Podróż do Peru była spełnieniem marzeń mojego dzieciństwa. Gdy byłem mały zaczytywałem się w książkach i komiksach traktujących o kosmitach, którzy odwiedzili Ziemię i na równinie Nazca urządzili sobie lądowisko dla swoich statków kosmicznych. Trochę później, na lekcjach geografii uczyłem się o najwyżej położonym żeglownym jeziorze świata – Titicaca. Do głowy mi nie przyszło, że to kiedyś zobaczę, ale świat się zmienił i teraz mogłem to wszystko zobaczyć na własne oczy i skonfrontować moje wyobrażenia z rzeczywistością.
Zwykle jest tak, że konfrontacja marzeń z rzeczywistością jest tym boleśniejsza, im wyobraźnia jest większa. Peru mnie trochę rozczarowało. Pewnie duże znaczenie miały nasze poprzednie wakacje w Meksyku, pierwsze w Ameryce Łacińskiej, które dość wysoko podniosły moje oczekiwania. Ale to, co najbardziej mnie do Peru zraziło, to niesamowita komercjalizacja przemysłu turystycznego. Na każdym kroku wydawało się nam, że starają się z nas zedrzeć jak najwięcej, traktując turystów jak barany, których można strzyc na każdym kroku. Szczególnie było to widoczne w najbardziej popularnych miejscach, jak Cuzco czy Machu Picchu.
Z drugiej jednak strony, Peru to naprawdę piękny kraj. Jeśli tylko uciec od miejsc najbardziej obleganych przez Gringos pokazuje swoje prawdziwe, surowe, a jednocześnie niezwykle malownicze i przyjazne oblicze. Tak np. było w Cabanaconde, andyjskiej wiosce na końcu świata, do której nie docierają zorganizowane wycieczki. Tak pewnie jest również w Iquitos, którego tym razem nie udało się nam odwiedzić. Ale za to mamy dobry powód, by wrócić tam ponownie.