miało być różowe jezioro, które jednak okazało się wielką lipą. Jezioro było, ale nic specjalnego w nim nie było, trudno było również dojrzeć jakąś specjalną barwę. Dużo fajniejsze okazały się jednak plaże w okolicy Esperance – ogromne i praktycznie puste mimo pięknej pogody.
Szybko jednak pojechaliśmy z powrotem do Lucky Bay. Tym razem mieliśmy szczęście – na Cape Le Grande były jeszcze dwa wolne miejsce pod namiot. To znaczy prawie wolne – na jednym z nich wygrzewał się wielki, prawie metrowy jaszczur. Gdy jednak podjechaliśmy bliżej, leniwie ruszył się z miejsca i zaszył się w krzakach.
Pole namiotowe było dużo skromniejsze niż te, do których przywykliśmy dotychczas – wyposażenie ograniczało się do łazienek z prysznicem oraz kuchni z nieodłącznym grillem. Nie ma szans na jakiekolwiek jedzenie, wszystko trzeba przywieźć sobie z miasta. Nie ma również prądu, ale niektórzy radzili sobie przywożąc baterie słoneczne. Wszystko to było jednak z nawiązką wynagrodzone „pięknymi okolicznościami przyrody” – pole położone było bardzo blisko szerokiej, ciągnącej się na kilkanaście kilometrów plaży, osłonięte było od świata otaczającymi je od strony lądu górami, a cień zapewniała gęsta roślinność. Myślę, że to jest dużo lepsza opcja niż drugie znajdujące się na terenie parku pole namiotowe przy Lucky Bay. Nawet, jeśli nie ma tutaj kangurków. Zawsze można podjechać kawałek na Lucky Bay, co zresztą zrobiliśmy by znowu zobaczyć kangurka na plaży.
Na kolację zrobiliśmy sobie quesadillas i sałatkę z avocado, pomidorów i kolendry. Zestaw ten powoli staje się naszym ulubionym jedzeniem tutaj. Uzupełniony oczywiście, jak codziennie, butelką białego wina.

Kalgoorlie

Jednak są kangurki w Cape Le Grand! Rano, gdy przygotowywaliśmy sobie śniadanie, jeden przyszedł do nas! Nic nie robiąc sobie z naszej obecności wcinał trawę obok naszego namiotu. Coś niesamowitego! Dla Australijczyków kangury to żadna sensacja, najczęściej tylko strapienie, ale dla nas, z dalekiej Europy, to chyba najcudowniejsze zwierzęta na świecie. A teraz jedno z nich przyszło do naszego namiotu.
Niestety, musieliśmy jechać dalej zostawiając plaże i kangurki, zabierając za to ze sobą niezwykłe wspomnienia. Znowu wyruszyliśmy w głąb lądu, tym razem kierując się na północ.
Parę dni temu, jeszcze w Melbourne, spotkałem się z moim australijskim klientem. Opowiadaliśmy o naszych dalszych planach wakacyjnych wspominając o zamiarze odwiedzenie Kalgoorlie. Partnerka mojego znajomego gorąco odradzała nam ten wyjazd opowiadając niestworzone historie o górnikach mieszkających w tym mieście. Podobno jest w australijskiej telewizji nawet jakiś paradokumentalny serial opowiadający o tutejszym życiu. Joli może trochę opadł entuzjazm, ale zdecydowaliśmy się mimo wszystko pojechać do Kalgoorlie aby skonfrontować rzeczywistość z legendami.
Okazało się, że strach ma wielkie oczy. Kalgoorlie to całkiem fajne miasteczko, napewno warte odwiedzenie z powodu Super Pit – największej na południowej półkuli odkrywkowej kopalni złota. Z głębokiej na ponad 500 m dziury w ziemi gigantyczne ciężarówki o ładowności 230 ton każda mozolnie wywożą tony ziemi i złota. Głównie ziemi – w jednej tonie ładunku znajduje się średnio zaledwie 2,5 grama złota! Wszystko to można obserwować z punktu widokowego na skraju kopalni. Z daleka kręcące się na dole ciężarówki to tylko małymi punktami, jednak w rzeczywistości mają rozmiary małego domku. Podobnie wielkie są zresztą wszystkie urządzenia używane w tym miejscu.
Oprócz kopalni miasteczko nie ma wiele do zaoferowania turystom. Uwagę przyciągają tylko bary, których oferta zdecydowanie nakierowana jest na przyciąganie górników spragnionych rozrywek wszelakich i których wystrój żywcem przeniesiony jest z saloonów z Dzikiego Zachodu.
Ponieważ w Zachodniej Australii śpimy w namiocie to również tutaj pierwsze kroki skierowaliśmy na camping. Ale to był ogromny błąd, to miejsce kompletnie nie nadawało się do mieszkania w namiocie – położenie przy ruchliwej ulicy, wszechobecny hałas oraz brak cienia kazały nam jednak zmienić plany. Pojechaliśmy do hotelu, niestety do Ibisa, a nie do saloonu 🙁

Freemantle

Właściwie to mieliśmy dzisiaj zobaczyć Wave Rock, słynną skałę w kształcie fali morskiej. Doszliśmy jednak do wniosku, że szkoda czasu na takie bzdety. Szczerze mówiąc to bardziej ja zdecydowałem niż Jola, która bardzo chciała tam pojechać. No cóż, w czasie wakacji to ja muszę brać na siebie rolę tego złego, który ściąga marzenia na ziemię dopasowując je do ograniczonego czasu, który mamy.
Tak więc zamiast w Hyden jesteśmy we Freemantle, uroczym miasteczku nieopodal Perth. Co więcej, trafił się nam niezwykły nocleg. Przez Airbnb wynajęliśmy wagon, a właściwie mały domek przerobiony z wagonu: Fremantle Mosaic Carriage. Kolorowy, wygodny, położony w południowej części miasta, 100 metrów od oceanu. Zjedliśmy lunch, a potem pojechaliśmy do centrum korzystając z bezpłatnego autobusu. Całe popołudnie spędziliśmy na spacerowaniu po uliczkach miasteczka, wieczór spędziliśmy w jednej z tutejszych restauracji i pieszo wróciliśmy do domu.

Pinnacles

To miejsce jest jednym z symboli Australii – wyrastające z pustynnego piasku pionowe skały wydają się być równie nieziemskie jak cała tutejsza przyroda. Niektóre są całkiem niskie, niektóre znacznie przewyższają wzrost człowieka, przypominają zniszczony przez huragan, skamieniały las. Całość tworzy bezkresną, lekko pofałdowaną przestrzeń, gęsto wypełnioną ale na dłuższą metę dość monotonną.
Droga z Freemantle trwała niecałe 3 godziny, z czego dużą część zabrała nam jazda przez Perth. Rozbiliśmy namiot na polu namiotowym w Cervantes, sennej miejscowości położonej 20 km od Pinnacles. Dopiero później pojechaliśmy oglądnąć pustynię co było błędem. Myśleliśmy, że zwiedzanie zajmie nam godziny, a tak naprawdę już po kwadransie monotonia krajobrazu nas znużyła. Bez sensu jest nocleg w Cervantes, to miejsce spokojnie można było odwiedzić w czasie wycieczki z Freemantle albo w drodze na północ. Tym bardziej, że Cervantes nie ma nic do zaoferowania. Parę godzin spędziliśmy za to na plaży nad Oceanem Indyjskim. Plaża była taka sobie, w szczególności w porównaniu z Lucky Bay. Była jednak zupełnie pusta, cała dla nas.

Rottnest Island

Wróciliśmy do Freemantle i ostatnie dwie noce w Australii spędziliśmy znowu w wagonie. Naszym ostatnim punktem zwiedzania była wyspa Rottnest słynąca z kuoków – mierzącym około pół metra zwierząt, krewnych kangurów, chociaż bardziej przypominających wielkie szczurki. Są urocze chociaż trochę namolne.Takie biegające maskotki.
Początkowo mieliśmy na wyspie spędzić noc, ale nie było wolnych noclegów. Jak okazało się na miejscu, tym razem dobrze się złożyło, szkoda czasu na nocleg na tej wyspie, wieczorem życie we Freemantle jest dużo ciekawsze.
Na wyspę pływają promy z portu we Freemantle. Po wyspie najlepiej poruszać się na rowerze, można je bez problemu pożyczyć w pakiecie z biletem na prom. Wyspa jest popularnym celem wycieczek, plaże bywają dość gęsto zatłoczone ale ze względu na ich ilość łatwo znaleźć miejsce dla siebie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *