Zatoka Ha Long

Jeden z cudów świata, na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kilka tysięcy wysp wyrasta pionowymi skałami prosto z morza tworząc niesamowitą scenerię. Zdecydowaliśmy się wypłynąć i spędzić noc na łódce pośród tych wysepek.

Zatoka Halong
Zatoka Halong

W powietrzy było lekka mgiełka, w której rozpływały się bardziej oddalone od nas wyspy. Było za to słonecznie i wystarczająco ciepło, aby z leżaka na górnym pokładzie oglądać piękno zatoki. Większe i mniejsze wysepki powoli przesuwały się przed naszymi oczami w miarę jak statek coraz bardziej zanurzał się w archipelag. Wyspy, a właściwie większe i mniejsze pionowe skały gęsto wyrastające z morza, całkowicie bezludne, porośnięte rzadką roślinnością tworzą prawdziwy labirynt, w który poruszają się dziesiątki, może setki łódek z turystami. Na szczęście zatoka jest na tyle duża, że jakiś czas po wypłynięcie z portu traci się z oczu inne łódki i można w spokoju delektować się spokojem i pięknem przyrody.

Podróż z Hanoi do miasta Ha Long skąd wyruszają łódki trwa 4 godziny i, jak to w Azji, jest dość traumatycznym przeżyciem. Najwygodniej jest zorganizować wszystko przez jakąś agencję turystyczną w Hanoi, wtedy oni zajmą się transferem. Same statki są dość komfortowe, kabiny są spore, z łazienką i klimatyzacją. Na łodzi zapewnione jest tradycyjne, smaczne jedzenie wietnamskie. Na noc statek cumuje, a rano rusza z powrotem, całość trwa prawie 24 godziny plus transfer w obie strony.

Hanoi

Tego nie było w planie. Nie, żebyśmy nie uważali tego miasta za warte odwiedzenia, ale odstręczała nas myśl o chłodzie o tej porze roku. Poza tym, wakacje to zawsze są kompromisy, nawet jadąc na 3 tygodnie w tak duży region, trzeba coś wybrać i z czegoś zrezygnować.

Hanoi, świątynia Bach Ma
Hanoi, świątynia Bach Ma

Hanoi i cały północny Wietnam planowaliśmy zostawić “na kiedyś”, czyli tak na prawdę “na nigdy”. Zaraz z Delty Mekongu mieliśmy pojechać na parę dni na plażę do Kambodży, jednak gdy planowaliśmy podróż z Can Tho do Silhanoukville doszliśmy do wniosku, że szkoda nam dwóch dni na przejazd na plażę, skoro w ciągu 2 godzin możemy być samolotem w Hanoi. Kupiliśmy więc bilety i znaleźliśmy się w stolicy Wietnamu. Nie żałujemy, chociaż pewnie już nigdy Silhanoukville nie zobaczymy.

Hanoi to zdecydowanie ciekawsze miasto niż Ho Chi Minh. Oczywiście, również są tutaj miliony skuterów, również jest hałaśliwie i tłoczno. Ale jest również coś, czego brakowało w Sajgonie: klimat. Stare miasto, gdzie śpimy, to labirynt małych uliczek, pełnych sklepików, barów i restauracyjek. Można na nich spotkać handlarzy noszących ze sobą swój kram albo wiozących go na rowerze, można również wstąpić do jednej z małych świątyń na chwilę modlitwy, medytacji albo tylko po to, aby podziwiać jej piękno. Można zajrzeć do któregoś z setek barów ulicznych aby zjeść wraz z hanojczykami pho bo czy bun cha albo usiąść w którejś z eleganckich restauracji i spróbować kuchni fusion łączącej to co najlepsze w tradycji europejskiej i azjatyckiej.

Hanoi, jezioro Hoan Kiem
Hanoi, jezioro Hoan Kiem

Będąc tutaj trudno nie zobaczyć jeziora Hoan Kiem wraz ze znajdującą się na niej świątynią Ngoc Son. Jezioro jest takie sobie, ale fajnie się dookoła niego przespacerować. Rano dużo ludzi podobno ćwiczy w jego okolicach tai-chi. Podobno, bo byliśmy zbyt leniwi aby wstać o 6. i to zobaczyć. Najfajniejszy chyba tam jest jednak ładny, czerwony mostek prowadzący na wysepkę, na której znajduje się świątynia.

Ładniejszą świątynią jest Bach Ma, również znajdująca się na starym mieście, ją koniecznie trzeba odwiedzić. Mieliśmy w planie pójść również do muzeum w byłym więzieniu Hao Lo, lepiej znanym jako “Hanoi Hilton”, gdzie byli trzymani amerykańscy jeńcy, ale niestety brakło czasu. Mauzoleum Ho Chi Minha od początku nie planowaliśmy oglądać.

Delta Mekongu

Mekong, jedna z najważniejszych rzek świata. Wypływa z Chin, ale to tutaj, w Wietnamie kończy swój bieg w Morzu Południowochińskim rozlewając się wcześniej w ogromną deltę.

Delta Mekongu
Delta Mekongu

Przyjechaliśmy tutaj zwabieni sławą i egzotyką tego miejsca, a przy okazji aby odetchnąć trochę od zgiełku miasta. Udało się nam znaleźć fajny nocleg kilka kilometrów od miasta Can Tho. Śpimy w Green Village Homestay, bardzo prostej bambusowej chacie, a nocą zamiast jazgotu skuterów słychać odgłosy nocnych zwierząt. Wszystko to jest podobne do Bambu Indah, w którym spaliśmy kiedyś na Bali, chociaż niestety nie aż tak wyrafinowane. Jednak niezwykła otwartość i uprzejmość właścicielki z nawiązką rekompensuje drobne niedogodności. Wietnamczycy zresztą są bardzo przyjaźni, ciągle spotykamy się z oznakami sympatii.

Dowiedzieliśmy się przy okazji, że biali uważani są tutaj za bardzo atrakcyjnych ludzi, ze względu na kolor skóry – tak jak my im zazdrościmy ciemniej karnacji, tak oni nam jasnej, co tylko świadczy o tym, że ciężko jest ludziom dogodzić.

Can Tho, nocny bazar
Can Tho, nocny bazar

Can Tho jest doskonałym punktem wypadowym do zwiedzania pływających bazarów. Problem tylko w tym, że trzeba wstać bardzo wcześnie rano, aby coś zobaczyć. Wcześnie rano oznacza 5.00! Warto jednak wstać, ponieważ widok dziesiątek, może setek mniejszych i większych łódek jest niezwykły. Właściciele tych łódek kupują od rolników owoce i warzywa (tylko tym się handluje) i dostarczają je tutaj. Każda łódka ma na maszcie zatknięty owoc, aby z daleka było widać co oferuje. Ich klientami są kolejni hurtownicy, którzy sprzedają produkty na lądzie. Jest to więc odpowiednik krakowskich Rybitw i tak jak u nas, dookoła wyrosło całe zaplecze: na mniejszych łódkach sprzedawane są napoje, jedzenie, ubrania, a nawet losy loteryjne. Ludzie żyją na łódkach, jedzą i śpią.

Samo Can Tho jest mało ciekawym miastem. Warto co najwyżej wybrać się na nocny bazar, na którym oferuje się szwarc, mydło i powidło, a przy okazji również bardzo dobre jedzenie sprzedawane na ulicznych straganach. Zdaje się, że zdecydowanie za dużo tutaj jem, na szczęście to jedzenie jest niskokaloryczne, oparte głównie na warzywach, owocach i ziołach, więc nie spotyka się tutaj otyłych ludzi. Mam więc nadzieję, że mnie również nie przybędzie.

Sajgon

“Ale Sajgon!” chciało by się powiedzieć. Puls miasta bije tutaj wyjątkowo szybko i głośno. Ulicami pędzą tabuny skuterów przeciskając się pomiędzy pieszymi i nielicznymi jeszcze luksusowymi samochodami. Stare budynki powoli ustępują miejsca lśniącym drapaczom chmur, a małe sklepiki butikom światowych kreatorów mody. Kiedyś pewnie nowe i bogate zwycięży, a sklepy i skutery staną się tylko wspomnieniem.

Sajgon już kiedyś przegrał. To tutaj była stolica Południowego Wietnamu i stąd uciekali Amerykanie po przegranej wojnie. O tym przypomina Muzeum Pamiątek Wojennych, kiedyś zwane, bardziej trafne biorąc pod uwagę ekspozycję, Muzeum Zbrodni Wojennych Stanów Zjednoczonych i Chin. O Chinach nie ma tutaj nic, ale całe dwa piętra zajmują informacje o amerykańskiej agresji. Epatują one okrucieństwem i są bardzo jednostronne, ale faktem jest, że to co Amerykanie tutaj zrobili było potworne i trudno nie podziwiać Wietnamczyków za to, że byli w stanie przetrwać i wygrać to starcie.

Ho Chi Minh (Sajgon)
Ho Chi Minh (Sajgon)

Teraz oficjalna nazwa miasta to Ho Chi Minh, żądzą tutaj partia komunistyczna na spółkę z pieniądzem. Wietnam stara się wprowadzać chiński model: zamordyzm polityczny i wolny rynek. Efektem tego jest ogromne rozwarstwienie dochodów: wielu ludzi żyje w biedzie, ale w kraju jest coraz więcej bogatych ludzi, co widać w butikach Versace czy salonach Bentleya. Ale na przejściu granicznym wciąż jest komuna i nieudolni urzędnicy.

Nie, żeby mi było jakoś specjalnie żal tych ludzi na skuterach. Jeżdżą jak wariaci, gdy na drodze brakuje miejsca, pomykają po chodnikach, sam parę razy o mały włos nie zostałem rozjechany właśnie na chodniku. Ale moja wina, po co się plątam, tutaj nikt poza turystami nie chodzi na piechotę. Ciężko zresztą chodzić, skoro chodniki są zajęte przez jeżdżące po nich albo zaparkowane na nich skutery, a jeśli gdzieś nawet zostało jakieś miejsce, to jest ono zajęte przez handlarzy. Nie, Sajgon to zdecydowanie nie jest miejsce dla pieszych.

Ho Chi Minh, poczta
Ho Chi Minh, poczta

Miasto dużo lepiej wygląda wieczorem, gdy nie widać starych kamienic, a restauracje otwierają swoje drzwi. Jedzenie tutaj jest naprawdę wspaniałe, tylko dla niego warto tutaj przyjechać. Jest ciepło, więc można sobie usiąść przy stoliku w ogródku, z dala od ulicznego dźwięku, z głośników cicho sączy się jazz, w kieliszkach lśni dobre wino. I tylko jedzenie przypomina, że jesteśmy w Azji. Czasem trzeba sobie je samemu przygotować (na przykład rolując sajgonki albo wrzucając do podgrzewanego garnka owoce morza). Ale efekt jest obłędny, wciąż czuć tutaj kulturę francuskich kolonizatorów przyprawioną azjatyckimi aromatami.

Jutro opuszczamy już Sajgon, jedziemy do Delty Mekongu. Żegnajcie więc dobre restauracje, idą ciężkie czasy.

Bangkok

Bardzo zaskoczyło mnie to miasto. Gdyby nie buddyjskie świątynie i mnisi w szafranowych kaszajach można byłoby pomyśleć, że jesteśmy w Europie. Ale im przebywa się w tym mieście, tym więcej Azji się tu odkrywa – uliczne stragany z aromatycznym jedzeniem, hałasujące tuk-tuki, egzotyka schowana wśród fasad nowoczesnych wieżowców.

Przylecieliśmy późnym wieczorem po dość krótkiej – w porównaniu z ostatnią wycieczką na Bali – podróży. Właściwie najwygodniej byłoby dojechać do miasta nowoczesnym pociągiem *Skytrain”, ale wizja dwóch przesiadek późnym wieczorem w obcym mieście skłoniła nas do pójścia na łatwiznę i wzięcia taksówki. Byłoby OK, gdyby nie korek na 4 pasmowej drodze z lotniska, ale korki to stały element tutejszego krajobrazu.

Gdy rano wstaliśmy obudzeni budzikiem, trochę rozczarowała nas pogoda, było ciepło, ale nie upalnie, jak się spodziewaliśmy. Tak naprawdę 28°C jest bardziej stosowne do zwiedzania miasta, ale uciekając od zimy miałem ogromną ochotę na jakieś ekstremalne doznania. No trudno, spędzimy w okolicy jeszcze 3 tygodnie, wygrzejemy się.

Na dzień dobry zapłaciliśmy frycowe dając się namówić na beznadziejną wycieczkę łodzią za prawie 80 zł od osoby. Chcieliśmy tylko popłynąć do największych tutejszych atrakcji, czyli Wat Phra Kaew oraz Grand Palace, a to można było zrobić tramwajem wodnym za 4 zł. Cóż, pierwszy dzień, byliśmy trochę spłoszeni. W Tajlandii trzeba ciągle uważać na naciągaczy, a taksówkarze to jakaś zaraza. Nie chcą włączyć licznika, bo mówią, że jest duży ruch (jakby kiedykolwiek był mały), a gdy się uprzesz, po prostu powiedzą, że nie pojadą i koniec. Nieco mniej kapryśni są kierowcy tuk-tuków, chociaż i tak na dzień dobry podają cenę dwa razy wyższą od tej, za którą w końcu zgodzą się pojechać. A tak w ogóle, to najlepszym środkiem transportu jest tutaj tramwaj wodny, za paręnaście bathów można szybko przedostać się do największych atrakcji miasta. Trzeba tylko jakoś na przystań dojechać i tutaj znowu trzeba uważać na taksówkarzy, którzy zamiast na przystań tramwaju wodnego wożą na przystanie łodzi wycieczkowych, za co dostają stosowną prowizję. Alternatywnym transportem jest Skytrain BTS (tramwaj jeżdżący po umieszczonych wysoko torach) lub metro, ale sieć transportowa jest niestety niewielka, a poza tym w godzinach szczytu zapycha się ona niemiłosiernie. Dlatego następnym razem, jeśli w ogóle do niego dojdzie, będę rezerwował nocleg koło przystani rzecznej.

Bangkok, Wielki pałac
Bangkok, Wielki pałac

Wracając do atrakcji: Wat Phra Kaew to przepięknie i bogato zdobiony kompleks świątynny ze statuetką Szmaragdowego Buddy. Jest on niezwykłą świętością dla buddystów, jego szaty zmienia podobno sam król Tajlandii, sam zresztą otaczany ogromną czcią, jego portrety są widoczne na każdym kroku, łącznie z banknotami. Grand Palace z kolei, to była rezydencja władców Tajlandii, z zewnątrz wygląda bardzo imponująco, do środka nie udało się nam wejść.

Niedaleko jest inna świątynia, Wat Pho. Z zewnątrz nie robi ona specjalnego wrażenia, szczególnie jeśli wcześniej było się w Wat Phra Kaew. Ale wystarczy wejść do środka, aby oniemieć na widok ogromnego, gigantycznego posągu wypełniającego cały budynek. Trudno w ogóle to opisać, złoty posąg leżącego buddy, zamkniętego w klatce z kolumn podtrzymujących dach świątyni jest kompletnie surrealistyczny i na pewno trudny do zapomnienia.

Bangkok, Wat Pho
Bangkok, Wat Pho

Mniejsze wrażenie robi 3 metrowy posąg Złotego Buddy, w Wat Trimit, ale gdy pomyśli się, że jest on wykonany w całości ze złota i waży 5 ton, mimowolnie człowiek zaczyna się zastanawiać nad jego wartością materialną. Na szczęście nie mam zielonego pojęcia ile kosztuje złoto, więc niespecjalnie się tym podniecałem.

Złota zresztą w okolicy jest sporo – obok Wat Trimit zaczyna się Chińska Dzielnica, pełna sklepików i bazarów. Sprzedają one głównie jedzenie, w większości kompletnie dla mnie nieznane, egzotyczne i, czasami, nieco… przerażające. Ale są również sklepy ze złotem. Nie ze srebrem, nie z kamieniami szlachetnymi, ale ze złotem, tylko i wyłącznie. Ogromny wybór łańcuchów i łańcuszków, wisiorów i wisiorków. Szczerze mówiąc, wygląda to trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale są różne gusta, czego dowodzą spore tłumy w sklepach.

Bangkok, chińska dzielnica
Bangkok, chińska dzielnica

Aha, w Bangkoku są również mini warany. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, sam w to nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem na własne oczy w parku Lumphini około metrowego gada jako żywo przypominającego warana. Nawet tak samo wyciągał język. Niesamowicie. A tak w ogóle, to ten park przypominał mi Central Park w Nowym Jorku, tyle, że otaczające wieżowce w Bangkoku są nowsze. Następna rzecz, która łączy Bangkok bardziej z Zachodem niż ze Wschodem. Tylko de warany…

Wizyta w Tajlandii nie mogła by się odbyć bez tradycyjnego masażu. Salony masażu można spotkać na każdym rogu, my zdecydowaliśmy się na dwugodzinny zabieg, w czasie którego masażystki wbijały nam w mięśnie palce, łokcie kolana i stopy. To zdecydowanie nie miało nic wspólnego z relaksem, na następny raz wezmę jakąś aromaterapię czy coś podobnego. Oczywiście pod warunkiem, że przestaną mnie wreszcie po tym ostatnim masażu boleć mięśnie.

Nie mogliśmy oczywiście zapomnieć o naszym ulubionym punkcie programu kulturalnego: restauracjach. Tajskie jedzenie znam, lubię, często zresztą sami je robimy w domu. Pobyt tutaj oczywiście nie mógłby się obyć bez porównania naszych dzieł z oryginałami. W sumie curry wychodzi nam nie gorzej, ale moim ulubionym daniem tutaj stał się pad thai – smażony makaron ryżowy z jajkiem, tofu, kiełkami i innymi dodatkami. Wcześniej go nie znałem, spróbowałem tutaj w dwóch różnych restauracjach i za każdym razem był super, pewnie po powrocie do domu zaczniemy go robić.
W Bagkoku spędziliśmy dwa dni i bez większego żalu wylecieliśmy stamtąd do Wietnamu. Teraz jesteśmy w Sajgonie, ale jak było, opowiem w następnym odcinku.

Cuenca

Chcieliśmy tym razem spędzić wakacje w Andaluzji i Kastylii, poświęcając każdemu z tych regionów mniej więcej tyle samo czasu. Załamanie pogody spowodowało niestety zmianę tych planów i zmusiło nas do szukania ciepła na Południu. Nie żałujemy, ale Castilla y León pozostanie na przyszłość, a na teraz została nam Castilla – La Mancha i jedno z najbardziej urokliwych miasteczek w Hiszpanii: Cuenca.

Cuenca, Casas Colgadas
Cuenca, Casas Colgadas

Pierwsze wrażenie nie jest najlepsze – wjeżdża się w zwykłe, średniej wielkości miasto. Ale gdy już dotrze się do starego centrum, wszystko się zmienia. Dwupasmowe jezdnie zmieniają się w wąskie, momentami nawet bardzo wąskie uliczki, a zamiast nowoczesnych budynków widzimy stare kamieniczki, w tym te, z których słynie Cuenca: casas colgadas, czyli wiszące domy. Z tym „wiszące” to jednak spora przesada jest, domy stoją tak jak wszędzie na świecie, wiszą co najwyżej balkony na ich ścianach. Nie zmienia to jednak faktu, że te domy są bardzo ładne, oryginalne i niezwykle wyglądające na stromych urwiskach wzgórza, na którym położone jest stara część miasta.

Mieliśmy szczęście, ponieważ trafiliśmy na festiwal pinchos, Zaopatrzyliśmy się w stosowny przewodnik z mapką barów i restauracji, które startują w konkursie. Spróbowaliśmy większość z nich, każde z kieliszkiem wina, więc do hotelu wróciliśmy w wesołym nastroju. Na szczęście byliśmy już po dwutygodniowym pobycie w Hiszpanii więc ta spora dawka hiszpańskiej kultury nie skończyła się jakimś kacem na następny dzień.

 

Cabo de Gata

Dzisiaj mieliśmy pojechać do Ubedy i Baezy, ale padający deszcz skłonił nas do zmiany planów. Na szczęście w Hiszpanii zawsze gdzieś świeci słońce, a jak sprawdziliśmy, teraz świeciło nawet niedaleko od nas, zaledwie 250 km na południe.

Cabo de Gata
Cabo de Gata

Po 2 godzinach jazdy deszcz przestał padać, chwilę później wyjrzało słońce, a gdy dojechaliśmy na wybrzeże, w okolice Almerii, po chmurach nie było już śladu. Zmienił się również krajobraz: zielone pola i lasy zastąpiły surowe, pustynne wzgórza. Nie było może upalnie, ale dwadzieścia parę stopni i pełne słońce było miłą i pożądaną odmianą po ostatnich zimnych i mokrych dniach.

Skierowaliśmy się do San José, centrum Parku Narodowego Cabo de Gata. Okolice uchodzą za najpiękniejszy fragment śródziemnomorskiego wybrzeża Hiszpanii. Tak podobno wyglądała Costa del Sol przed zabetonowaniem i najazdem hord turystów z Północy i Wschodu. Miasteczko leży nad niewielką zatoką, o tej porze roku jest jeszcze prawie puste nie licząc paru mieszkańców i nielicznych turystów. Nie mieliśmy żadnej rezerwacji, postanowiliśmy poszukać noclegu już na miejscu. Marzył się nam hotel nad samym morzem, aby można było zasypiać przy szumie fal, ale nic takiego nie było w miasteczku. W zamian za to dostaliśmy pokój nieco dalej od morza, ale za to z… solarium. Biorąc go, za bardzo nie wiedziałem co pani miała na myśli, ale cena poza sezonem była promocyjna, a ja nie chciałem wyjść na prostaka, który nigdy nie słyszał o solarium. Pokiwałem więc ze zrozumieniem głową, w geście „a, tak, solaria jedzą mi z ręki” i poszedłem do pokoju. Na miejscu okazało się, że solarium to po prostu wyjście na dach, gdzie są leżaki i można się opalać. Fajna sprawa, jeśli ktoś lubi się opalać, ale miło jest również położyć się wieczorem i patrzeć na gwiazdy.

Cabo de Gata, hotel w Carboneras
Cabo de Gata, hotel w Carboneras

Na szczęście Cabo de Gata ma ofertę nie tylko dla miłośników solariów. To przede wszystkim piękna, choć surowa natura. Suchy klimat sprawia, że roślinność jest tutaj uboga, ale tym większe wrażenie robi wybrzeże. Z rzadka porośnięte roślinnością góry, schodzące do morza i skrywające największy skarb tych okolic: piękne, zaciszne plaże. Jest ich tutaj dziesiątki, może nawet setki, małe i trochę większe, z piaskiem lub drobnymi żwirkiem (moje ulubione). Puste, ukryte przed wzrokiem ciekawskich, więc nic dziwnego, że miejsce to stało się mekką naturystów.

Cabo de Gata to park narodowy, poza kilkoma miasteczkami nie wolno tutaj nic budować, nie ma wielkich ośrodków turystycznych, dużych hoteli czy prywatnych plaż. Wszystko jest nieskażone, czyste i dostępne dla wszystkich. Do niektórych plaż, tych znajdujących się w miasteczkach lub ich pobliżu można dojść pieszo, do innych trzeba dojechać, zostawić samochód na parkingu, czasem dość daleko od morza i pieszo dojść na plażę. Na miejscu nie ma żadnych barów, fast foodów, więc wszystko trzeba zabrać ze sobą. Ten drobny wysiłek rekompensuje z nawiązką możliwość obcowania z nieskażoną przyrodą, a cisza przerywana jest tylko szumem fal.

Cabo de Gata, Playa de los Muertos
Cabo de Gata, Playa de los Muertos

Najsłynniejszą plażą w okolicy jest Playa de los Muertos (Plaża Umarłych). Jej makabryczna nazwa wzięła się z czasów, gdy na przybrzeżnych skałach rozbijały się statki, a ludzie tracili tam życie. Te czasy na szczęście minęły i teraz można cieszyć się krystalicznie czystą wodą i piękną plażą z drobniutkim żwirkiem, który z delikatnym szelestem rozstępuje się pod stopami. Jednak to nie żwirek, ale Hollywood uczyniło tą plażę sławną “wystawiając” ją w 3. części Indiany Jonesa.

Texas Hollywood / Fort Bravo
Texas Hollywood / Fort Bravo

Okolice Cabo de Gata mają zresztą dużo więcej związków z filmem. Na pustyni niedaleko Tabernas, Sergio Leone kręcił swoje spaghetti westerny, były tutaj nakręcone niektóre sceny z 2001 Odyseja Kosmiczna, Mad Max III, a nawet z kultowego filmu mojego pokolenia: Conan z Arnoldem Schwarzeneggerem. Dzisiaj można zobaczyć Fort Bravo, miasteczko z Dzikiego Zachodu, gdzie wciąż kręcone są filmy, chociaż teraz już głównie reklamowe. Zwiedzanie tej atrakcji kosztuje 20€, co nam wydało się przesadą, więc zobaczyliśmy ją tylko z zewnątrz.

Doświadczalne centrum energii słonecznej koło Tabernas
Doświadczalne centrum energii słonecznej koło Tabernas

Niedaleko Tabernas można zobaczyć coś, co przypomina scenografię do innego filmu, tym razem science-fiction. To Plataforma Solar De Almería – ośrodek badawczy nad energią słoneczną. Mieliśmy ogromnego pecha, bo był w tym momencie zamknięty do zwiedzania, ale nawet z za ogrodzenia robi prawdziwie „kosmiczne” wrażenie – najróżniejsze instalacje pozwalające pozyskiwać i przekształcać energię słoneczną. Tutaj badane są i rozwijane różne technologie związane z wykorzystaniem słońca do produkcji elektryczności czy do odsalania wody. Największe wrażenie robi wieża z piecem, który do 1500 ºC rozgrzewają promienie słoneczne odbite od 300 ruchomych luster i skupione w jednym miejscu na szczycie wieży.

Jaén

W Jaén powstaje połowa hiszpańskiej produkcji oliwek i oliwy z oliwek. Przyjechaliśmy tutaj więc aby zapoznać się z produkcją tego przysmaku, a przy okazji zwiedzić miasto. Niestety, pogoda jeszcze się pogorszyła. O ile wieczorem, gdy przyjechaliśmy do miasta było chłodno, ale bezdeszczowo, to rano lało już na całego, więc darowaliśmy sobie zwiedzanie miasta i od razu pojechaliśmy do muzeum oliwy i oliwek niedaleko miasta, ale nawet tam rzęsisty deszcz popsuł nam zwiedzanie, ponieważ częścią ekspozycji był mały sad oliwny z różnymi odmianami drzew oliwnych. Reszta muzeum była na szczęście pod dachem, więc mieliśmy okazję dowiedzieć się trochę o produkcji oliwy, którą tak bardzo lubimy.

Mieliśmy w planie również odwiedzenie Úbeda i Baeza, innych miejscowości słynących z produkcji oliwek, ale mieliśmy już dość deszczu i zdecydowaliśmy się pojechać na południe, ku słońcu.

Ronda

To chyba była ostatnia rzecz, jakiej spodziewałem się na tych wakacjach: śnieżyca. Koniec kwietnia, południe Andaluzji. Niewiarygodne. Ludzie stawali i robili sobie zdjęcia. Niestety, śnieżyca miała również złe konsekwencje – stłuczka i zamknięty na chwilę ruch. W Polsce taki śnieg w zimie nie byłby problemem, w Hiszpanii na letnich oponach i przy nieprzyzwyczajonych do tego Hiszpanach nawet parę centymetrów białego puchu okazało się tyleż atrakcją co kłopotem.

Mimo tych przeszkód jakoś dojechaliśmy do kolejnego celu naszej podróży, do Rondy. Symbolem miasta jest Puente Nuevo, ogromny most nad wąwozem Tajo z XVIII w. i właściwie tylko dla tego mostu tutaj przyjechaliśmy. Tym bardziej, że pogoda nam nie sprzyja. Co prawda nie ma śniegu, ale jest bardzo zimno (6 °C), co nie sprzyjało spacerom. Ale most był naprawdę przepiękny i wart przyjazdu. Oprócz tego w Rondzie nie ma specjalnych atrakcji, wystarczy parę godzin na przejście się po urokliwym starym mieście.

Setenil de las Bodegas
Setenil de las Bodegas

Będąc w Rondzie warto zajrzeć również do niezwykłego miasteczka: Setenil de las Bodegas. Będąc tam, ma się wrażenie odwiedzin areny walki toczonej pomiędzy Naturą, a miastem. Ciężkie skały wiszące nad domami i ulicami sprawiają wrażenie, że Natura tę walkę zaraz wygra.

Gibraltar

Właściwie to mieliśmy ominąć to miejsce, nie spodziewaliśmy się tam nic ciekawego, co mogło by nas zainteresować. Ponieważ jednak zaskoczyła nas zmiana pogody i przewidywane ochłodzenie, zdecydowaliśmy się również zrewidować nieco swoje plany. Co, jak się okazało, było trafną decyzją.

Gibraltar, widok ze Skały
Gibraltar, widok ze Skały

Gibraltar robi wrażenie, Skała widoczna jest już z odległości wielu kilometrów. Spaliśmy w Hiszpanii, w Linea de la Concepción, która bezpośrednio graniczy z Gibraltarem. Dzięki temu rano, na piechotę, mogliśmy przekroczyć granicę między Hiszpanią, a Wielką Brytanią. Naszym celem była oczywiście The Rock (Skała). Niestety, silny wiatr unieruchomił kolejkę linową, więc na szczyt wybraliśmy się na piechotę. I znowu okazało się to szczęśliwym zbiegiem okoliczności ponieważ widoki z drogi wiodącej na szczyt (Mediterrean Steps) okazały się przepiękne. Na samej górze warto odwiedzić Jaskinię Św. Michała, reszta jest średnio interesująca.

Samo miasto sprawia dość surrealistyczne wrażenie – brytyjska wysepka w środku Hiszpanii, przekracza się granicę i nagle znajduje w zupełnie innym świecie. Nie mogliśmy się oprzeć i poszliśmy na fish & chips, które tak chętnie jemy będąc w Anglii, ale tutaj to jednak była porażka. Trudno powiedzieć, czy winny był kucharz, czy też na tle kuchni hiszpańskiej, angielska wypadła tak blado.

Tarifa
Tarifa

Zanim jednak dojechaliśmy do Gibraltaru, w drodze z Jeréz odwiedziliśmy dwa miejsca. Jedno to Conil de la Frontera, ładna miejscowość turystyczna z piękną, ogromną plażą. Niestety, chłód i wiatr nie sprzyjał spędzaniu czasu w tym miejscu. Pochodziliśmy trochę po plaży i pojechaliśmy dalej, do Tarify. To najdalej wysunięty na południe skrawek Europy. Będąc tutaj zaliczyliśmy już 3. europejski przylądek – po portugalskim Cabo de Roca i norweskim Nordkapp. Fajne miejsce – będąc na cyplu, po prawej stronie ma się wzburzony, targany wiatrem Atlantyk, nad którym widać setki latawców kitesurferów. Po lewej spokojne Morze Śródziemne, na którym leniwie pływają jachty. Dwa różne żywioły, ta sama woda, częściowo jedynie przedzielona kilkumetrowym pasmem lądu.