Kolejny udany dzień, który zaczął się od spojrzenia na Geirangerfiord z góry. Aby tego dokonać, wróciliśmy kilka kilometrów tą samą drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy. W górze jest platforma widokowa, z której widać fragment fiordu z miasteczkiem Geiranger.
Jeszcze bardziej ekscytująca jest jednak położona na przeciwko, wysoka na 1,500 m Dalsnibba. Na szczyt ten można wyjechać samochodem, uiściwszy oczywiście drobną opłatę. Już sam wyjazd z poziomu morza na 1,500 metrów drogą, która pnie się niezliczonymi serpentynami zapiera dech w piersiach, jednak widok, który roztacza się z góry na fiord leżący 1,500 m niżej jest bajeczny.
Drugą dzisiejszą atrakcją był lodowiec, a właściwe jedno z jego ramion – Brikksdalsbreen. Szliśmy do niego 45 minut w strugach ulewnego deszczu, przemokłem dosłownie do ostatniej nitki, tak, jak mi się to nie zdarzyło od dzieciństwa – kurtka okazała się dużo mniej wodoodporna niż podawał jej producent, a namoknięte spodnie stały się tak ciężkie, że spadały mi do kolan. Warto jednak było, majestat lodowca był niesamowity, a szczególne wrażenie zrobił na mnie jego kolor – biały, wpadający w niebieski.
Jadąc przez góry w pewnym momencie wjechaliśmy w chmurę, tak jak wlatuje w nią samolot. Niezwykłe wrażenie, szczególnie biorąc pod uwagę, że stało się to na wąskiej i krętej drodze. Cóż, niskie chmury oglądamy tutaj już prawie 2 tygodnie.
Dzisiaj nocujemy w Ballastrand nad Sognefjorden. Camping nie jest tak pięknie położony jak ten w Geiranger, ale również jest nad fiordem, a do tego jest tańszy (490 NOK). Zresztą fiord również wydaje się nie dorównywać temu w Geiranger, ale jutro przyjrzymy się mu bliżej.