Nocna, 11 godzinna podróż autobusem była nieco cięższa niż się spodziewałem. Jednak autobus 1. klasy, mimo, iż wciąż lepszy niż polski PKS, ustępował nieco temu “de lujo”, którym jechaliśmy do Oaxaca. Poza tym, spanie w najlepszym nawet autobusie to żaden luksus.
San Cristóbal przywitał nas o świcie koszmarnym zimnem. Miasto leży na wysokości 2,500 m npm i po 2 dniach w tropikach przyjazd w góry i panujący tutaj klimat były dla nas szokiem. Trzęsąc się z zimna, dotarliśmy do hotelu, odświeżyli i wymaszerowali w miasto. Na szczęście zaraz zrobiło się ciepło, a potem wręcz upalnie.
Nazwa tego miasta pochodzi od biskupa Chiapas, dominikanina, który w XVI w. bronił praw tutejszych Indian przed bezlitosnym wyzyskiem Hiszpanów. Bardzo podoba mi się San Cristóbal de las Casas. Nieco przypomina Oaxaca, ale jest nieco mniejsze i wydaje się być bardziej autentyczne, mniej skomercjalizowane. Dużo więcej widać tu Indian, którzy na bazarze sprzedają swoje rękodzieło. Korzystając z okazji kupiliśmy trochę drobiazgów dla siebie, pomagając jednocześnie troszeczkę miejscowej ludności, która żyje bardzo skromnie i dla której turyści są głównym źródłem dochodu.
Widać, że to miasto jest mocno zaniedbane, szczególnie do widzianej niedaleko Oaxaca. Tam wszystko było czyste i odnowione, a tutaj domy mają odrapane elewacje, chodniki są nierówne, a drogi zniszczone. Chyba sporo prawdy jest w tym, że Chiapas dostaje mniej pieniędzy niż inne stany. Dlatego zresztą wybuchło tutaj powstanie Zapatistas, którzy na przełomie 1993/1994 na kilka dni przejęli miasto i rządzili tutaj, zanim nie zostali wyparci przez wojska rządowe, które zresztą są tutaj bardzo widoczne. Do dzisiaj można tutaj kupić na każdym rogu figurki subcomandante Marcosa, są też odpowiednie kominiarki. Na ścianach domów jest dużo graffiti z rewolucyjnymi tekstami, w tutejszym kinie wyświetlane są filmy martyrologiczne o Zapatistas. To są prawdziwi bohaterowie mieszkańców Chiapas.