Archiwa tagu: Peru

Cabanaconde

Jesteśmy w Cabanaconde, małej wiosce w Andach położonej na wysokości 3,280 m n.p.m. Jeśli jakieś miejsce można nazwać końcem świata, to Cabanaconde pasuje do tego określenia idealnie. Wszystko co tutaj jest to bardzo skromne domy Indian, parę sklepów i tanich hoteli. Droga już dalej nie idzie, tutaj się kończy, o ile w ogóle to coś, po czym tutaj przyjechaliśmy, można nazwać drogą. O ile na początku to była całkiem dobra, asfaltowa nawierzchnia, prowadzące przez góry, to potem zmieniła się w szutrową pełna dziur, w które co chwilę wjeżdżał autobus, a każda z tych dziur powinna spowodować urwanie koła. Z tego powodu 6 godzin jazdy tutaj było koszmarem. Byliśmy tylko jednymi z kilku turystów w zdezelowanym autobusie, reszta to Indianie z tobołkami, a nawet żywymi kozami. Indianki były bardzo ładnie ubrane, szczególne wzrok przyciągały ich oryginalne kapelusze. Za to droga była piękna, widzieliśmy przez okno lamy, wikunie i piękne, górskie krajobrazy. Zresztą jazda po tych górach sama z siebie była dużym wyzwaniem, na szczęście Peruwiańczycy jednak są pomysłowi i wiedzą, że na rozgrzane hamulce najlepsza jest woda ze strumienia.

To, co nas tutaj przywiozło, to kanion Colca, drugi pod względem głębokości na świecie, dwa razy głębszy niż słynny kanion Colorado. Widzieliśmy go już po drodze, jutro mamy zamiar poznać go dokładniej. A przede wszystkim chcemy pojechać na Cruz del Condor, gdzie można zobaczyć majestatycznie szybujące w powietrzu. Dzisiaj, przez szybę autobusu widziałem jednego, mam nadzieję, że jutro uda się je sfotografować.

Arequipa

Drugi dzień w Arequipie był błogim lenistwem. Rano załatwiliśmy tylko hostel w kanionie Colca oraz kupiliśmy bilety na autobus do kanionu oraz od razu na czwartek do Puno. Przy okazji okazało się, że pomysł z telefonem na kartę, który tak sprawdził się w Meksyku przy rezerwacji hoteli, tu jest do bani. Koszt rozmowy na numer stacjonarny jest horrendalny, te 20 soli, które zapłaciłem za kartę Claro powinno wystarczyć na 20 min. rozmowy. Ale gnojek, który sprzedawał mi tę kartę mi nie powiedział już, że tylko do tej samej sieci. Na stacjonarny wystarczyło na 1 sekundę! Daliśmy więc sobie spokój z komórkami i dzwonimy z telefonów publicznych.

Pojechaliśmy również do Yanahuara, jednej z dzielnic Arequipy, aby tam zobaczyć i sfotografować górujący nad miastem wulkan Mistí. Skusiliśmy się na będącą w tej dzielnicy rekomendowaną przez Lonely Planet restaurację Sol de Mayo serwującą dania peruwiańskie. Niestety, rozczarowała nas ona. Nie tylko dlatego, że zamiast obiecanej muzyki peruwiańskiej, słyszeliśmy włoskie “Volare”, ale również jedzenie było do niczego. Dostałem strasznie tłuste kawałki wieprzowiny, a zamiast prawdziwej chichy (rodzaju piwa z kukurydzy) dostaliśmy chicha morada (bezalkoholową). Dużo lepsza była wczorajsza Ary Quepay, do której zresztą znowu dzisiaj poszliśmy na Mate de Coca i mój nowy ulubiony drink: algarrobina, który mam nadzieję będzie jakoś dostępny w Europie.

Arequipa

W końcu jakieś miejsce w Peru, w którym czuje się egzotykę. To już nie jest miasto zbudowane dla turystów, ale prawdziwe peruwiańskie miasto, takie, jakie je sobie wyobrażałem.

Arequipa, klasztor Santa Catalina
Arequipa, klasztor Santa Catalina

Całonocna podróż minęła znakomicie. Miejsca były bardzo wygodne, spałem praktycznie do rana. Gdy się obudziłem mym oczom ukazała się pustynia, pośrodku której wiła się droga. Z oddali widać było szczyty jakiś gór. W końcu dojechaliśmy do Arequipy, a z dworca do hotelu w centrum pojechaliśmy taksówką za 5 soli. Hotel jest całkiem fajny, oryginalny, ponieważ zamiast ścian pokoje mają szyby. Na szczęście są kotary, które zapewniają prywatność. Hotel jest tańszy od tych w Paracas i Nasca – kosztuje $35 ze śniadaniem. No i położony jest 3 min. na piechotę od centrum. Ponieważ Arequipa się nam spodobała postanowiliśmy zostać tutaj 2 dni, aby odpocząć i zebrać siły przed dalszą wędrówką.

Gdy tylko rozgościliśmy się w hotelu i odświeżyli po całonocnej podróży, poszliśmy szukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Przypadek jednak sprawił, że trafiliśmy na uroczystą paradę absolwentów tutejszej szkoły wojskowej. To było wzruszające jak starsi ludzie starali się iść marszowym krokiem, mimo, że często brakowało im pewnie sił aby w ogóle iść. Byli oni jednak owacyjnie witani przez zebranych tłumnie mieszkańców miasta.

Po paradzie udało się nam w końcu pójść na śniadanie. Szczerze mówiąc tutejsze śniadania są rozczarowujące. Do tej pory jedliśmy je zawsze w hotelach i były to zwykłe śniadania kontynentalne – bułka z masłem i dżemem, jajecznica, kawa i sok. Tutaj wybraliśmy z oferty śniadań specjalność restauracji. Ale niestety nie były to żadne cuda: jogurt z bakaliami (i chyba odrobiną karmelu) oraz bułka z szynką i serem. Było to dobre, ale takie coś to ja mam w domu.

Arequipa, klasztor Santa Catalina
Arequipa, klasztor Santa Catalina

Po śniadaniu poszliśmy do muzeum Santury, poświęconemu słynnej Juanicie, Księżniczce z Lodu. Starożytni Inkowie poświęcili ją bogom, aby zjednać sobie ich przychylność. Szkoda, że debile sami się nie poświęcili! Zaprowadzili biedne 12 letnie dziecko w kilkumiesięczną podróż przez góry, tam napoili alkoholem i zostawili aby zamarzła. Widocznie jednak coś poszło nie tak, może dziewczyna nie chciała zostać i dzielni Inkowie musieli zabić to dziecko uderzeniem w głowę. Po śmierci zamarzła, została znaleziona w 1995 r. i jej znakomicie zachowane zwłoki są wystawione właśnie w tym muzeum. O ile twarz uległa znacznym zniekształceniom, z powodu obsunięcia się jej szczątek ze szczytu góry (w skutek działalności pobliskiego wulkanu), to doskonale zachowane przez 500 lat ręce i dłonie robią wstrząsające wrażenie.

Wstrząśnięci tą historią poszliśmy do innego miejsca poświęceń – klasztoru Santa Catalina. Tam zakonnice poświęcały się Bogu. Przynajmniej teoretycznie. Zakon założyła w 1579 roku Maria de Guzmán i ściągnęła do niego córki znakomitych rodów hiszpańskich. W tamtych latach zwyczajem było, że drugą w kolejności córkę, albo drugiego syna dobrych rodów poświęca się służbie Bogu. Oczywiście za pobyt w klasztorze trzeba było płacić, zarówno przy wstąpieniu (równowartość dzisiejszych $50,000) jak i co miesiąc. Siostrzyczkom zresztą krzywda się nie działa, w dzisiejszych czasach można byłoby powiedzieć, że odbywały służbę zastępczą. Każda miała do dyspozycji kilku niewolników, organizowane były imprezy, panienki żyły dokładnie takim życiem do jakiego przywykły w domu. Dopiero 300 lat później papież Pius IX rozpędził to towarzystwo, wysyłając do klasztoru srogą zakonnicę, która wypuściła niewolników, z siostrzyczki odesłała z powrotem do Hiszpanii. Sam klasztor jest jednak przepiękny, zdecydowanie wart zwiedzania.

Na obiad poszliśmy do restauracji serwującej typowe dania peruwiańskie. Był nawet cuy (świnka morska), ale pomyślałem sobie, że miałbym straszne wyrzuty sumienia gdybym zjadł to miłe zwierzątko. Dlatego zadowoliłem się ziemniakami w sosie orzechowym i nadziewaną pikantną papryką. I wypiłem w końcu mate de coca. Do tej pory serwowano nam jakiś szajs w torebkach od herbaty ekspresowej, a teraz były to prawdziwe zielone liście. Nie zauważyłem jednak u siebie żadnych objawów.

Nazca

Dzisiaj spełniło się moje dziecięce marzenie – zobaczyłem słynne rysunki na płaskowyżu Nazca. Teraz, gdy jestem duży, patrzę na nie trochę chłodniejszym okiem, natomiast bez wątpienia cieszę się, że udało mi się je zobaczyć.

Wczoraj przyjechaliśmy do Nazca dopiero o 19.30, gdy już było ciemno. Na szczęście nie było problemu z hotelem, a do tego był on dosłownie po drugiej stronie ulicy. Wzięliśmy pokój i zaraz wróciliśmy na dworzec, aby od razu kupić bilet na następny dzień (a właściwie noc) do Arequipy.

Nazca, "Lotnisko"
Nazca, „Lotnisko”

Rano zjedliśmy znowu zwykłe kontynentalne śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko, aby przelecieć nad rysunkami. Lot trwał 30 minut, kosztował $60, lecieliśmy małą awionetką, a pilot przelatywał na każdą figurą w ciasnym zakręcie raz w jedną raz w drugą stronę, tak, aby osoby siedzące z każdej strony mogły dokładnie zobaczyć rysunki i zrobić zdjęcia. Skutkiem ubocznym tych akrobacji było podchodzenie za każdym razem żołądka do gardła, ale poza tym, lot był nadspodziewanie przyjemny i stabilny. Fajnie by było mieć taki samolot.

Do dzisiaj nie wiadomo ani po co, ani jak zostały wykonane te linie. Niektóre z nich mają ponad 100 m wielkości, są one widoczne jedynie z powietrza, do tego stopnia, że w latach 20. ubiegłego wieku przeorano te rysunki budowaną drogą, nie zdając sobie sprawy z istnienia takiego cudu. Dopiero w 1926 roku odkryto rysunki. Powstało wiele teorii, można o nich posłuchać m.in. w czasie pokazu w planetarium Marii Reiche, która poświęciła życie badaniom na płaskowyżu. Jednak moim zdaniem, wszystkie te teorie są do bani i jedynie potwierdzają fakt, że nic nie wiemy o powstaniu rysunków z Nazca. Ja wolę dalej trzymać się tezy, że to kosmici są autorami tych rysunków. To tak samo prawdopodobne jak wszystkie inne teorie, a przynajmniej bardziej romantyczne i ekscytujące.

Nazca, "Pelikan"
Nazca, „Pelikan”

Po locie, zupełnie przypadkiem trafiliśmy do prowadzonego przez pewnego Indianina – zapaleńca w pobliżu lotniska małego muzeum. W 2 małych salkach zgromadzone są przedmioty związane z tą ziemią, zarówno geologiczne (najróżniejsze skamieliny) jak i antropologiczne, w tym wstrząsające, dobrze zachowane głowy będące trofeami. Prowadzący muzeum Indianin bardzo ciekawie opowiadał o wszystkim. Wytłumaczył również powód barbarzyńskiego (przynajmniej od niedawna) dla nas Europejczyków obcinania głów wrogów i przestępców. Mianowicie lud Nazca wierzył w reinkarnację, a obcięcie głowy, wydłubanie oczu, obcięcie języka i zszycie ust miało zapobiec ponownemu odrodzeniu. Jak dla mnie ma to jakiś sens, chociaż głowy tych nieszczęśników robiły straszne wrażenie. Indianin pokazał nam również napoje halucynogenne, które pozwalają wiedzieć przeszłość, teraźniejszość oraz przyszłość. Niestety nie spróbowałem ich, ale za to natarł mi głowę jakąś miksturą, która wzmacnia aurę. Przeglądałem się potem w lustrze, nic nie zobaczyłem, ale może tylko w ciemności to widać.
Obok tego muzeum jest mały warsztat ceramiczny, w którym wytwarza się wyroby ceramiczne wg oryginalnej technologii ludu zamieszkującego te okolice jeszcze przed Inkami. Właściciel pozwolił mi nawet pomalować jeden garnek, ale go zepsułem. Trudno, ugniecie sobie nowy. Tyle, że ta glina musi się miesiąc moczyć, co nie dziwi biorąc pod uwagę tutejszą permanentną suszę.

Popołudnie upłynęło nam głównie na zabijaniu czasu w oczekiwaniu na nocny autobus do Arequipy. Zabijaliśmy czas głównie w knajpach, więc teraz jestem przejedzony i przepity. Rezultatem tego jest jednak parę moich odkryć kulinarno-alkoholowych. Po pierwsze, bardzo posmakowała mi palta rellena, czyli awokado nadziewane sałatką podobną do naszej warzywnej. A jeśli chodzi o alkohole, to niedaleko stąd jest Pisco, gdzie wyrabia się peruwiańską wódkę, zwaną właśnie pisco. Samego nie piłem, ale bardzo posmakowały mi drinki z niego – pisco sour, a przede wszystkim algarrobina, z syropem z mączki chleba świętojańskiego. Mam nadzieję, że będę miał więcej okazji do picia tych trunków.

Islas Ballestas

Poranek zaczął się nie najlepiej. Niebo było zasnute chmurami, ale na szczęście nie padało. Gdy przybyliśmy na przystań zobaczyliśmy tłum ludzi mówiących mnóstwem języków (w tym również po polsku) czekający w kolejce na wejście na łódkę. To był jakiś koszmar, liczyłem na kameralną wycieczkę, a tu z portu wyruszyło kilkanaście łódek, a w każdej jakieś 30 osób. Kiedy już wszyscy grzecznie usiedli i ubrali pomarańczowe kamizelki popłynęliśmy. Pierwszy zobaczyliśmy „Kandelabr”, wielką na 200 m, doskonale widoczną z wody figurę wyrytą w skale. Niektórzy zresztą uważają, że to raczej kaktus, a inni, że symbol nawigacyjny dla kosmitów. Cokolwiek by to nie było, robi wrażenie.

Islas Ballestas, pingwiny Humboldta
Islas Ballestas, pingwiny Humboldta

Potem popłynęliśmy w stronę wysp. Widzieliśmy na nich pingwiny Humboldta, lwy morskie, najróżniejsze ptactwo, w tym kormorany, będące źródłem bogactwa tej wyspy – guano, czyli ptasiego g… Kiedyś było bardzo cenne, służyło jako nawóz i wydobywano je tutaj na skalę przemysłową. Zwierzęta wydawały się być zupełnie oswojone z obecnością ludzi, można było podpłynąć blisko nich. Są one pod ochroną, nikt na nie nie poluje. Zakazane jest nawet rybołówstwo, wolno tylko łapać ryby na wędkę. Na wyspie przebywa ciągle kilku strażników, którzy pilnują, aby nikt nie zakłócał spokoju zwierząt. W drodze powrotnej widzieliśmy również gromadę delfinów, jednak zrobienie im zdjęcia graniczy z cudem – wynurzają się one na ułamek sekundy, w zupełnie przypadkowym miejscu.

Okolice Paracas, kolonia flamingów
Okolice Paracas, kolonia flamingów

Po powrocie z wysp pojechaliśmy do rezerwatu Paracas. Jego główną atrakcją miała być kolonia flamingów. I faktycznie widzieliśmy ją, ale z kilkuset metrów. Ale cały rezerwat jest wart zobaczenia, pustynia robi naprawdę duże wrażenie. Jest to jedno z najbardziej suchych miejsc na ziemi, w pobliżu zresztą leży pustynia Atacama, najsuchsza pustynia na świecie. Przy okazji widziałem drogę zrobioną z soli, która dzięki brakowi opadów wytrzymuje pewnie dłużej niż nasze asfaltowe.

Paracas

To zamieszanie w Krakowie z miejscami w samolocie dobrze się dla nas skończyło. Dostaliśmy miejsca przy przejściu i dzięki temu mieliśmy mnóstwo miejsca na nogi i komfort prawie jak w pierwszej klasie. Do tego LAN okazały się świetnymi liniami, lecieliśmy nowym Boeingiem, każdy miał swój ekran z niezależnym wyborem filmu, gier, muzyki etc. Również jedzenie było bardzo dobrze. Tak więc mogliśmy wyspać się, najeść i mieć siły na zwiedzanie.

Po wylądowaniu wszystko poszło nadspodziewanie sprawnie. Samolot przyleciał punktualnie, a odprawa paszportowa była błyskawiczna, co było miłym zaskoczeniem w porównaniu z Meksykiem. Wzięliśmy taksówkę z lotniska, zapłaciwszy wcześniej na stoisku. Na szczęście nie skusiliśmy się na pierwsze stanowiska przy wyjściu z sali przylotów i dzięki temu zamiast 150 soli zapłaciliśmy 50.

Na dworzec autobusowy Cruz del Sur jechaliśmy 30 minut. Bilet do Paracas kosztuje 55 soli, a autobus jest bardzo dobry, siedzenia są na pewno wygodniejsze niż w samolocie w klasie ekonomicznej. Jest nawet internet bezprzewodowy na pokładzie, nie wiem jak działa ponieważ nie mam laptopa,. Pewnie niezbyt szybko (połączenie jest za pośrednictwem sieci komórkowej), ale jest! Bagaż nadaje się jak na lotnisku. Dużą uwagę przykłada się do bezpieczeństwa – kontrola bagażu, sprawdzanie detektorem metali, a nawet nagrywanie pasażerów kamerą video. To wszystko sprawia jednak wrażenie pokazówki, a nie realnej prewencji.

W Limie jest jakieś 20° C, niebo jest zachmurzone, ale nie pada. To podobno normalna pogoda w tym mieście o tej porze roku. To co zaskoczyło mnie w tym mieście, to jego nowoczesność i bogactwo. Spodziewałem się jakiegoś miasta Trzeciego Świata, a widzę drogi bez porównania lepsze niż nasze, zupełnie przyzwoite samochody, nowoczesne biurowce. Na pewno to miasto sprawia wrażenie nowocześniejszego i bogatszego niż miasto Meksyk.

Paracas
Paracas

Jednak im dalej od Limy, tym Peru bardziej się zmienia i zaczyna przypominać moje wyobrażenia o tym kraju. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, na południe. Właściwie nie ma tutaj nic, tylko pustynia, a jednak żyją tutaj ludzie. W prymitywnych szałasach, trudno powiedzieć z czego się utrzymują ponieważ nie widzę żadnych portów rybackich.

Przyjechaliśmy Paracas nad Oceanem Spokojnym, aby zobaczyć Islas Ballestas, zwane „Galapagos dla biedaków”. Ale to dopiero jutro. Dzisiaj spacerowaliśmy po plaży, oglądali pelikany, odpoczywaliśmy po długiej podróży na basenie hotelowym. To co mnie tutaj mocno zdziwiło, to pogoda. Jesteśmy niedaleko równika, a wcale nie jest przesadnie ciepło, mimo, że świeci słońce, a na niebie nie ma ani jednej chmurki. Tak na oko jest z 25°C, a wieczór jest chłodno. Woda również jest chłodna, co pewnie tłumaczy brak plaż.

Peru jest niestety drogie. Spodziewałem się jakiś niskich cen, ale są one porównywalne z polskimi: za hotel w dwuosobowym pokoju płacimy 140 soli (1 sol = 1 zł, mniej więcej), a za obiad dla 2 osób w niespecjalnej restauracji 70. Wycieczka na wyspy oraz zwiedzanie parku to 80 soli od osoby. Drogo, mam nadzieje, że warto.

Dzisiaj pierwszy raz spróbowałem peruwiańskie ceviche, było wyśmienite, lepsze niż to, które kiedyś jadłem w Meksyku.

Wylot

Znowu wakacje. Wydaje się, że zupełnie niedawno wróciliśmy z Meksyku, a przed nami już następny wyjazd – tym razem do Peru. Dużo sobie po nim obiecuję, mam nadzieję, że będzie jeszcze ciekawiej niż pół roku temu.

Udało się nam spakować dość lekko, łączna waga naszych 2 plecaków to tylko 24 kg. Owocuje doświadczenie z poprzednich wyjazdów i lekkie ubrania, które zabraliśmy ze sobą. Oczywiście sporo ważą też plecaki podręczne, sam mój sprzęt fotograficzny to 4 kg.

Mieliśmy mały problem w czasie nadawania bagażu w Krakowie. Pani na lotnisku nie udało się wybrać nam miejsc na lot z Madrytu do Limy i okazało się, że dostaliśmy miejsca daleko od siebie. Problem polegał na tym, że lot ten, mimo iż sprzedany przez Iberię, realizowany był przez peruwiański LIM, do systemu rezerwacji którego, pani w Krakowie nie miała dostępu. Dlatego zaraz po wylądowaniu w Madrycie poszliśmy do biura LIM, aby wymienić posiadane przez nas miejscówki. Pan był bardzo miły i nie dość, że udało się nam wymienić je na miejsca koło siebie, to jeszcze były one przed przejściem, a to oznaczało mnóstwo miejsca na nogi.

Korzystając z kilku godzin czasu pojechaliśmy do centrum Madrytu. Znowu spacerowaliśmy po tych samych okolicach co kilka miesięcy temu w drodze do Meksyku. Tyle, że wtedy nie było takiego upału i wcześniej zrobiło się ciemno. Szczerze mówiąc dzisiaj zamiast zwiedzać Madryt szukaliśmy miejsca gdzie można coś zjeść. Restauracje polecane w przewodniku albo były kompletnie zajęte, albo horrendalnie drogie. Skończyło się na piwie i przekąskach w jakiejś przypadkowej piwiarni. Trudno, odbijemy sobie w Peru.