Jeréz

Miasto, po którym nie spodziewaliśmy się dużo, a które sprawiło nam bardzo miłą niespodziankę. Okazało się być tak fajne, że zamiast planowanych kilku godzin, spędziliśmy tutaj dwa dni.

Miasto słynie oczywiście z jerez (sherry) – produkowanego tutaj mocnego wina. Nie mogło się więc obejść bez pielgrzymki do jednej z winnic. Polecono nam Bodega Tradición, która specjalizuje się w starych sherry. Mają nawet kilka beczek z 1970 r., podobno to był bardzo dobry rocznik, trudno się z tym nie zgodzić. 😉 Jednak jerez nie jest winem w moim typie, niech piją go Anglicy, ja wolę coś lżejszego.

Ale Jeréz to nie tylko sherry, to również, o czym niewielu wie, ważny ośrodek flamenco. Działa tutaj nawet instytut flamenkologii (sic!), mający w swoich zasobach tysiące książek, filmów i innych materiałów dotyczących tej sztuki. Stąd wywodzi się bulería, jedna z odmian flamenco. Mieliśmy okazję pójść na koncert jednego z najsłynniejszych artystów, pochodzącego się z tego miasta Chopillo de Jeréz. Z różnych względów bardzo wahałem się czy wziąć udział w tym pokazie, także dlatego, że wcześniej kilka razy widziałem w Hiszpanii pokazy flamenco. Ten był jednak zupełnie inny. Nie tylko dlatego, że nie było tam tańca, więc wszystko ograniczało się do muzyki, ale przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy byłem na występnie, gdzie turyści stanowili drobną mniejszość, za to lokalna publiczność stworzyła wspaniałą atmosferę, wchodząc w interakcje z artystą, zachęcając go okrzykami do jeszcze lepszego śpiewu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, nie wiedziałem nawet, że tak koncert flamenco może wyglądać.

Jest jeszcze trzeci symbol Jeréz – to konie. Zobaczyłem ich hodowlę w stadninie pod miastem. To, że konie są pięknymi zwierzętami, to każdy wie, ale pokaz ich ujeżdżania był niesamowity. Widziałem takie rzeczy dawno temu w TV, ale zobaczyć to na własne oczy to co innego. Pod wpływem tego występu przypomniało mi się, że kiedyś sam jeździłem konno i zapragnąłem do tego wrócić. Oczywiście nie marzę o takich wyczynach jak tutejsi jeźdźcy, ale być znowu z tymi pięknymi zwierzętami, to niezwykła przyjemność

Kadyks

Zdaje się, że miałem zbyt duże oczekiwania co do Kadyksu, stąd pewnie małe rozczarowanie, którego tutaj doświadczyłem. Jednak warto zajrzeć do Kadyksu, najprawdopodobniej najstarszego miasta w Europie.

Na szczęście to miasto opiera się trochę najeźdźcom z Północy i nie zostało kompletnie zabetonowane paskudnymi apartamentowcami. Poza paroma wyjątkami stara część miasta zachowała swój stary klimat i można w nieskończoność spacerować po labiryncie uliczek odwiedzając od czasu do czasu takie miejsca jak Park Genoves (ogród botaniczny, oprócz różnych gatunków roślin można tutaj spotkać nawet papugi), Torre Tavira, skąd nie tylko rozciąga się piękny widok na miasto, ale gdzie również można oglądać niezwykły pokaz camera oscura, gdzie na ekranie, w zupełniej ciemności, obserwować można na żywo życie miasta podglądane przez system luster. Koniecznie trzeba się przejść nabrzeżnym pasażem El Campo del Sur, który przypomina słynny hawański El Malecón, grał go zresztą w jednym z filmów o Bondzie

Córdoba

Prawie dokładnie rok temu również byłem w Córdobie, ale argentyńskiej. Teraz odwiedziłem tą hiszpańską, o wiele dłuższej tradycji, pamiętającej jeszcze czasy Al-Andalus, kalifatu, złotej ery kultury islamskiej, gdy w przyjaźni żyli tutaj muzułmanie, chrześcijanie i żydzi.

Największą atrakcją miasta jest Katedra, nosząca nazwę Mezquita (meczet). To swoiste rozdwojenie jaźni ma swoje wytłumaczenie zarówno w historii, jak i architekturze tego miejsca. Obecna świątynia katolicka powstała na środku muzułmańskiego meczetu, a ten z kolei, powstał na miejscu wizygockiego kościoła pod wezwaniem Św. Wincentego. Tą historię widać do dzisiaj – typowy dla islamskiej architektury las kolumn i arkad otacza ołtarz i nawę kościoła. To wszystko wygląda bardzo oryginalnie.

Córdoba, patio w jednym z domów
Córdoba, patio w jednym z domów

Córdoba to jednak nie tylko Mezquita. Jednym z symboli miasta są ukwiecone patia. Co prawda coroczny konkurs zaczyna się dopiero za 2 tygodnie, ale już dzisiaj można zwiedzać wiele pięknych ogrodów, które wkrótce będą konkurować ze sobą. Warto zaopatrzyć się w plan, odwiedzić kilka domów i porozmawiać z właścicielami tych pięknych ogrodów.

Widzieliśmy również Alzacar de los Reyes Cristianos. Największą jego atrakcją są ogrody, piękne, ale jednak odstające od tych, które widzieliśmy kiedyś w Sevilli, nie mówiąc już o Generalife w Alhambrze.

Córdoba, Stajnie Królewskie
Córdoba, Stajnie Królewskie

Andaluzja słynie z hodowli koni, a w Córdobie istnieją do dzisiaj Stajnie Królewskie. Niestety w czasie, kiedy byliśmy w mieście nie było pokazów konnych, musieliśmy zadowolić się samymi odwiedzinami w stajniach. Ale mieliśmy szczęście i jeden z koni był ćwiczony na padoku, dzięki czemu mieliśmy okazję aby podziwiać to piękne zwierzę.

Consuegra

Co jest symbolem Hiszpanii? Na pewno flamenco, wino, plaże, słońce, dla niektórych pewnie jacyś piłkarze. Ale jest jeszcze jeden widok, który nieodparcie przywodzi nam na myśl Hiszpanię: to wiatraki, z którymi walczył Don Kichote.

Jadąc dzisiaj z Toledo do Córdoby zboczyliśmy nieco z drogi i wstąpiliśmy na parę godzin do małej miejscowości Consuegra, aby zobaczyć je na własne oczy. Nie wiem, czy akurat o nich myślał Cervantes pisząc swoje dzieło, ale jest to całkiem prawdopodobne, w końcu to jest La Mancha, ojczyzna Błędnego Rycerza.

Dzisiaj oczywiście żaden z tych wiatraków już nie pracuje, ale stały się dużą atrakcją turystyczną i można je zobaczyć na wielu pocztówkach z Hiszpanii. Nic dziwnego, tuzin charakterystycznych budowli na grzbiecie wzgórza górującego nad okolicą robi duże wrażenie, szczególnie na tle niebieskiego nieba. Byliśmy nawet w środku jednego z nich, gdzie można było zobaczyć fragmenty mechanizmu.

Toledo

Po kilku dalekich wyjazdach w tym roku zdecydowaliśmy się spędzić wakacje dużo bliżej i po raz pierwszy pojechać na dłużej do Hiszpanii. Dlatego wróciliśmy do Andaluzji aby zobaczyć mniej popularne miejsca, na które wcześniej nie było czasu.

Zanim jednak do Andaluzji dojedziemy, zatrzymaliśmy się na dwa dni w Toledo w regionie Castilla – La Mancha.

Cóż, szału nie ma. Pewnie znowu wyjdę na malkontenta, ale to chyba tylko moje oczekiwania były zbyt wielkie. Toledo jest bardzo ładnym miastem, ale brak mu jakiegoś  czaru, uroku, który obezwładniłby gościa i nie pozwoliłby mu o tym miejscu zapomnieć. Są miejsca, które oszałamiają od pierwszego widzenia, niestety nic takiego mi się w Toledo nie przydarzyło.

Toledo, Katedra
Toledo, Katedra

Nie oznacza to oczywiście, że nie ma tutaj nic ciekawego do zobaczenia. Zdecydowanie warta zobaczenia była katedra, chyba najpiękniejsza jaką widziałem. A w środku kolekcja dzień El Greca, której nie powstydziło by się żadne muzeum. W ogóle El Greco był mocno związany z Toledo, tutaj mieszkał przez dużą część swojego życia, tutaj powstawały jego najsłynniejsze dzieła, w tym Pogrzeb Hrabiego Orgaza, który wystawiony jest w Iglesia de Santo Tomé. W sumie fajnie się złożyło, niedawno byłem na  Weselu Hrabiego Orgaza w Teatrze Starym, więc mam kontekst.

Warte odwiedzenie jest również Museo del Greco, które przedstawia trochę obrazów tego artysty oraz malarzy powiązanych z nim.

Toledo promuje się jako miasto trzech kultur: chrześcijańskiej, muzułmańskiej i żydowskiej. Faktem jednak jest, że z tych dwóch ostatnich niewiele zostało. Synagoga del Tránsito i malutka Mezquita de la Luz, to właściwie wszystko co udało mi się zobaczyć.

Sycylia

Wąska uliczka na starym mieście, ktoś zaparkował samochód blokując przejazd innym. Szybko zrobił się rosnący z każdą minutą korek. Kierowcy spokojnie czekają, nikt nie trąbi, nikt nie próbuje ominąć zatoru. Skandynawia? Niemcy? Nie, to Włochy, do tego sud de tutti sudi: Sycylia. Inne Włochy.

Wenecja, Florencja, Rzym. Wszystkie te miasta były czarujące, ale miałem wrażenie, że im bardziej na południe, tym mniej mi się Włochy podobają. Stają się coraz bardziej hałaśliwe i wulgarne. Po ogromnym rozczarowaniu jakim był Neapol miałem już nigdy do Italii nie pojechać. Jednak gdy znajomi wrócili zachwyceni z Sycylii postanowiłem dać Włochom jeszcze jedną szansę.

Wbrew pozorom Sycylia to spora wyspa i mając tylko kilka dni trzeba było pójść na jakiś kompromis. My zdecydowaliśmy się na Syrakuzy i Agrigento, zostawiając na inną okazję Palermo, Taorminę czy Etnę.

Syrakuzy

Syrakuzy, Alfejoz i Aretuza
Syrakuzy, Alfejoz i Aretuza

Zdarzenie, którym zacząłem notatkę miało miejsce w Syrakuzach, starożytnym mieście na południowym wschodzie wyspy. Jego urok docenili Platon, Ajschylos, Archimedes, dzisiaj sprawia wrażenie, jakby czas zwolnił w tamtej epoce i od tej pory płynie sobie nieśpiesznie, zupełnie oderwany od szaleństwa kontynentalnych Włoch. Ten klimat najlepiej poczuć na Ortygii, starej dzielnicy Syrakuz, snując się bez celu wąskimi uliczkami, chłonąc atmosferę tego miasta. Po drodze warto odwiedzić targ, gdzie można kupić świeże owoce, ryby, owoce morza. Koniecznie trzeba wstąpić do restauracji i spróbować przepysznej kuchni sycylijskiej i wina, najlepiej przy stoliku na wolnym powietrzu, na którejś z wąskich uliczek albo na Piazza Duomo. Wspomnienia zostają na bardzo długo.

Segesta
Segesta

Amatorzy stert kamieni znajdą dla siebie wiele atrakcji w Parco Archeologico della Neapolis, jakieś 2 km od Ortygii. Można tam zobaczyć m.in. pozostałości greckiego amfiteatru gdzie Ajschylos wystawiał swoje ostatnie dramaty. Zabytki starożytności rozsiane są zresztą na całej wyspie, jadąc do Syrakuz zatrzymaliśmy się w Segeście, gdzie podziwiać można pięknie położoną grecką świątynię.

Agrigento

Agrigento, ruiny greckie
Agrigento, ruiny greckie

To o mieszkańcach dzisiejszego Agrigento grecki poeta mówił, że „stworzeni są do wieczności, ale bawią się, jakby nie było jutra”.  Echa tego doświadczyliśmy wieczorem w czasie kameralnego koncertu na jednym z podwórek. Wcześniej jednak odwiedziliśmy największą atrakcję tego miejsca: Dolinę Świątyń, duży kompleks zabytków z czasów starożytnej Grecji. Warto poświęcić kilka godzin na zwiedzanie tego miejsca, można tam zresztą zobaczyć nie tylko zabytki starożytne, ale również sztukę współczesną, w tym jedną z rzeźb Igora Mitoraja.

Na sam koniec tych krótkich wakacji, tuż przed odlotem zjedliśmy obiad w Approdo del Saraceno w Torretta Granitola, restauracji nad morzem, daleko od jakiegokolwiek miasta czy nawet ludzkiej osady. Jedzenie tam, nawet ja na wysokie sycylijskie standardy było obłędne, wino jeszcze lepsze. Wydaje się, że tylko dla kolacji tam warto przylecieć na Sycylię. Po 2 spędzonych tam godzinach powrót do Polski był jeszcze trudniejszy, a postanowienie powrotu jeszcze mocniejsze.

Cantabria i Asturias

Santander

Santander
Santander

Kiedyś, zanim jeszcze zaczęła się moja fascynacja kulturą iberyjską, uważałem, że Hiszpania to flamenco, słońce i kretyńskie zabawy z bykami, słowem: Andaluzja. Dopiero później, gdy pojechałem do Kraju Basków, a potem do Galicji przekonałem się, jak piękna, różnorodna i fascynująca jest północna Hiszpania. Nie dziwię się, że Hiszpanie tam właśnie, a nie na Costa Jakaś-Tam spędzają swoje wakacje. Wybrałem się więc ich śladem i wylądowałem w Santander, stolicy regionu Cantabria.

No cóż, mogłem wylądować lepiej. Santander nie ma w sobie nic porywającego. Fajnie jest przespacerować się promenadą wzdłuż zatoki i plaży, aż na Półwysep Magdaleny, na końcu którego znajduje się pałac o tej samej nazwie. Jeszcze lepiej spędzić czas w barach i restauracjach, koniecznie próbując świetnych owoców morza. Ale zaraz potem spokojnie można, bez większego żalu, opuścić to miasto.

Santillana del Mar

 

Santillana del Mar
Santillana del Mar

To przepiękne, znakomicie zachowane, średniowieczne miasteczko znajduje się 30 km na wschód od Santander. Warto zatrzymać się na noc, ponieważ swoje prawdziwe piękno pokazuje wieczorem, gdy odjedzie ostatni autokar z turystami. Można wtedy spokojnie zwiedzić romański klasztor z XII w., pospacerować pięknymi, pustymi uliczkami, zjeść kolację w którejś z licznych knajp, a potem przespać się w hotelu, w kilkusetletniej kamienicy.

To jednak nie urok miasteczka przyciąga w te okolice rzesze turystów, ale znajdująca się niedaleko jaskinia Altamira, “Kaplica Sykstyńska epoki paleolitu”. To tutaj, kilkanaście tysięcy lat temu, ktoś postanowił uwiecznić sceny z codziennego życia ówczesnych ludzi i dzięki temu możemy oglądać dzisiaj na suficie jaskini obrazy przedstawiające bizony, jelenie czy konie. Precyzja i piękno tych rysunków nawet dzisiaj robią ogromne wrażenie. Szkoda tylko, że prawdziwa jaskinia jest niedostępna do zwiedzania i pozostaje nam jedynie jej wierna replika.

Oviedo

 

Oviedo, ulica cydru
Oviedo, ulica cydru

Słynny film Woody’ego Allena równie dobrze mógłby nosić tytuł “Vicky Cristina Oviedo” bo to właśnie do stolicy Asturias Bardem zabiera samolotem obie, dopiero co poznane w knajpie, panienki. Nic więc dziwnego, że wdzięczni mieszkańcy ufundowali reżyserowi pomnik, nie zrażając się faktem, że na plakacie zabrakło nazwy ich miasta. Może to i lepiej, bo dzięki temu to urocze miejsce ominęły hordy turystów, za którymi zawsze podąża tandeta, zgiełk i wysokie ceny.

Moja podróż do Oviedo była nie mniej ekscytująca, chociaż z zupełnie innego powodu. Zaplanowałem, że dojadę tam z Santillana del Mar autobusem, ale niestety strajk kierowców wszystko popsuł. Musieliśmy wrócić do Santander i dopiero wieczorem dojechaliśmy do Oviego pociągiem. Pech, ale kryzys mocno daje się Hiszpanom we znaki, pierwszy raz tak wyraźnie to zobaczyłem właśnie w czasie tej podróży.

Kryzys jednak nie przeszkadza Hiszpanom dobrze się bawić. Bary w Oviedo pełne były ludzi. Odwiedziliśmy parę z tych barów, zatrzymując się nieco dłużej na Ulicy Cydru, gdzie królował ten napój jabłkowy, z którego słynie Asturias. Kelnerzy nalewają go trzymając butelkę wysoko nad głową, a kufel nisko przed sobą. Nic więc dziwnego, że w czasie tej ceremonii mnóstwo cydru się wylewa co sprawia, że cała okolica przesiąknięta jest charakterystycznym zapachem.

Oviedo
Oviedo

Oviedo ma dużo więcej uroku niż Santander. Akurat trafiliśmy na Boże Ciało, więc mieliśmy okazję zobaczyć podobne uroczystości jak te, widziane wcześniej w Galicji.

Bardzo ładne jest również całe stare miasto. Szkoda, że przez problemy z transportem straciliśmy sporo czasu i nasze zwiedzanie musieliśmy ograniczyć do pobieżnego spaceru po centrum.

Iguazú

Opad szczeny – to chyba najlepiej oddaje moje pierwsze wrażenie gdy usłyszałem, a chwilę później zobaczyłem wodospady Iguazú. Nigdy w życiu dzieło Natury nie wywarło na mnie takiego wrażenia. Bardzo trudno to wyrazić słowami, zdjęcia również nie oddają piękna i potęgi tego żywiołu.

Wodospad Iguazú
Wodospad Iguazú

O wyjątkowości tego miejsca w dużej mierze przesądza jego położenie, wśród tropikalnego lasu na granicy Argentyny i Brazylii. Ma szerokość 2.5 km i spływa 275 wodospadami 80 m w dół, jest więc dużo większy niż Niagara. Z daleka jest bajkowo piękny, gdy spływa majestatycznie wieloma strumieniami, wśród zieleni, ptaków i kolorowych motyli, tworząc tęczę spinającą oba brzegi. Z bliska, gdy słychać jego huk i widać kotłujące się masy wody jest równie straszny co fascynujący. Widok z bliska ogromnych, przewalających się mas wody jest hipnotyzujący, pozostawia niezatarte wrażenia.

Większa część wodospadu jest po stronie argentyńskiej, ale to od strony brazylijskiej najlepiej rozpocząć oglądanie, ponieważ tam widzimy wodospad z większej odległości, z pewnej perspektywy dającej lepsze pojęcie o jego wielkości. Z Puerto Iguazú, argentyńskiej miejscowości położonej w pobliżu wodospadu do brazylijskiej części jeżdżą autobusy, ale my, ponieważ przyjechaliśmy dość późno do miasta, zdecydowaliśmy się na szybszą i łatwiejszą formę transportu. Taksówka w obie strony kosztuje 200 pesos, podróż trwa jakieś 20 minut, trzeba zabrać paszport, ale najczęściej nikt go nie sprawdza na granicy. W kasie parku narodowego można płacić również w pesos, wejście kosztuje 40 reali za osobę. Kierowca czeka na miejscu, a my mamy czas na zwiedzanie. Wystarczy godzina, ale warto poświęcić nieco więcej czasu, aby przejść spokojnie całą trasę. Chociaż dd strony brazylijskiej wodospady widzimy z daleka, na samym końcu ścieżki zbliżając się do niego na tyle, że można poczuć na sobie rozpryskujące się krople wody.

Wodospad Iguazú, Garganta del Diablo
Wodospad Iguazú, Garganta del Diablo

Dużo więcej czasu należy poświęcić na stronę argentyńską wodospadu, właściwie to spokojnie można tam spędzić cały dzień. Bilet kosztuje 130 pesos, jeśli chcemy wrócić na następny dzień, warto po wyjściu potwierdzić go w kasie, aby dostać zniżkę na następne wejście. Nad argentyńskim wodospadem są 3 trasy. Górna (circuito superior), w czasie której widzimy wodospady z góry, znad ich krawędzi. Dolna (circuito inferior), dużo dłuższa, połączona łodzią z wyspą, w czasie której widzimy wodospady zarówno z pewnej perspektywy jak i mamy okazję podejść do nich tak blisko, by być zmoczonym przez wodę. Trzecią trasą jest Garganta del Diablo, gdzie możemy prawie dotknąć najbardziej spektakularnego fragmentu wodospadu, gdzie woda kotłuje się, kipi, skąd unosi się i opada na zwiedzających chmurą wodnego pyłu, obserwować z bliska potężny żywioł – to miejsce robi największe wrażenie. I właśnie w tej kolejności najlepiej moim zdaniem oglądać Iguazú.

Okolice Iguazú, kapucynka
Okolice Iguazú, kapucynka

My wróciliśmy jeszcze na następny dzień, aby przejść Sendero Macuco – kilkukilometrową ścieżkę przez las. Liczyliśmy na spotkanie z jakimiś zwierzętami, ale niestety nie poszczęściło się nam. Nie wiem, czy mieliśmy pecha, czy wszystkie zwierzęta wystraszył nieznośny i nieprzerwanie towarzyszący nam jazgot helikoptera, który po stronie brazylijskiej wozi klientów nad wodospadem. Wróciliśmy z tej wycieczki zawiedzeni, już więcej widzieliśmy na ścieżkach wokół wodospadów: oprócz niezliczonych koati były tam jeszcze pancerniki, małpy, tukany i inne zwierzęta, chociaż na pewno nie można tego porównać z Kostaryką. No, ale w Kostaryce nie ma takich wodospadów.

 

San Ignacio

Przed wakacjami przypomniałem sobie firm „Misja” Rolanda Joffe z Robertem de Niro, Jeremy Ironsem i Liamem Neesonem. Takie misje naprawdę istniały, były prowadzone przez Jezuitów i były schronieniem dla Indian Guarani. Jest to zresztą jedna z najjaśniejszych kart w ciemnej najczęściej historii krzewienia chrześcijaństwa w Ameryki Południowej. Misje były schronieniem dla Indian, a oprócz ewangelizacji dużą wagę przykładano do edukacji, a nawet sztuki. Wszystko skończyło się w 1768 roku, gdy Jezuici zostali wyrzuceni z Ameryki. Misje jeszcze przez jakiś czas istniały, ale powoli niszczały, głównie za przyczyną wojsk brazylijskich i paragwajskich.

San Ignacio Mini jest najlepiej zachowaną misją w Argentynie, chociaż szczerze mówiąc wiele z niej nie zostało i trzeba sporego wysiłku, aby wyobrazić sobie jak to miejsce wyglądało 300 lat temu. Trochę pomaga w tym dobra wystawa przy wejściu do ruin i tablice multimedialne położone na ich terenie.

Miasteczko San Ignacio leży godzinę jazdy od Posadas, warto się tutaj zatrzymać na jeden dzień w drodze do Iguazú.

Posadas

Przepis na wtopienie się w tłum Argentyńczyków, tak, by nikt nie poznał, że jesteśmy turystami jest bardzo prosty. Wystarczy wziąć do jednej ręki termos, do drugiej kubek z metalową rurką i gotowe: somos argentinos.

Może dla nas symbolem Argentyny jest wino, ale tutaj zdecydowanie więcej niż wina pije się yerba mate – naparu z liści ostrokrzewu paragwajskiego, powszechnie występującego tutaj drzewa. Bardzo często można tutaj spotkać ludzi w każdym wieku z termosem, popijających przez srebrną rurkę (bombilla) napój z charakterystycznego pojemnika (mate). Bardzo trudno spotkać ten napój w restauracji, tutaj wszyscy robią go sobie samemu.

Nie wiem dokładnie jakie właściwości ma mate, podobno ma dużo więcej kofeiny niż kawa, dlatego jest tak popularna wśród kierowców i studentów, którzy nawet wierzą, że kropla mate rozlana na książkę gwarantuje zdanie egzaminu. Ale mate to nie tylko napój, to pewien zwyczaj, rytuał polegający na dzieleniu się tym napojem z innymi. To jest esencja mentalności Argentyńczyków. Mieliśmy szczęście poznać tutejszych mieszkańców i być zaproszonymi do picia mate. Jedna osoba przygotowuje napar: napełnia suszem ¾ pojemności mate. Najlepiej, aby to były same liście bez ogonków. Potem dosypuje trochę cukru (chociaż prawdziwi hardcorowcy piją mate bez cukru), przykrywa pojemnik dłonią i wstrząsa nim mieszając yerba mate z cukrem, a przy okazji na dłoni pozostaje najdrobniejszy proszek z suszu, który jest niezdrowy dla żołądka, więc lepiej się go pozbyć. Po wymieszaniu, ustawiamy mate pod kątem, tak, aby susz dotykał krawędzi pojemnika. Dolewamy gorącą (ale nie wrzącą) wodę, najlepiej tak, aby wlewała się ona “pod” susz, na wierzchu suchą warstwę. Bierzemy bombillę i zakrywając jej ustnik palcem, wsadzamy ją w susz, w miejsce, gdzie laliśmy wodę.
 Przygotowujący mate pije ją pierwszy, ponieważ pierwsza porcja ma najmocniejszy smak i jest najbardziej gorzka. Gdy wypije swoją porcję, przyrządza nową i podaje następnej osobie. Ta ją pije, a potem oddaje mate „mistrzowi ceremonii”, który znowu zalewa mate gorącą wodą i przekazuje ją kolejnej osobie. Susz zmienia się co około pół litra wody.

Piszę o tym przy okazji wizyty w Posadas, ponieważ to tutaj właśnie, w regionie Misiones jest centrum uprawy yerba mate, tutaj chyba również najwięcej się jej pije. Idąc bulwarami wzdłuż rzeki Parana widać niezliczone grupki, najczęściej młodych ludzi, którzy rozmawiają, pijąc yerba mate. Termos i mate to tutaj rzeczy, bez których nie wychodzi się z domu. Co ciekawe, potentatami w produkcji yerba mate są potomkowie polskich imigrantów.

Same Posadas to kolejne odwiedzone przez nas miasto w Argentynie. Nie ma tutaj nic specjalnego do oglądania, zatrzymaliśmy się licząc na odwiedzenie jakiejś plantacji yerba mate, ale najciekawsza i największa z nich, założona przez Jana Szychowskiego prawie 100 lat temu Amanda, jest akurat zamknięta w poniedziałki i wtorki. Pech.