Może Melbourne nie jest atrakcyjnym miejscem dla turysty, ale na pewno ciekawe rzeczy zobaczyć można niedaleko tego miasta. Mając ograniczony czas zdecydowaliśmy się na wyjazd na Phillip Island, małą wyspę oddaloną jakieś dwie godziny jazdy samochodem od Melbourne. Pojechaliśmy tam, aby zobaczyć… pingwiny. Nie jest to na pewno zwierze, które kojarzy się z Australią, ale to właśnie na Phillip Island tysiące maleńkich pingwinków codziennie wychodzą na brzeg aby spędzić noc w swoich domkach na brzegu.
Australijczycy doszli do wniosku, że można na tym zrobić świetny biznes, więc codziennie tysiące ludzi płaci po kilkadziesiąt dolarów za przyjemność zobaczenia tego widowiska. Wokół tych pingwinków wyrosła cała infrastruktura: sklep z pamiątkami, restauracja, fotograf i wszystko inne, mniej lub bardziej potrzebne w oglądaniu parady. Nie mówiąc już o wyciągnięciu pieniędzy. Warto zaznaczyć, że ten show prowadzi organizacja non-profit, a te pieniądze inwestowane są zdaje się naprawdę dobrze, zarówno w badania jak i infrastrukturę, która wykonana jest z myślą o jak najmniejszej dolegliwości dla tych małych stworzeń.
Widok tysiąca małych, trzydziestocentymetrowych, pingwinków, w mniejszych lub większych grupach wędrujących plażą do swoich domków robi wrażenie. Co jakiś czas zatrzymują się, rozglądają dookoła patrząc to na gapiących się na nich turystów to na swoich kompanów zebranych na brzegu, a potem dalej ruszają w swoją wędrówkę. Czasem niektóre wracają bliżej brzegu, jakby przypominając sobie o czymś, ale potem podejmują przerwaną wędrówkę od nowa. Pingwinki mieszkają w jamach na zboczach gór nad oceanem, część z tych jak jest naturalna, część to drewniane domku zrobione przez organizację zajmującą się tymi zwierzętami. Całą wędrówkę ogląda się z drewnianych pomostów, będąc odseparowanym od zwierząt, ale na tyle blisko, by można było się im przyjrzeć. Obowiązuje rygorystyczny zakaz robienia zdjęć czy kręcenia filmów, wszystko dla dobra zwierząt aby jakiś błysk flesza nie spłoszył ich.
Phillip Island to jednak nie tylko pingwiny. Istnieje tutaj również Koala Conservation Center, ośrodek opieki nad koala. Co prawda nie było ich pierwotnie na tej wyspie, ale zostały sprowadzone i można je oglądać w typowy dla Australii sposób: z wygodnych pomostów wysoko w koronach drzew, dzięki temu zwierzęta te są praktycznie w zasięgu ręki. Na tyle blisko, że kuszącym jest pogłaskanie tych uroczych zwierząt, ale jest to surowo zakazane i na szczęście zakaz ten jest respektowany. Zakłócanie ich spokoju byłoby zresztą głęboko niehumanitarne – te zwierzęta to straszne śpiochy, podobno przesypiają 20 godzin na dobę, budząc się tylko na moment aby zjeść trochę liści eukaliptusowych. Jedzą ich zresztą tak dużo, że konieczne jest ich dowożenie z plantacji, na miejscu drzewa są kompletnie ogołocone.
Na wyspie jest jeszcze jedno miejsce gdzie można zobaczyć koale, to Phillip Island Wildlife Park. Jednak to nie koale, ale kangury są tutaj największą atrakcją. Żyją one w bardzo dużych, otwartych dla zwiedzających zagrodach. Co więcej, wraz z biletem dostajemy karmę którą można karmić kangury, wallaby i emu. Gdy tylko przekroczymy bramę ogrodzenia, w naszym kierunku, biegnąc i skacząc, podążają zwierzęta i już po chwili, niczym św. Franciszek, jesteśmy otoczeni zwierzętami czekającymi na jedzenie. W sumie bardzo fajne doświadczenie, kangury delikatnie biorą w swoje ręce dłoń człowieka i wyjadają karmę. Dość, że pierwszy raz widzieliśmy te zwierzęta, to jeszcze tak z tak bliska. Niektóre z kangurów miały młode w torbach, które wystawiały swoje główki na zewnątrz. Emu były bardziej natrętne, waliły mocno dziobem w dłoń z karmą, co może nie było delikatne, ale nie czyniło krzywdy. Na terenie parku są również inne zwierzęta, m. in. dingo, diabły tasmańskie, kazuary, węże, ale ze zrozumiałych względów do nich już się nie wchodzi.
Tak naprawdę nie wiem co sądzić o tym miejscu. Z jednej strony możliwość zobaczenie z bliska, a nawet dotknięcia kangurów była czymś niezwykłym, ale z drugiej strony nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to coś nienaturalnego i nie jestem przekonany, czy zwierzęta tam są naprawdę szczęśliwe.
Wyspa leży niespełna 2 godziny jazdy od Melbourne. Początkowo mieliśmy pojechać tam komunikacją publiczną, a na miejscu poruszać się na rowerach. Na szczęście w ostatniej chwili zmieniliśmy zdanie i pożyczyliśmy w Melbourne samochód. Jak się okazało, to była bardzo dobra decyzja. Wyspa jest za duża aby wygodnie i szybko poruszać się po niej na rowerze (chyba, że ma się bardzo dużo czasu), a poza tym, nie wyobrażam sobie powrotu w nocy na rowerze z parady pingwinów – miejsce to leży dość daleko od centrum wyspy, a do tego ruch samochodów po “występach” pingwinów jest bardzo duży. Miałem trochę obaw – nigdy do tej pory nie jeździłem po lewej stronie, ale jak się okazało, to było całkiem proste, a przestawienie się na jazdę po “złej” stronie nastąpiło bardzo szybko. Największy problem miałem z kierunkowskazami i wycieraczkami, które są na odwrót ułożone niż w naszych samochodach i co kończyło się nagminnym włączaniem wycieraczek w nieodpowiednim momencie :).